Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

22 lipca 2021, 17:05 • 7 min czytania 17 komentarzy

Dużo trąbi się w ostatnich dniach o gruntownych zmianach w futbolu.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Wiemy już, że coś tam palnęło Mundo Deportivo, że dementowała FIFA – zgadzam się, że trochę z dużej chmury mały deszcz. Może oblicze sezonu ogórkowego.

Ale może i nie, bo sprawa jest, bez względu na to, czy Future Cup było pod egidą FIFA czy nie. Dopiero co Superliga, przynajmniej w narracji, fundowana była na przekonywaniu, że futbol potrzebuje gruntownych zmian. Dopiero co najlepsze Euro XXI wieku osiągnęło słaby wynik oglądalności. Dopiero co wszelkie badania pokazują, że najmłodsi mają kopaną coraz częściej gdzieś.

Ja, przyznam, nie mam problemu z propozycjami zmian w piłce. Nie mam problemu z tym, żeby je sprawdzać, badać, nie traktuję ich jak zamachu na świętość. Świat, tak w ogóle, czy tego chcemy czy nie, zmienia się i będzie się zmieniał. Futbol też zmieniał się już w istotny sposób – pamiętacie, że był czas, gdy o wyniku na ostrzu noża rozstrzygał rzut monetą? Albo gdy nie było żółtych kartek? Albo gdy nie można było robić zmian, nawet po kontuzji? Albo to łapanie piłki od własnego piłkarza, najnowsza zmiana?

Dziś zastanawiamy się: nie no, jak można było bez tego grać. I to ważne mecze.

Reklama

A wtedy na pewno znalazło się grono, które było przeciw rezygnacji.

Kiedy można było wprowadzić jakiś szczątkowy VAR, z pół wieku temu? A jednak tyle lat to blokowano.

Przyznam, sprawdziłbym ten zatrzymywany zegar i grę po pół godziny na połowę. Mecze powinny trwać tyle samo, efektywny czas gry wynosi właśnie w okolicach godziny. Nie mogę znieść tego, jak nagminna jest kradzież czasu, gdy jedna z drużyn ma swój wynik. A zwykle to się tak układa, że ktoś około tej godziny ma swój wynik. To jest festiwal, który nie ogranicza się tylko do tego, że ktoś długo leży na boisku symulując. W zeszłym sezonie czasami zdarzało mi się już z nudów liczyć, ile piłkarz podchodzi do kornera. Trwało to w ekstremalnych wypadkach dobrze ponad minutę. Ponad minutę od momentu, gdy piłka wyszła za linię, a momentem jej kopnięcia. Te wszystkie auty, do których zbierają się po pięciokroć. Te zmiany, które trwają tak długo, jak tylko się da, jeśli prowadzisz.

Pożegnałbym to bez najmniejszego żalu.

Ja rozumiem, że porywamy się wtedy na święty format, na dziewięćdziesiąt minut, które jest dla piłki czymś więcej, niż tylko czasem gry, jest jak zaklęcie, nierozerwalnie związane z piłką nożną. Mówisz “dziewięćdziesiąt minut” i od razu kojarzy ci się mecz piłkarski. To jest kapitał. I to leży po drugiej stronie szali.

Ale przetestowałbym bez wahania na przestrzeni jednego młodzieżowego turnieju pod jakąś faktycznie zacną egidą.

Reklama

Nie jestem natomiast tak szalony, by wszystkie propozycje, jakie się pojawiają, od razu przyjmować. Auty z nogi? To wtedy możemy już całkiem zamknąć piłkę nożną, zmienić ją na stały fragment nożny czy coś podobnego. I tak dzisiaj futbol w coraz większym stopniu polega na stałych fragmentach. Robi się to przewidywalne, schematyczne, jak zasypywanie trójkami w koszykówce. Auty z nogi, nie miejmy złudzeń, będą wykonywane tak samo – jak rzuty wolne. Będzie żebranie o aut na odpowiedniej wysokości, będzie jego wymuszanie.

Dajcie to bez zatrzymywanego czasu i mamy celebrę każdego autu trwającą horrendalnie długo, bo muszą się przesunąć stopery, bo trzeba sobie odświeżyć schemat zaplanowany przez trenera.

No nie. W futsalu to wychodzi, bo tam stały fragment nie gra takiej roli. Tu zbyt często mam wrażenie przeważałoby powolne rozegrania zamiast błyskawicznego ruszenia z piłką.

***

A tak naprawdę oczywiście, że następny renesans futbol dopuści wtedy, gdy będą rywalizować ze sobą klony wyposażone w broń sieczną. Przyjdzie chwilę poczekać.

***

Nie zamierzam udawać, że na wczorajszy mecz Legii z Florą Tallin dało się patrzeć. Nie. Nie dało się. Rozrywką to było w takim stopniu, jaką jest nawiercanie wiertłem udarowym własnego kolana.

Szyderstwa, przytyki i tym podobne są na miejscu. No bo chociażby ten Ojamaa. Ojamaa, którego miałem nieprzyjemność podziwiać nie tak dawno temu w Widzewie Łódź, co u mniej odpornych widzewiaków mogło być doświadczeniem traumatycznym. Ojamaa, którego najlepszym podsumowaniem jest fakt, że w wieku trzydziestu lat ma już zaliczonych siedemnaście klubów.

