Jeśli składową kibicowania jest wiara w sukces swojej ukochanej drużyny, jestem najgorszym kibicem świata. Znajomi, przyjaciele i rodzina wielokrotnie mają dość mojego smęcenia. Niezobowiązujące rozmowy zamieniają się w katorgę, gdy ktoś niefrasobliwie postanowi zapytać mnie o nadchodzący mecz.
– Kuba, jak stawiasz w Polska – reprezentacja południowej części podwórka przy Gdańskiej?
– Reprezentacja południowej części podwórka przy Gdańskiej to nie jest łatwy rywal, a Lewandowski nie strzelił gola w kadrze od 394 minut, pachnie mi to remisem, ale możemy nawet przegrać po jakiejś przypadkowej kontrze. Chłopaki z Gdańskiej to twardzi goście, więc nie wykluczałbym też, że paru zawodników wypadnie z kolejnych spotkań z uwagi na urazy czy kartki, a tak w ogóle powinniśmy dziękować Niebiosom, że Adaś pracuje na popołudnia, bo wtedy by nas po prostu zlali do zera.
Tak jest zawsze, wszędzie, przy okazji każdej mojej drużyny. Gdy ŁKS fetował awans do Ekstraklasy, Lukas Bielak żartował ze mnie, jadąc odkrytym autokarem: i co teraz napiszesz, że uwierzysz dopiero za dwa tygodnie? No bo tak też było. Jeśli istnieje jakakolwiek matematyczna szansa, że mojej drużynie coś się nie uda – całym sercem wierzę właśnie w ten scenariusz. Gdy prowadziliśmy z Chrobrym Głogów 3:0 w 80. minucie jesiennego meczu, koledzy dziennikarze wymyślali kolejne tytuły: hiszpańska fiesta przy al. Unii 2, La Furia Roja, hiszpańskie słońce w mroźnej Łodzi, ja odburknąłem: „remis z Chrobrym”. Wygraliśmy 4:0.
Kiedyś już pewnie gdzieś to tłumaczyłem, ale cały mój życiowy optymizm płynie właśnie z tego wiecznego oczekiwania, że stanie się najgorsze. Natomiast muszę przyznać – nawet nie do końca potrafię sobie wyobrazić to „najgorsze” w dzisiejszym meczu z Hiszpanią. Tutaj wszystko układa się pod scenariusz, w którym rany goimy miesiącami, a może nawet latami. Spójrzmy na to chłodnym okiem:
- Gramy z reprezentacją, której styl oparty na posiadaniu piłki nigdy nam nie leżał – przy naszych dość zabawnych próbach zakładania pressingu, piłeczką doskonale bawili się nawet Słowacy, a co dopiero goście, którzy na takim granku spędzili większość swojego życia.
- Gramy z reprezentacją, która jest wybitnie podrażniona remisem w pierwszym meczu i po prostu musi nas ogolić. Na każdej pozycji poza napadem ma lepszych zawodników, o wyższej jakości, zazwyczaj też większym doświadczeniu i bardziej udanym minionym sezonie. Rzuci się na nas od pierwszej minuty, a gdy strzeli gola – będziemy zmuszeni podejść wyżej. A gdy podejdziemy wyżej, to broń nas Panie Boże.
- Paulo Sousa zapowiada, że nie zejdzie ze ścieżki zaszczepiania w reprezentacji Polski ofensywnej mentalności, opartej na widowiskowej grze i śmiałym ataku. Tego typu zapowiedzi przywołują oczywiście wspomnienia z pamiętnego sparingu Franciszka Smudy, który buńczucznie zapowiadał: możemy przegrać nawet 0:9, ale mamy grać ofensywnie. Skończyło się na 0:6.
- Ofensywna gra oznacza więcej pracy dla obrony, nasza obrona nawet jak ma mało pracy, to zawsze sobie coś wciśnie, więc jak będzie miała więcej pracy, to broń nas Panie Boże.
- Robert Lewandowski, nasza jedyna broń, miał gigantyczne problemy z Lubomirem Satką z Lecha Poznań, zespołowo bodaj największego rozczarowania ubiegłego sezonu. Dzisiaj zagra na kozaków z La Liga i Premier League, a więc broń go Panie Boże.
