– Nigdy wcześniej z Mateuszem Borkiem nie skomentowaliśmy razem meczu. Kiedyś, dziesięć lat temu, spotkaliśmy się na dworcu w Warszawie. Porozmawialiśmy chwilę i rozstając się, rzuciliśmy: może kiedyś razem skomentujemy mecz? Nie spodziewałem się w ogóle pracy przy turnieju, tego, że może mnie spotkać coś tak fajnego. Wszystko dzięki Mateuszowi, który zadzwonił do mnie i to zaproponował. Po drugim, trzecim meczu czułem, jakbyśmy nie komentowali razem od dziesięciu meczów, tylko od dwudziestu lat – na gorąco po turnieju rozmawiamy z Kazimierzem Węgrzynem, który komentował w parze z Mateuszem Borkiem Euro 2020, w tym finał mistrzostw. Zapraszamy.
Kazimierz Węgrzyn: – Nie spodziewałem się w ogóle pracy przy turnieju, tego, że może mnie spotkać coś tak fajnego. Wszystko dzięki Mateuszowi Borkowi, który zadzwonił do mnie i to zaproponował. To było wyzwanie, bo nigdy nie byłem na takiej dużej imprezie, prawdziwa szansa na sprawdzenie się.
Nie pracowaliście wcześniej z Mateuszem Borkiem, prawda?
Znaliśmy się od dwudziestu lat, ale raczej mając do siebie telefony, spotykając się przy okazji sylwestra, które kiedyś organizowane były u Piotra Świerczewskiego. Ale meczu razem nigdy wcześniej nie skomentowaliśmy. Kiedyś, dziesięć lat temu, spotkaliśmy się na dworcu w Warszawie. Porozmawialiśmy chwilę i rozstając się, rzuciliśmy: może kiedyś razem skomentujemy mecz?
Jeśli chodzi o komentarz z Mateuszem, to po meczu Polska – Rosja czułem, że z mojej strony to może jakoś super nie wyglądało. Długo nie komentowałem meczu na żywo, bo w związku z pandemią ponad rok. Dorwałem się do tego mikrofonu i nie chciałem go oddać. Ale po drugim, trzecim meczu… Czułem, jakbyśmy nie komentowali razem od dziesięciu meczów, tylko od dwudziestu lat. Takie miałem wrażenie.
Widz słyszy, czy jest chemia między komentatorami czy jej nie ma.
To też jakby intuicyjna wiedza, kiedy mam wejść, kiedy odpuścić. Wiedziałem co mogę, jak mogę, w którym momencie.
Można pana nazwać jednym z komentatorskich wygranych turnieju. Zaskoczyła pana skala docenienia?
Trochę tak. Szczególnie, że przez 15 lat w Canal+ robiłem to samo, komentowałem tak samo. Może wyzwanie było większe, może prestiż tego wszystkiego, może fakt, że komentowałem z Mateuszem Borkiem, a to też wyzwanie, żeby próbować mu dorównać. Natomiast tak, jestem zaskoczony skalą. Wydawało mi się, że kto lubi piłkę, ten Canal+ oglądał. A tymczasem teraz zaskakiwały mnie sytuacje, gdy osoby, które znałem, a nie interesowały się szerzej piłką, mówiły mi „o, pan komentował ten mecz!”. Mówiąc wprost, nie musiałem wielu osobom tłumaczyć, czym się zajmuję.
To faktycznie jest jednak ta różnica. My, którzy zajmujemy się Ekstraklasą, bo przecież ja też, funkcjonujemy w pewnej bańce.
Ja sobie to faktycznie inaczej wyobrażałem. Wiem, jaka jest oglądalność Ekstraklasy w Canal+, wiedziałem jak to działa, jeśli chodzi o TVP, że skala jest nieporównywalna. Ale też zobaczyliśmy, jakie zainteresowanie wzbudza piłka międzynarodowa, tych oglądających jest nieporównywalnie więcej, niż przy Ekstraklasie.
Spotkałem się z opinią, że pana styl komentowania, emocjonalny, ekspresyjny, znacznie bardziej pasował do atmosfery wielkiego piłkarskiego święta, jakim są turnieje, niż do Ekstraklasy.
