Reklama

„Po finale nie postrzegałem siebie jako gwiazdy”

Piotr Stolarczyk

Autor:Piotr Stolarczyk

30 kwietnia 2021, 16:37 • 12 min czytania 9 komentarzy

Dzień: 2 maja 2017 r. Na zegarze dochodziła 107. minuta finału Pucharu Polski pomiędzy Lechem Poznań i Arką Gdynia. Nagle Rafał Siemaszko wykorzystał błąd w kryciu defensorów „Kolejorza” i głową skierował piłkę do bramki. Gdynianie wyszli na prowadzenie 1:0, a za chwilę wynik podwyższył Luka Zarandia. Choć tuż przed końcem dogrywki lechici zdobyli gola kontaktowego, to Arka ostatecznie sprawiła niespodziankę i zgarnęła trofeum. Autor premierowego trafienia już na zawsze zapisał się pamięci wielu kibiców. Postanowiliśmy porozmawiać z byłym napastnikiem gdyńskiej ekipy o tamtym wydarzeniu. Dlaczego nie czuł tremy przed tak ważnym spotkaniem? Jak zniósł nagły wzrost zainteresowania jego osobą? Co spowodowało to, że Arka zaliczyła potem regres? Czy jest zadowolony z pobytu w nowym klubie? Zapraszamy!

„Po finale nie postrzegałem siebie jako gwiazdy”
Męczą cię już telefony i pytania o finał Pucharu Polski z 2017 roku?

Wiesz co? Chociaż mam okazję przypomnieć światu o swoim istnieniu. Udzieliłem już jednej rozmowy dla radia, dziś jeszcze czeka mnie kolejny wywiad. Natomiast nie przeszkadza mi to. Bez wątpienia jest to moje największe osiągnięcie. Ponadto do tej wygranej dołożyłem cegiełkę. Zawsze jest miło wracać do tego. Czasami jeszcze gdzieś wyświetli mi się skrót tamtego spotkania. To jest świetna historia. Nigdy nie zapomnę tamtych pięknych chwil. Bez wątpienia gol na 1:0 w dogrywce to moje najcenniejsze trafienie podczas przygody z piłką.

Gdy wyszedłeś na rozgrzewkę przed  finałem, miałeś nogi z waty?

Obecność tak wielu kibiców z Gdyni pomagała nam. Przynajmniej mi. Patrzę na trybuny, a tam duże grono moich znajomych. Sam fakt, że nadarzyła nam się okazja do gry na Stadionie Narodowym, w dodatku przy tak licznej publiczności, działał mobilizująco. Teraz chłopaki nie poczują tej całej otoczki piłkarskiego święta. Choć z drugiej strony finał to finał. Zawsze jest to duże wydarzenie. I tak po latach będą mogli się tym pochwalić. Tak naprawdę teraz człowiek docenia to, że mógł celebrować sukces z kibicami.

Impreza po finale była mocno zakrapiana? Czy ze względu na niepewny byt w Ekstraklasie nie mogliście sobie pozwolić na szaleństwa?

Ależ oczywiście, że poświętowaliśmy. Jedni mniej, drudzy więcej. Nawet „FAKT” jakieś tam zdjęcia opublikował. Podczas tamtego wieczoru mogliśmy sobie nieco pofolgować, ale na drugi dzień, z samego rana, mieliśmy powrót do Gdyni i trzeba było w jakimś tam stopniu trzymać fason. Był czas na zabawę, a potem znowu wzięliśmy się pracy.

Znajdowałeś się wtedy w formie życia. W tamtym sezonie Ekstraklasy strzeliłeś 11 bramek. Z kolei drużynowo nie było aż tak dobrze. Wprawdzie Arka wygrała Puchar Polski, ale utrzymała się w lidze dopiero w ostatniej kolejce. I to w kontrowersyjnych okolicznościach.

W pierwszym sezonie gry dla „Żółto-Niebieskich” odbiłem się od ściany. Zagrałem wówczas bodajże 13 spotkań w Ekstraklasie i nie strzeliłem bramki. Ostatecznie spadliśmy z ligi, a ja powędrowałem niżej. Wreszcie nadarzyła się okazja, by wrócić do pierwszoligowej Arki. Ściągnął mnie trener Grzegorz Niciński, któremu bardzo wiele zawdzięczam. Wiedział, jak wycisnąć ze mnie maksa. Był świadomy tego, co potrafię. Zaufał mi i to zaprocentowało. W końcu udało się nam awansować do Ekstraklasy. Natomiast w niej funkcjonowaliśmy pod presją, bo były duże obawy, że już po roku zlecimy do 1. ligi. A przecież kilka ładnych lat gdynianie czekali na powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej. Presja wyzwoliła w nas jeszcze większą koncentrację i chęć walki o utrzymanie. Było to niezwykle istotne.

