Im jestem starszy, tym bardziej wnerwiają mnie gesty pod publiczkę. Zresztą, po tylu latach śledzenia biznesu, dość szybko można rozszyfrować, kto o całowaniu herbu przypomina sobie dopiero pod koniec kontraktu, a kto fotki z siłowni o bezustannej pracy nad sobą robi od razu na cały tydzień, podczas jednej wizyty między sztangami. Dlatego przez lata uodporniłem się na wszystkie miny, pozy i gesty płynące z murawy, a już na pewno jestem daleki od szukania w nich prawdy o danej drużynie.
Ale chyba czas na zweryfikowanie swoich teorii. To Euro zmienia się powoli w jeden wielki festiwal udowadniania, że te wszystkie nieco deprecjonowane kwestie jak „mental”, „atmosfera w drużynie” czy „waleczność” to nie są wcale mrzonki dla najmniej wymagających kibiców. Sam z lekkim rozczarowaniem czytałem wczorajsze wywody o tym, jak to Szkoci z nożami w zębach rozmontowali Anglików wyłącznie ciągłym bieganiem, jazdą na dupach i ambicją każdego z piłkarzy na murawie. To był przede wszystkim ich dobry mecz, który zresztą momentami przebiegał pod ich dyktando, to znaczy: to Szkoci grali według swojego pomysłu, to Szkoci stwarzali okazje, wypracowane według wcześniej założonych schematów. Głowy? Jasna sprawa, było to widać przy ofiarności w defensywie, tam jednak nie da się oszukać, gdy ktoś próbuje odstawić nogę i odebrać futbolówkę jak najniższym kosztem energetycznym.
Natomiast głowy po prostu były osadzone na świetnie przygotowanych do wysiłku ciałach, jak ktoś wspomniał – od dziecka szykowanych do intensywności, tempa i zaciekłości Premier League. Oni udźwignęli ten mecz całościowo – umiejętnościami, jakością oraz taktyką, które zostały solidnie podlane derbową otoczką zapewne mocno wpływającą na wspomniany „mental”.
No ale wyrwa już się w mojej głowie dokonała. A może coś w tym jest? Może jest tak, że Węgrzy wychodzą na Portugalię naszpikowaną gwiazdami, gdzie Renato Sanches czy Rafa Silva muszą wchodzić z ławki, ale dzięki tumultowi na trybunach i jakiejś wewnętrznej pasji są w stanie bardzo długo i skutecznie opierać się atakom? Przecież mieliśmy już też przykłady Szwedów, mieliśmy przykłady Ukraińców czy nawet Macedończyków, choć oni koniec końców niczego nie zdziałali i wylecieli z turnieju. A jednak, wydawało się, że ten słynny kolektyw, to słynne „jeden za drugim stoi”, to nie jest tylko pozycja z listy: „co powiedzieć w telewizji, gdy nie masz pojęcia, o czym toczy się rozmowa”.
Węgrzy z Francuzami i my z Hiszpanami. Przecież to jest taki rozstrzał potencjału, umiejętności, obecnej formy, doświadczenia pucharowego i tak dalej, że logicznie rzecz ujmując – takie Węgry powinny się załapać na dotkliwy oklep. Ale potem patrzysz w te oczy i wiesz, że nawet pięciu Griezmannów nie będzie w stanie zapewnić ci pełnego bezpieczeństwa.
Fot. TVP Sport
Z pierwszych dwóch meczów turnieju moglibyśmy spokojnie zmontować całą galerię „Węgierscy piłkarze, którzy wyglądają jak wikingowie podczas rabunku”. I potem oglądamy mecz, a węgierscy piłkarze nie tylko tak wyglądają, ale też tak się zachowują wobec rywala. Robi się to spójne i zaczynasz się zastanawiać: czy to, jaką Węgier ma minę po odbiorze, nie determinuje, z jaką jakością gra?
Oczywiście nie. Albo inaczej, „oczywiście” to za duże słowo. PEWNIE nie. Bo oni wyglądają, jakby byli gotowi zamordować za wywalczenie wrzutu z autu, za dobrą okazję zrobić jeszcze gorsze rzeczy. Ale potem faktycznie wykonują nadludzki wysiłek, by choćby przenieść ciężar gry na połowę rywala.
Chciałem się odnieść do obrazków z samej góry tekstu. Na jednym z nich liderzy naszej kadry wyglądają jak III C przed WF-em, na który cała klasa zapomniała stroju. Albo jak ekipa spod gabinetu dyrektorki, gdzie za chwilę ma się wytłumaczyć ze strącenia jakiejś drogocennej statuetki afrykańskiego czarodzieja z sali od chemii. Speszeni. Wystraszeni. Przejęci. Gdyby ktoś wtedy rzucił jakiś żart sytuacyjny, to z tego napięcia chyba śmialiby się co najmniej do przerwy meczu. I potem oni tak samo grają. Nie ma lidera, nie ma brania na siebie odpowiedzialności, nie ma ani walki, ani zaangażowania, jest tylko wielki Milan Skriniar. Grają tak, jak wyglądają.
kiedy odjebałeś coś grubego z ziomeczkami i czekacie przed drzwiami u dyrektora pic.twitter.com/MCBAhpsbqC
— pewnie jerzy (@Mietczynski) June 18, 2021
A obok jest fotka Kamila Glika. Który dzisiaj po jednej z interwencji tak się zasapał, że mógłby zagrać kreskówkowego byka i nikt nie zauważyłby różnicy.