Nie zgodzę się z tym. Nie wiem, może jestem za bardzo ekspresyjny, natomiast poziom ekspresji wyznacza też pierwszy komentator. Jeśli ja mam jak gdyby narzucone przez pierwszego komentatora, że wchodzimy na jakiś poziom ekspresji, to staram się go utrzymać. Ale jeżeli mecz jest nieinteresujący, to jeśli byśmy komentowali go wychwalając, byłoby to sztuczne. Wiem o tym od lat. I myślę, że na Euro z Mateuszem też nie staraliśmy się podkolorowywać.
Największa różnica dla pana pomiędzy komentowaniem Ekstraklasy a Euro?
Mecz to jest mecz, komentuje się podobnie, choć pewnie inna jest strona przygotowania. Przy Ekstraklasie jesteś na bieżąco co tydzień, znasz na wylot zawodników, idzie to płynnie. Chleb powszedni. Na Euro z jednej strony znało się zawodników, ale nie oglądało się ich na żywo. A to jest zupełnie co innego – oglądanie na żywo dowolnego zespołu. Jak piłkarz się porusza, jak reaguje – wszystko ma znaczenie, wtedy wychodzi pełny jego obraz. Jeśli ogląda się go już dwukrotnie, to jest taka wartość dodana.
Na pewno największą różnicą były więc kwestie logistyczne, tu były problemy. Pierwszy wylot z Rzymu do Londynu. Wypełnianie lokalizatora na lotnisku, mamy godzinę przy odprawie bagażowej, okazuje się, że wypełnienie tego trwa bardzo długo, do tego problemu z wifi… Wiele takich drobnych kwestii, które poznawaliśmy w trakcie. Robienie testów przed wylotem do Kopenhagi, gdzie mieliśmy lot o 9:40, ale okazało się, trzeba zrobić kolejny test, czekać trzy godziny, przekładać wyjazd… To były takie rzeczy, które były prozą kulis turnieju, denerwowały.
Myślę, że fakt, że to był tak dobry turniej, pomagał jednak przejść nad takimi problemami. Było czym żyć na Euro 2020.
Tak, mecze były ciekawe, mnóstwo bramek, wiele spotkań, gdzie drużyny się nie broniły, tylko atakowały. Na tych meczach ciągle się coś działo, było przyjemnie przy tym turnieju pracować. Jeszcze jak w końcówce były zapełnione stadiony… Nie pojechaliśmy z Mateuszem na Anglia – Dania, ale w finale zobaczyliśmy, co to znaczy prawie zapełnione Wembley. Na hymnie angielskim zdjąłem słuchawki, by spokojnie go posłuchać – ciarki przechodziły. Zdecydowanie mecze na żywo, nawet przy mniejszej publiczności, to jest zupełnie inne przeżycie. Szkoda, że nie było więcej kibiców, bo wtedy to Euro jeszcze nabrałoby dodatkowych barw.
Tak od strony warsztatu komentatorskiego – co czuje komentator komentując ważny mecz? To jest czysta adrenalina? Mam znajomego, który powiedział kiedyś, że po meczu jeszcze przeżywa ten mecz, jeszcze z niego to nie schodzi.
To jest właśnie fantastyczne. Wchodzi się w ten mecz tak, jak aktor wchodzi w sztukę, a piosenkarz wchodzi w piosenkę. Jeśli ktoś wchodzi tylko po to, żeby zaśpiewać, nie pomylić słów, wszyscy to odczują. Ja komentując wchodzę w mecz. Wychodzi się z niego na chwilę w przerwie, a na dobre po końcowym gwizdku – wtedy jest dopiero chwila zastanowienia. Czy zrobiłem to dobrze? Czy mogłem lepiej? Ale w trakcie meczu, pełne zanurzenie. Oddajesz się temu meczowi, bez tego się nie da. Ale oczywiście są takie mecze, kiedy, kurde, nie można w niego łatwo wejść, bo jest słaby. Czuje się, że to nie to samo. Że nie wiadomo co mówić. Tak się oczywiście zdarza i wtedy komentowanie to ciężka praca.
Wspomniał pan o Londynie. W którym momencie dowiedział się pan, że skomentuje finał?
Dwa dni przed finałem dostałem telefon, żeby zrobić testy. Ale to jeszcze nie było oczywiste w jakim celu. Miałem je zrobić i tyle. Natomiast byłem zupełnie obok tego. W piątek popołudniu dowiedziałem się, że na drugi dzień lecimy z Mateuszem na finał. Zadzwoniłem do niego, spytałem, czy faktycznie – wszystko się potwierdziło. Było to zaskoczenie, na które nie byłem zupełnie przygotowany.