Reklama
Utrzymaliście się na fali entuzjazmu po triumfie w finale Pucharu Polski?

Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście miało to aż tak duży wpływ na udaną końcówkę sezonu w Ekstraklasie. Tak naprawdę finał stanowił dodatek do całej przygody w Pucharze Polski, do gry w lidze. Też mało kto wierzył, że uda nam się ograć Lecha. Kolejorz był już przyzwyczajony do gry w finałach. Generalnie do meczów o większą stawkę. Kiedyś nawet prezes Pertkiewicz mówił, że mamy tyle szans, ile wino ma procent. A jednak pokazaliśmy, że można. Bez wątpienia był to kop motywacyjny, by skutecznie powalczyć o utrzymanie.

Przygoda z Arką chyba najlepiej oddaje to, jak wyglądały twoje piłkarskie losy. Oprócz niespodziewanej wygranej w Pucharze i Superpucharze Polski, zaliczyłeś również dwa spadki. Słodko-gorzki czas.

Dokładnie, to jest taka sinusoida, która jak na dłoni pokazuje, że piłka nożna jest nieprzewidywalna. Trzeba cieszyć się z sukcesów, bo nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek nagle znajdzie się w wielkim dołku. Moje perypetie z futbolem to wzloty i upadki. Myślę, że gdybym wtedy nie przyszedł do Arki z Chojniczanki, już raczej nie miałbym szans zagrać w najwyższej klasie rozgrywkowej. Ale czas po awansie do Ekstraklasy w 2016 r. to mój najlepszy okres pod względem sportowym. Gratyfikacja ciężkiej pracy i cierpliwości. Zagrałem w dwóch finałach Pucharu Polski, zgarnęliśmy dwa Superpuchary. Ponadto miałem szansę wystąpić w eliminacjach do Ligi Europy. Dwumecz z FC Midtjylland był dla mnie czymś niesamowitym. Z tym że po porażce wszyscy byliśmy załamani. Zabrakło raptem dwóch minut do awansu. Dalej siedzi mi to w głowie.

Zapewne będziesz bronił tezy, że życie piłkarza zaczyna się po trzydziestce?

Akurat u mnie tak wyszło. Zacząłem być bardziej efektywny, a co za tym idzie bardziej rozpoznawalny. Życie potrafi pozytywnie zaskoczyć. Wcześniej kilka razy znalazłem się na zakręcie, jeśli chodzi o futbol. Występy w trzeciej lidze łączyłem z normalną pracą. Wymagało to wielu poświęceń, ale jak widać – warto było zacisnąć zęby i harować na treningach.

Wolałeś pracę w ciszy i spokoju? Czy szum medialny podczas twojego „prime time” zaczął ci doskwierać? Wówczas strzeliłeś też bramkę ręką. Nazwisko „Siemaszko” było odmieniane przez wszystkie przypadki.

Trudno było przejść zupełnie obojętnie obok tego. Nie przeszkadzało mi to. Każdy lubi być doceniany i zauważalny. Dodawało mi to sił do pracy i motywacji, by utrzymać swoją dyspozycję na dobrym poziomie. W tamtym momencie nie uważałem się za gwiazdę. Nie znajdowałem się na billboardach. Nie występowałem w reklamach. Ale mimo wszystko to było coś. W Trójmieście wiele osób mnie rozpoznawało. Chociaż z tego, co pamiętam, w „Przeglądzie Sportowym znalazłem się na okładce”. Bardzo miłe wspomnienia.

A co do sytuacji z nieprawidłowo strzelonym golem – źle to wyszło. Rzucił się on cieniem na moje trafienie z Pucharu Polski. Internet nie miał dla litości. Cóż, swoje musiałem odcierpieć.

W następnej edycji mogliście powtórzyć sukces. W przegranym finale z Legią czułeś, że byliście słabsi?

Moim zdaniem była duża szansa na to, by sprawić kolejną niespodziankę. Myślę, że czerwona kartka Grześka Piesia mocno pokrzyżowała nam plany. Grając w dziesięciu, ciężko było ukłuć rywala.

Reklama
Early Payout gwarantuje wygranie zakładu w momencie objęcia dwubramkowego prowadzenia przez Twoją drużynę! Zarejestruj się w Fuksiarz.pl i zgarnij wysokie wygrane!
Moim zdaniem to trochę dziwne, że w Gdyni nie udało się dobrze spożytkować tych sukcesów. W teorii powinny stanowić ogromny impuls do progresu. Drużyna zaś nie zrobiła kolejnego kroku do przodu. Z kolei zaczęło to zdecydowanie gorzej wyglądać.