Można tak wymieniać dalej, godzinami. Że nie potrafimy zrealizować wizji Paulo Sousy w meczach z Węgrami czy Słowacją, o Rosji i Islandii nie ma co wspominać, więc dlaczego miałoby to nam wypalić z Hiszpanią. Można spojrzeć na historię spotkań między obiema reprezentacjami, można poczytać artykuły zagranicznej, a więc w miarę obiektywnej, prasy o pierwszej kolejce – o tym jakim rozczarowaniem w ich oczach jest Polska, jakim rozczarowaniem jest Robert Lewandowski.
To jest pewnie moment, w którym wypadałoby napisać: „a jednak, jako kibic ja po prostu wierzę”. No niestety, nie tym razem, muszę być do bólu szczery. Ja trzymam kciuki, żebyśmy przegrali w miarę nisko, tak do trzech bramek. Boję się, cholernie się boję scenariusza, w którym zostajemy rozpierdoleni jak alergik w połowie czerwca. Pamiętam wielkie turnieje, gdzie szybciutko odpadaliśmy, Euro 2012, MŚ w 2018 roku. Tam dało się potem żyć, działy się jakieś fajne historie, były warte opisania mecze, ekscytowałem się choćby losami Chorwatów. Tymczasem wyobraźmy sobie sytuację, w której dzisiaj dostajemy bęcki 0:7. Hiszpanię na to stać, to bardzo bezlitosna drużyna, nie tak dawno opędzlowali 6:0 Niemców.
Przecież to byłby koniec piłki nożnej w Polsce na parę ładnych tygodni. To by nam odebrało smak życia, smak czerpania radości z futbolu, to by przekreśliło w oczach kibiców, dziennikarzy czy ekspertów całe te mistrzostwa, które przecież ogląda się naprawdę fajnie. Moim zdaniem to jest bardzo realny scenariusz i właśnie tego chciałbym uniknąć. 0:2, 0:3, nawet jakieś 1:4 – przejdzie, właściwie można uznać, że to zgodnie z planem. Ale wyższy wynik będzie wylatywał z każdej lodówki, będzie przypominany na każdej stronie, będzie tkwił nam w sercach nie do końca Euro, ale pewnie do następnego zwycięstwa kadry. Będzie oficjalnym zakończeniem mistrzostw, bo już ani Szwecja, ani żadna inna historia nie przebiją się przez zawiedziony krzyk całej Polski.
Duża prośba do piłkarzy – dajcie z siebie wszystko. Szwedzi, którzy nie są jacyś zatrważająco lepsi na papierze, urwali tej Hiszpanii punkt. Ja nie mam nawet tak wysokich oczekiwań, wystarczy mi brak kompromitacji. Wszyscy na tym turnieju, poza Turcją naturalnie, pokazują mecz za meczem, że da się zrobić wiele na samej ambicji, na samym dawaniu z wątroby. A przecież Polacy to też sporo jakości piłkarskiej. Wiem, że to zabrzmi średnio, ale po to był cały długi wstęp: panowie, stać was na porażkę jedną czy dwiema bramkami, nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej.
***
Natomiast muszę uderzyć się w pierś, będą prywatne zwierzenia.
Miałem już w tym sezonie dwa identyczne momenty jak dzisiaj. Jeśli nie interesuje was ŁKS Łódź i niższe ligi łódzkie, to śmiało możecie skończyć lekturę na dzisiaj, dziękuję za uwagę. Reszcie natomiast opowiem, bo to są historie, które nauczyły mnie, że czasem słońce świeci też dla nas (chociaż bardzo, bardzo rzadko).