I teraz ten Ojamaa robi bramkową akcję na Łazienkowskiej.

Nie z okazji starcia oldbojów. Nie w meczu Przyjaciele Miroslava Radovicia – Wkra Żuromin II, tylko w eliminacjach Ligi Mistrzów.

No przecież to nie jest szpilka. To jest cios brudną szmatą przez twarz.

W ogóle Flora nie wyglądała kadrowo jak mistrz Estonii, ale jak “FC NIE WYSZŁO NAM W EKSTRAKLASIE, LUB JUŻ JESTEŚMY NA NIĄ ZA STARZY”. Konstantin Vassiljev? Uwielbiam. Ale jest tak stary, że w pucharach grał jeszcze przeciwko Newcastle mającemu w składzie Butta, Emre, Sibierskiego i Givena. Jest starszy nawet niż ja.

Jeśli Artur Boruc uderzył po meczu w stół, mówiąc, że tak grać nie można, bo z taką grą Legia nie pasuje do Europy, to pana Artura Boruca słuchasz. Nie tylko będąc kolegą w szatni Boruca. Pan Boruc wie, że to, co się zdarzyło, nie jest w porządku. I ja nie zamierzam przekonywać, że jest w porządku.

Ale też zachowałbym pewne proporcje.

To nie jest jeszcze moment, po którym należy trąbić na 42566 pogrzeb polskiego futbolu.

Legia, ostatecznie, wygrała.

Zdobyła kolejne punkty do klubowego rankingu.

Żadnego wciąż nie zgubiła. A mogę wam obiecać, że gdyby Legia te punkty rankingowe zgubiła, to bym jej tego tak łatwo nie wybaczył.

Legia Warszawa nie jest ani pierwszym, ani ostatnim klubem, który w pucharowej rywalizacji z jakąś drużyną jest faworytem, a potem radzi sobie tak średnio. Przypomnę, że Lech Poznań w sezonie, w którym wyjechał na białym koniu z grupy z Manchesterem City i Juventusem, wcześniej męczył się w jedenastu seriach karnych z Interem Baku. A Legia, która w Lidze Mistrzów fajnie finiszowała? Wcześniej to mierne Dundalk. Ledwo rok temu Lech inaugurował eliminacje męczarniami z Valmierą.

W pucharach nadrzędny jest wynik, nie styl, choć na dłuższą metę wiążący jest styl, nie pojedynczy wynik. Tego stylu natomiast wczoraj nie było, co martwi. Również w przypadku Legii mamy świeżutki przykład, co się dzieje, gdy tego stylu nie ma – bach bach, Karabach, wypunktował słabości, o których wiedzieliśmy już wcześniej, także przez pryzmat meczów pucharowych.

Ale Legia ma już jednego lepszego rywala na rozkładzie, więc – by tak rzec – prawda o Legii, jaką zobaczyliśmy w meczu z Florą, nie jest jedyną dostępną nam prawdą. Rok temu te wątpliwości miały w sobie jakby więcej konsekwencji.

A tak najbardziej to wierzę, że może taki mecz był potrzebny po to, by w Legii uznali, że to nie jest jeszcze drużyna gotowa. Linia defensywy jak nie przekonywała, tak wciąż nie przekonuje. Więcej dowodów nie potrzeba. Hołownia to może fajny gość, ale na zabezpieczanie składu, nie na pierwszą jedenastkę. Do Wieteski też się chyba nie przekonam. Nie wiem w jakim stanie są obrońcy, których Legia już sprowadziła, ale ujmę to tak: po meczach Legii w pucharach, jestem ich bardziej niż mniej ciekaw. I jestem ciekaw ich zobaczenia tak raczej zaraz. Oby byli zawodnikami, którzy nadają się do gry od za chwilę, bo wydaje mi się, że jest taka potrzeba.

Z tego meczu mogą jeszcze wyjść korzyści – jeśli zostanie odpowiednio przepracowany, bo jeśli nie, to może stać się tylko prologiem eurowpierdolu.

Niemniej nie musi.

***

Nie możesz mieć więcej pecha niż Bartek Kapustka.

To znaczy, oczywiście możesz. Roy Cleveland Sullivan, ranger parku Shenandoah, został na przestrzeni swego dość długiego życia siedmiokrotnie rażony piorunem. To jednak trochę więcej pecha, niż być piłkarzem Legii Warszawa i łapać nieprzyjemne kontuzje.

Ale jednak trudno mieć więcej pecha w piłce niż Bartek Kapustka.

Nawet ta sytuacja symboliczna: Kapustka wsiada na motorynkę, a potem odjeżdża Estończykom w siną dal. Mogą mu tylko pomachać jak stojący na brzegu machali odpływającym na statku Batory. I w tej akcji, już po niej, świętując, myśląc pewnie, że to może być TEN sezon, usadzenie przez życie na czterech literach.

Leszek Milewski

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

17 komentarzy

Loading...