W piłce nożnej bardzo trudno jest ustalać jakieś zdarzenia graniczne, takie, które można opisać jako dojście do ściany. Napiszemy, że nie da się strzelać więcej niż Lewandowski, a on w kolejnym sezonie dokłada więcej i więcej. Napiszemy, że nie da się być mniej skutecznym od Gutkovskisa, a wtedy na boisku zamiast niego pojawia się Arak. Stwierdzimy, że nie da się grać gorzej niż Lech z Podbeskidziem, a wówczas Lech gra ze Stalą Mielec.
No właśnie. I ten mecz jest naszym zdaniem już tym spotkaniem granicznym. To był szczyt piłkarskiego nieudacznictwa, dalej już nic nie ma i mamy na potwierdzenie tej tezy parę ważnych argumentów.
LECH PRZEGRAŁ Z KANDYDATEM DO SPADKU I BENIAMINKIEM (DRUGI RAZ Z RZĘDU)
Zacznijmy od nakreślenia tzw. okoliczności. Lech ze Stalą Mielec miał okazję choć częściowo zmazać plamę na wizerunku po katastrofalnym występie w meczu przeciw Podbeskidziu Bielsko-Biała. Rzadko w futbolu tak szybko przytrafia się okazja do częściowej rehabilitacji – bo Lech przerżnął z beniaminkiem i jednym z dwóch kandydatów do spadku, by parę dni później zmierzyć się z drugim beniaminkiem i drugim członkiem duetu z dna tabeli. Z Podbeskidziem zagrał nudno, schematycznie, nieskutecznie i z ujmującą niefrasobliwością defensywną. Ze Stalą nie tylko powtórzył wyczyn, ale jeszcze dodał parę ozdobników takich jak dramaturgia, gol samobójczy czy upartą wstrzemięźliwość od oddawana celnych strzałów.
LECH PRZEGRAŁ JEDNOCZEŚNIE WALKĘ O MISTRZOSTWO WIELKOPOLSKI
Dalej idziemy w tak zwane wydarzenia okołomeczowe. Otóż Lech Poznań w tym sezonie miał już tylko jeden cel – wyznaczany dla klubu głównie szyderczo, przez rozgoryczonych, ale i rozbawionych kibiców. Otóż o Lechu mówiło się – dobrze, nie gra o mistrzostwo. Okej, nie jest już w stanie wywalczyć sobie awansu do eliminacji europejskich pucharów. Ale jest jeszcze walka o prestiż. O wielkie MISTRZOSTWO WIELKOPOLSKI.
Rywalem Lecha w boju o MISTRZOSTWO WIELKOPOLSKI, będące jednocześnie MISTRZOSTWEM POZNANIA okazała się Warta, w której prym wiedzie 36-latek odstrzelony z “Kolejorza” oraz kilku piłkarzy, których łączna suma zarobków niemal dorównuje zapisanym w kontraktach premiom derbowych przeciwników. Lech mógł przegrać ten wyścig o honor na dowolnym etapie sezonu, ale zdecydował się rozstrzygnąć go właśnie w starciu ze Stalą Mielec na własnym terenie. To właśnie teraz niebiesko-biali utracili możliwość doścignięcia w ligowej tabeli zielonych. Grać o nic, o iluzoryczną, wymieniona w charakterze żartu stawkę i jeszcze to wtopić.
LECH PRZEGRAŁ PO DWÓCH WYRZUTACH Z AUTU Z TEGO SAMEGO MIEJSCA
Stracić gola po dalekim wyrzucie z autu to nigdy nie jest przyjemna perspektywa. To stały fragment gry, do tego w teorii odrobinę trudniejszy dla atakujących niż choćby rzut rożny – dlatego, że nawet Forsell nie rzuci tak mocno, jak mógłby kopnąć. Wystarczy odpowiednio ustawić strefy, krycie, nie skompromitować się odpuszczeniem któregoś z zawodników, trafić w piłkę, najlepiej w pierwsze tempo. Nie powinno być z tego szumu. Nie bez przyczyny piłkarze często w pełnym sprincie i na wślizgu próbują uratować piłkę przed wyjściem na rzut rożny i przekierować ją na aut.