Tych zbliżeń było więcej. Podczas meczu ze Słowacją czy sparingów przed turniejem – na Roberta Lewandowskiego, zrezygnowanego, zniechęconego, machającego rękami. Słynna sytuacja po golu Skriniara i jego kłótnia z Bereszyńskim, ale nie kłótnia, po której idziecie sobie dać w zęby, tylko taka, która w obu stronach wywołuje wyłącznie rozczarowanie. Dalej, twarze po golu, gdy wszyscy wyglądali na nieco oszołomionych, zdumionych, że Słowacja się nie położyła. Nawet z konferencji, gdy Paweł Paczul słusznie zauważył: patrzyłem na Grzegorza Krychowiaka i widziałem człowieka zdewastowanego.
A po drugiej stronie mamy te wczorajsze przebitki. Na Lewandowskiego, który szarpał się z obrońcami, zagrzewał kolegów do boju. Po oczywistej zmarnowanej setce Świderskiego nie załamywał rąk, nie komentował pod nosem, ale bił brawo i zagrzewał do jeszcze odważniejszej, bardziej ofensywnej gry. Na Glika, który zachowywał się, jakby towarzyskie 0:6 z Hiszpanią było powodem do osobistej vendetty. Na tyrających w pełnym skupieniu Bereszyńskiego czy Bednarka.
Ja wiem, to jest najprostsze wytłumaczenie, takie najbardziej banalne. Natomiast mam wrażenie, że gdybyśmy w quizie wycięli ujęcia wyłącznie na twarze zawodników z meczu ze Słowacją, właściwie z dowolnego momentu spotkania, a potem zestawili z twarzami ze starcia przeciw Hiszpanii, to każdy wiedziałby, który obrazek pochodzi z której transmisji. To była tak drastyczna zmiana, tak drastyczna różnica… Czystą przyjemność dla kibica sprawiało samo obserwowanie mimiki Polaków.
No i jak tu nie wierzyć w mental? Jak tu dyskutować z kimś, kto po obejrzeniu dwóch meczów powie po prostu: „tera to walczyli, wtedy to nie”? Nie wiem, co się stało w reprezentacji na przestrzeni tych kilku dni, ale od najbardziej antypatycznej drużyny turnieju przeszli do bandy rzezimieszków, którzy w kompletnie bezczelny sposób ukradli Hiszpanii dwa punkty. Bednarek wyszedł, powiedział te parę słów o husarii, a potem wraz z kolegami dotrzymał słowa. Lewandowski brał na siebie piłkę, próbował samemu dryblować, wreszcie doszedł do dwóch klarownych sytuacji strzeleckich, z których połowę wykorzystał. Glik momentami faulował niepotrzebnie, ale jestem pewny, że hiszpańscy zawodnicy ofensywni czują ulgę, że to już ostatni mecz przeciw temu byczkowi. Odwaga najpierw malowała się na twarzach. Potem przejawiała się w działaniu, gdy nawet Puchacz bez kompleksów wjeżdżał w dryblingi przeciw zdecydowanie mocniejszym rywalom.
Ujmujące, że Polacy zrobili to wszystko, gdy już kompletnie nikt w nich nie wierzył, gdy ja sam apelowałem tylko o jak najniższą porażkę, gdy za nimi nie przemawiał żaden logiczny argument. Być może ta wczorajsza wściekłość w ich oczach to też efekt tego wewnętrznego rozczarowania? Odkupienia tego, co przegrali ze Słowacją?
Nie wiem. Wiem, że już dzisiaj Euro 2020 jest dla nas udane. Piłka nożna to krótkie momenty radości i długie miesiące bólu, trudu oraz znoju. Wczorajszy mecz będziemy pamiętać latami – nawet nie z uwagi na wynik, ale z uwagi na tę przemianę reprezentacji, za którą wczoraj chciało się trzymać kciuki, chciało się ich dopingować, chciało się wejść tam na boisko i samemu kopnąć jakiegoś Hiszpana, najlepiej tego, co tak szarpał nam Lewandowskiego.
Ze Szwecją chciałbym zobaczyć te same twarze co wczoraj. Wówczas będziemy na tym turnieju wygrani, niezależnie od końcowego wyniku.
Fot. TVP Sport
***
A tu będziemy sobie gadać o tym wszystkim z Leszkiem. Zapraszamy od 12.00 na Weszło TV.