W hotelu na Wembley nie było już miejsc, więc zameldowani byliśmy na takim odludziu. W dniu finału do dobrej piętnastej nie czuło się tej atmosfery. Natomiast przyszedł moment, kiedy docierało, co się za chwilę zdarzy. I nie mogłem się już doczekać tego meczu. To było coś takiego, że człowiek się denerwuje, są dodatkowe emocje, ale też czuje podniosłość tego wszystkiego – fajne rozpoczęcie, od razu widać, że coś innego. Hymn, liczba kibiców.
Po finale widać też było, że na Wembley próbowano dokonać wtargnięcia. Wy odczuwaliście, że takie rzeczy dzieją się wokół stadionu, czy to w ogóle odbywało się poza wami?
Czuliśmy to przed meczem, gdy trzy godziny wcześniej szliśmy na stadion główną aleją. Co tam się działo… nie widziałem tego nigdzie na polskich stadionach. To było przerażające. Promenada zajęta przez młodocianych kibiców, takiej „dorosłej młodzieży”. Co tam się działo, trzeba byłoby zobaczyć. Rozbite butelki, walające się puszki, trzeba było uważać, żeby nie zostać oblanym piwem. Słabe, naprawdę.
Potem buczenie na hymnie w wykonaniu angielskich kibiców. Miałem wyższe mniemanie o nich. Miałem wrażenie, że angielscy kibice szanują takie rzeczy jak cudzy hymn czy minuta ciszy. A tutaj okazało się, że inaczej to wygląda. Mocno zapadło mi też w pamięć ich rozczarowanie po finale – to, jak szybko opuścili stadion. Nie czekali na nic, kipiała z nich frustracja aż niemożliwa. Byli tak pewni zwycięstwa, że to wszystko załamało ich całkowicie.
Jak pan dzisiaj wraca myślą do atmosfery na meczu Polska – Słowacja?
Była dziwna. Piękny, pusty stadion. Trochę odczuwało się to wszystko mało uroczyście. Bardzo ważny mecz, a wyglądało to wszystko nie za bardzo poważnie. Widać było, że graliśmy słabo, kompletnie nie tak, jak byśmy chcieli. Serca chłopaków chciały, ale widać było jakiś problem. No i zszedł Krychowiak… Zaświtało wtedy w głowie, że możemy nie wyjść z grupy.
Niemniej miał pan też szczęście komentować dużo lepsze mecze. O Anglia – Szkocja pisało się, że to spotkanie skrojone pod pana.
To był świetny mecz. Tam czuć było emocje, takie napięcie. Ci walczący Szkoci, ale nie tylko, bo też nie wolno zapominać, że dobrze grali w piłkę. Przed meczem mówiło się, że faworyt jest jeden, a tu Szkoci utarli nosa. Nie wiem, czy dla nich ten mecz nie był jak mistrzostwo świata – utrzeć nosa Anglikom to cel główny, jak wiadomo cieszyli się też ze zwycięstwa Włochów w finale.
Belgia – Włochy z kolei to były gwiezdne wojny.
Fantastyczny mecz, natomiast moim zdaniem mecz jednego aktora: Włochów. Belgowie trochę nie dojechali. Nie mógł grać Hazard, choć też nie wiadomo, co by pokazał. De Bruyne tego dnia wyglądał słabiej. Natomiast to, co tego dnia pokazał Verratti… To był jego mecz. Gdy zszedł w 70 minucie to było tak, jakby zespół opuścił dobry duch. Można go było tylko podziwiać w tym spotkaniu.
Co pana zdaniem zaważyło na porażce Anglii?
Po prostu byli zespołem gorszym. Tytuł trafił w godne ręce. Gdy oglądałem Anglia – Dania, miałem wrażenie, że z Danii uszło w pewnym momencie powietrze, tutaj natomiast ta sytuacja dotyczyła Anglików. Mieli świetne 35 minut. Fantastycznie wyglądał Harry Kane, grający daleko od swoich opiekunów, Chielliniego i Bonucciego. Ale już pod konic pierwsze połowy Włosi grali zdecydowanie lepiej piłką. Myślałem, że Anglicy mimo to będą kontrolować mecz, dowiozą to 1:0, ale stracili to. Nie wykorzystali szybkości Sterlinga, nie mieli przede wszystkim jednak rozegrania, utrzymania przy piłce. Piłkarze, którzy mogliby to zagwarantować, siedzieli na ławce. Ten ich pragmatyzm przeważył szalę.