Lech stracił gola po dalekim wyrzucie z autu Forsella. Lech stracił drugiego gola po dalekim wyrzucie z autu Forsella.
Sami nie wiemy, który gol był bardziej kuriozalny. Ten pierwszy, gdy ostatecznie “strzał” oddał zamykający centrę Kraweć? Czy może jednak ten drugi, gdy De Amo niemalże w polu bramkowym Lecha Poznań PRZYJĄŁ SOBIE piłkę pomiędzy dwoma rywalami, a potem pewnie umieścił ją w siatce? Przecież to jest skandal. U siebie. Z drużyną z dna tabeli. Prowadząc 1:0 do 89. minuty meczu. Jak? W jaki sposób? Dlaczego?
Gdyby w 88. minucie ktoś próbował wykreślić najbardziej kuriozalny scenariusz upokorzenia Lecha Poznań, to może jedynie zamieniłby De Amo na Strączka, bo naprawdę, brakowało tylko by gospodarzy ośmieszył golkiper.
LECH PRZEGRAŁ PO INTERWENCJI DŻOKERA
88. minuta, Maciej Skorża, strateg, daje na murawę Krawecia. Trudno powiedzieć, czy to już zmiana na czas, czy jednak próba uszczelnienia defensywy w tym wyjątkowo gorącym okresie meczu. 89. minuta. Kraweć próbuje wybić piłkę na rzut rożny. Strzela do własnej bramki. Co my tu jeszcze mamy napisać? Cud, że się chłopak przy tym nie połamał. Ach, no i oczywiście – dzięki temu, że VAR z tej sytuacji analizował zagranie dobrych kilkaset sekund, mecz został dodatkowo przedłużony. Jeden z topowych występów w tym sezonie, jedna z topowych decyzji strategicznych w wykonaniu trenera Ekstraklasy w sezonie.
LECH WKURWIŁ KIBICÓW, KTÓRZY JUŻ NAPRAWDĘ NICZEGO OD NIEGO NIE OCZEKIWALI
I to jest tak naprawdę esencja. Lech osiągnął szczyt nieudacznictwa nie tylko dlatego, że stracił w końcówce dwa gole po dwóch identycznych wyrzutach z autu. Nie tylko dlatego, że przegrał w ten sposób batalię o mistrzostwo Wielkopolski. Nie tylko dlatego, że stało się to po zmianie taktycznej Krawecia, nie tylko dlatego, że Lech oklepała ekipa, dla której było to dopiero drugie wyjazdowe zwycięstwo w sezonie.
Lech osiągnął szczyt nieudacznictwa, bo rozczarował kibiców, którzy nie mieli absolutnie żadnych oczekiwań. Lech miał już po prostu dobić do końca sezonu bez większych przebojów, ba, pewnie “normalne” 0:1 pokroju porażki z Podbeskidziem przeszłoby bez echa. Ot, kolejny wtopiony mecz. Ale Kolejorz poszedł o trzy kroki dalej. On postanowił raz jeszcze poznęcać się nad kibicami, raz jeszcze sprawić, by otrzymali najmocniejszy, najbardziej upokarzający cios w momencie, gdy już wydawało się, że będzie przyzwoicie, że wygrają po ładnym golu Puchacza, który wreszcie się przełamał pod względem liczb.
To jest po prostu szczyt szczytów, jak w tym starym powiedzonku o gównie na Mount Everest. Lech Poznań dokonał niemożliwego – w totalnie apatycznych i zobojętniałych kibicach rozbudził jeszcze na koniec tego słabiutkiego sezonu prawdziwe i szczere emocje.
Gniew.
Fot.Newspix