Otóż w tym sezonie gram sobie w A-klasowym Starcie Łódź. Mamy całkiem fajną ekipę, mocno przepracowaliśmy zimę, no ale to jednak mocny środek tabeli – okolice 7. miejsca na 11 drużyn. Dla nas to duży progres – w ostatnich trzech sezonach Start trzykrotnie kończył na końcu stawki, momentami mocno się kompromitując – utrzymywał się wyłącznie za sprawą wycofywania kolejnych drużyn, a ostatnio – przerwania rozgrywek z uwagi na pandemię. Dla nas wielką rzeczą było więc, że z każdym rywalem nawiązywaliśmy w miarę równą walkę. Z każdym – poza ŁKS-em III Łódź.
To trzeci zespół ŁKS-u, gdzie grają zawodnicy, którzy nie łapią się do IV-ligowych rezerw oraz juniorzy, którzy już powinni się zaprawiać w twardej walce z seniorami. Tenże ŁKS przemknął przez ligę jak burza – w 18 meczach odniósł 16 zwycięstw i raz zremisował, strzelił 135 goli (!), czyli ładował po 7,5 gola na mecz. Jesienią rozjechał nas jak walec, przegraliśmy 0:12, momentami nie wiedząc, gdzie jest góra, a gdzie dół. Tak wypadło, że wiosną graliśmy u siebie, weekend majowy, ładna pogoda, myślę – zabiorę rodzinę. No i razem z żoną tłumaczyliśmy starszemu synkowi, że to jest taki mecz, gdzie tata raczej nie wygra. Wspominałem, że to bardzo dobrzy zawodnicy, że mają potencjał na duże kariery, że tata jednak czasem je ciastka i nie zawsze zjada brokuły, a Lewandowski zawsze zjada brokuły i nigdy nie je ciastek. Na głos mówiłem, że 0:5 to nie będzie taki tragiczny wynik. Głęboko w sobie – że 0:6, ale po walce, też jeszcze da się zaakceptować.
Tylko Stasiu powtarzał, że tata wygra i on wierzy.
No i wygraliśmy z tym ŁKS-em 2:1, sam do końca nie wiem, jak to się stało i jak do tego doszło. To ich jedyna porażka w tym sezonie, jedyny mecz z dolną połową tabeli, gdzie strzelili mniej niż trzy gole. Wówczas zresztą o Starcie zrobiło się tutaj lokalnie w miarę głośno, zgłosili się do nas potencjalni sponsorzy, klub trochę się rozruszał, nieistotne. Istotne jest to, że w duchu układałem sobie wytłumaczenie dla syna, dlaczego aż 0:5. A wygraliśmy 2:1.
Druga sytuacja jest świeższa. Do Gdyni na mecz z Arką jechałem po oklep. Byłem tak pewny zwycięstwa Arki, że nawet nie odczuwałem specjalnych emocji, początkowo na niedzielny wieczór normalnie zaplanowałem pracę. ŁKS w pierwszych minutach półfinału barażowego wyglądał tak, że modliłem się o jak najniższy wymiar kary. W Gdyni graliśmy do tej pory 19 meczów, nie wygraliśmy ani jednego. Dopiero co zmienił się trener. Pirulo rozczarowywał. Obrona była dziurawa jak przez ostatnie dwa sezony. Nic nie przemawiało za tym, że to ŁKS może awansować do finału baraży. A jeszcze w bramce Arkadiusz Malarz. Wiosną z Arką zaliczył dwie asysty przy trafieniach gdynian. Pomyślałem, że koszmar wraca.
Dalszy ciąg można sobie oczywiście sprawdzić. Gol Pirulo. Trzy świetne interwencje Malarza. Wymarzony finał baraży i już tylko jeden krok do Ekstraklasy. Odczarowana Gdynia, odczarowane fatum przegrywania we wszystkich istotnych meczach.
ŁKS do Gdyni jechał jak Polacy do Sewilli. My na ŁKS wychodziliśmy, jakby na Hiszpanów wybiegła nie reprezentacja Polski, ale jakiejś Łotwy czy Estonii.
Ten sezon nauczył mnie, że czasem zwykły dorsz może opędzlować rekina.
Dlatego głęboko wierzę, że mimo wszystkich okoliczności, mimo tego, co podpowiada rozum – z Hiszpanią uda się przegrać nisko. A Staszek wierzy w zwycięstwo.
Fot. Newspix