MVP turnieju został wybrany Donnarumma, natomiast ciężko wskazać jedną kandydaturę kogoś, kto był jednoznacznie gwiazdą.
Tak, ciężko. Nie wiem, kto był na tym turnieju najlepszy. Mógłbym powiedzieć o wybitnych występach konkretnych zawodników w poszczególnych meczach. Verratti. Akanji. Shaw. Spinazzola. Chiesa. Ale wyróżnić jednego nie potrafię.
Czy to coś mówi o futbolu, że tak ciężko wskazać po tym turnieju jedną gwiazdę?
Myślę, że to pokazało, że sztuka trenera dzisiaj to stworzyć prawdziwy zespół, i Włosi byli takim zespołem. Jeszcze mają coś do poprawienia, bo tam nie ma dziewiątki – Immobile zawodził. Natomiast Italia była organizmem funkcjonującym cały czas. Jeżeli coś tam nie grało, ktoś zaczynał się wychylać, zostawał zmieniony i zmiennik zwykle dawał jakość. Verratti był gwiazdą meczu z Belgią, Chiesa gwiazdą meczu finałowego, Chiellini-Bonucci grali fantastycznie… Zawsze ktoś mógł zaskoczyć. Gdy grasz w oparciu o jedną, czy nawet dwie gwiazdy, jesteś łatwiejszy do przeczytania, złapania. W „Gladiatorze”, gdy Maximus wychodził na arenę na walkę z rydwanami, powiedział, że tylko wspólnie mogą pokonać przeciwnika. Włochów można porównać do tej sceny i maksymy. Była między nimi spójność, która zdecydowała o sukcesie, mimo trudności w niektórych meczach.
Jestem ciekaw pana opinii na temat Chielliniego. Pan był obrońcą i to też takim, który potrafił zareagować. Chiellini zapisał się w tym turnieju nie tylko tym, co pokazał na boisku. Była sytuacja z Albą, ale też faul taktyczny na Sace.
Chiellini, do wielkich umiejętności, dokłada też wielką osobowość. To widać na boisku, a także widać, że to daje coś drużynie. Dodatek do całości. Koledzy z drużyny z kimś takim w zespole czują się pewniej. I tej jego metryki uważam, że zupełnie nie było widać. Nie odstawał choćby w finale szybkością, dynamiką. W sytuacji z Saką popełnił błąd i chciał go naprawić – to jeden z tych zawodników jak z dawnych lat, że piłka może przejść, zawodnik nigdy.
Na turnieju mówiło się też, że jak pan mówi, że jest faul, to naprawdę musi być faul. Innymi słowy uważa się, że pan daje większe przyzwolenie na ostrą grę.
Kiedyś ktoś powiedział, że byłem w Ekstraklasie gościem, który cały czas mówi, że nie ma faulu i przez to zepsułem trochę Ekstraklasę. To nie tak. Dzisiaj, żeby walczyć w piłce, trzeba mieć odpowiednie umiejętności też siłowe. Widzimy to tym bardziej na Zachodzie. Wiadomo, że eśli Jorginho wchodzi najpierw w piłkę, ale potem w udo piłkarza – to jest czerwona kartka w finale. Ale w ESA często sędziowie gwizdali każdy kontakt i ten mecz robił się rwany.
Mi podobała się zawsze liga angielska, gdzie można było wskazać, czy coś było faulem, czy złośliwością. Piłka jest sportem kontaktowym, nie może być sportem brutalnym, ale mam wrażenie, że obserwatorzy trochę mylą taką walkę ze złośliwością. Uważam, że fakt, że w lidze często gwiżdże się najmniejszy kontakt, nie pomaga, nie rozwija tych zawodników. Czasem to jest ze strony piłkarzy tylko szukanie kontaktu, pretekstu. Ale podsumowując, trzeba by się odnieść zawsze do konkretnej sytuacji, przeanalizować ją i wtedy powiedzieć: jest faul lub go nie ma. Każda sytuacja jest inna, wyjątkowa.
Co teraz pana czeka, jakie plany zawodowe?
Ekstraklasy nie będę już komentował w Canal+, bo już tam nie pracuję, natomiast mam jutro ciekawy sprawdzian w Warszawie na Legii. Rewanż w Lidze Mistrzów, który skomentujemy z Mateuszem.
Wiadomo już, gdzie będzie można pana usłyszeć częściej?
Na razie skupiam się na jutrzejszym meczu, na dłuższą metę nie wiem.
Leszek Milewski