Właścicielem został pan Midak i niestety klub nie poszedł za ciosem. Trochę chyba zachłysnął się zwycięstwami i pucharami. Aż wreszcie zaczął się zjazd. Szkoda, też uważam, że była szansa na jeszcze większy rozwój Arki. Zobacz, choćby  na rywalizację z FC Midtjylland w eliminacjach do Ligi Europy. Dla nas piłkarzy było to ogromne przeżycie, wielkie wydarzenie dla miasta. To wszystko powinno stanowić katalizator do dalszych sukcesów. Wyszło odwrotnie.

Zgodzisz się ze stwierdzeniem, że zwolnienie Leszka Ojrzyńskiego spowodowało efekt domina?

To był pierwszy taki sygnał, że w klubie dzieje się coś niedobrego. Było to bardzo dziwne, bo wystarczyło dobrać kliku zawodników – trzech lub czterech – i w następnym sezonie mogliśmy powalczyć ósemkę. Moim zdaniem kompletnie niezrozumiała decyzja. Ale komuś coś się nie podobało, zmienił trenera i tyle.

Twoje pożegnanie z Arką nastąpiło w nieprzyjemnych okolicznościach sportowych. Zabrakło wam jakości, by utrzymać się w lidze? Czy kwestie pozaboiskowe miały na to wpływ?

Moim zdaniem nie było zgrania zespołu. Może też liczba obcokrajowców była problemem. Brakowało zawodników z regionu.

Uważasz, że drużyna nie miała tożsamości?

Po części tak. Była odczuwalna różnica w atmosferze w szatni w stosunku do tej sprzed dwóch/trzech sezonów wcześniej. No i wiadomo, jak to jest, gdy jakiś biedniejszy klub, mówi: stawiamy na młodzież i swoich. A tak naprawdę chodzi o to, że nie ma pieniędzy. Potem nagły przypływ gotówki w Ekstraklasie i zaczęło się zbierać zawodników spoza Polski, którzy wpadną na chwilę zarobić i wyjadą. Aczkolwiek trudno mieć o to do nich pretensje.

Sam czułeś, że nadszedł już odpowiedni czas, by odejść z Arki?

Byłem na rozmowach z Jarosławem Kołakowski i zrozumiałem, że w klubie nie są mną zainteresowani. Nie otrzymałem żadnej propozycji finansowej, a potem pomyślałem sobie, że jak mam zostać i kolejny sezon będzie wyglądać tak samo – będę trenował i siedział na ławce – to trzeba odejść. Dla mnie najważniejsze jest cieszyć się grą, a nie lądować na ławce czy trybunach i być kibicem.

W ostatnim sezonie zagrałeś raptem 9 meczów i to zazwyczaj w roli zmiennika? Trudno było ci pogodzić się z tym, że z wiodącej postaci drużyny, stałeś się piłkarzem drugoplanowym?

No, nie jest to łatwe. Tym bardziej, jeżeli daje się z siebie wszystko na treningu. Nie zgadzałem się z niektórymi decyzjami trenera, ale nie chodziłem, nie gadałem, nie buntowałem szatni. Też nie chodziłem do szkoleniowca w delegacje i nie marudziłem mu, dlaczego nie gram. Z pokorą przyjmowałem to na klatę. Nie mam do nikogo pretensji. Takie jest życie sportowca. Musiałem to uszanować.

Wciąż utrzymujesz kontakt z drużyną?

Tak, nawet wczoraj rozmawiałem z wiecznie młodym Marcusem Viniciusem. Również sporo przeżył z Arką.

Też jeszcze nie zszedłeś do podziemia. Miałeś jakieś propozycje z trzecioligowych klubów na Pomorzu. Ich prezesi nie szczędzą grosza na pensje. Można tam spokojnie odcinać kupony.

Nie ukrywam – były takie propozycje. Jednak czułem się jeszcze na siłach, by pograć na poziomie centralnym. Niżej zawsze można zejść, wrócić na ten szczebel ogólnopolski już niekoniecznie. Jasne, rywalizacja w 2. lidze wymaga większego wysiłku, ale cieszę się, że trafiłem do Sokoła Ostróda. Mam stamtąd blisko do Trójmiasta. W wolnym czasie od razu jadę do domu. Fajnie się to ułożyło.

Nikt z 1. ligi nie złożył konkretnej oferty?

Dużym minusem było to, że w poprzednim sezonie rozegrałem mało spotkań w Ekstraklasie. I kluby tłumaczyły to tym: a bo do niedawna siedział na ławie, bo za niski, bo już ma swoje lata. Taki niestety był odzew. Jednak rzeczywiście nie miałem za sobą udanych miesięcy.

Klub z Ostródy nie jest krezusem ligowym. Nie ma tam luksusów. Mimo wszystko nie narzekasz?

Nie zapomniałem tego, jak musiałem wstawać o szóstej rano do pracy w stoczni, a potem, po robocie, iść prosto na trening.  Tak więc doceniam to, że mam zapewnione w klubie odpowiednie warunki. Zresztą, to naprawdę ambitna grupa ludzi. Działacze starają się, by Sokół na każdej płaszczyźnie się rozwijał, a sama Ostróda to przyjemne miejsce do życia. W swojej długiej przygodzie z piłką miałem styczność z wieloma prezesami, włodarzami, i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że klub jest dobrze zarządzany. Co najważniejsze, pod względem sportowym również wygląda to w porządku. 

Rzeczywiście, jak na beniaminka, Sokół spisuje się przyzwoicie – po 29. kolejkach zajmuje 9. miejsce tabeli i traci cztery „oczka” do strefy barażowej.

Nie ma tragedii. Uzbieraliśmy dość sporo punktów, tak więc powinniśmy utrzymać się w 2. lidze, a to jest najważniejsze w tej chwili. Co nie znaczy, że skupiliśmy tylko na tym. Mamy chrapkę na miejsce barażowe, a jeśli się nie uda zagościć w czubie tabeli, trzeba będzie docenić utrzymanie. A potem iść do przodu. To też specyficzne rozgrywki –  w tej lidze każdy może wygrać z każdym. Za wiele nie zmieniło się w niej od czasu, gdy kilka lat temu grałem w Gryfie Wejherowo.

Dajesz sobie jeszcze radę? Głównie pod względem fizycznym?

Tak, mój organizm spokojnie wytrzymuje tą intensywność treningów i meczów. Naprawdę czuję się dobrze pod względem motorycznym.

Gorzej to wygląda u ciebie pod względem liczby bramek. Na tę chwilę masz trzy trafienia w lidze. Z całą pewnością czujesz z tego powodu niedosyt?

Oczywiście, że brakuje mi dobrych liczb. U nas teraz bryluje Dawid Wolny, który strzelił kilkanaście bramek. Ale mnie to nie martwi. Cieszę się z tego, bo może uda mu się wypromować, a chłopak ma naprawdę duży potencjał, co udowadnia na poziomie 2. ligi. Jest w Sokole kilku ciekawych zawodników, którzy niedługo pewnie pójdą wyżej. Zarówno Wolny, jak i Gajda czy też Zimmer, mają naprawdę duży potencjał. Wracając do mnie, to nie jestem usatysfakcjonowany swoją postawą. Niemniej cieszę się, że otrzymuje sporo szans gry i mogę dać coś pozytywnego drużynie.

A jak zespół podchodzi do bardzo specyficznego sposobu komunikacji i wypowiedzi trenera Kotasa?

Dla trenera Kotasa piłka nożna, to bardzo prosta gra. W wielu kwestiach można się z nim zgodzić. Akurat ja znam go bardzo długo, więc nic mnie nie zaskakuje. Do jednego to trafi, do drugiego już nie. Na pewno nie można mu odmówić zaangażowania. Cały czas jest z nami , żyję tym wszystkim, co dzieje się wokół klubu. Zawsze stanie murem za zawodnikami. Nie da zrobić im krzywdy. Moim zdaniem bardzo pozytywna postać.

Z tego, co pamiętam, to byłeś w jego w drużynie, kiedy to powiedział, że jego gracze są „piłkarskimi debilami”.

O rany, jak to było dawno – kilkanaście lat temu. Występowałem wtedy w Orkanie Rumia. Dla piłkarza nie są miłe takie słowa, lecz wówczas rzeczywiście koncertowo zawaliliśmy ten mecz. Zresztą, nie tylko to spotkanie. Mieliśmy niezłą pakę, a wyniki nie były satysfakcjonujące. Wówczas przeszło to praktycznie bez echa. Każdy z nas podszedł do tego po męsku. Gdyby teraz padły takie wyrażenia, myślę, że zostałoby to rozdmuchane przez media, a także samych zawodników, do absurdalnych rozmiarów.

Trener Kotas miał duży wpływ na to, że zostałeś graczem Sokoła?

Owszem, dzwonił do mnie i namawiał mnie, żebym przyszedł tutaj. Udało mu się przekonać mnie i nie żałuję decyzji.

Planujesz powrót do pracy w stoczni?

Szczerze? Miałem taką propozycję, gdy odszedłem z Arki. Znajomy pytał, się czy mam zamiar kontynuować profesjonalne granie w piłkę, bo potrzebowali kogoś na stanowisko technologa.

Nie chciałbyś już trochę odpocząć do piłki? Mieć w końcu więcej czasu wolnego? To wieczne wyjazdy po całej Polsce potrafią po tylu latach zmęczyć.

Jestem przyzwyczajony do tych podróży. To dla mnie norma. Przyzwyczaiłem się do takiego trybu życia. Nawet dziś wróciliśmy o trzeciej w nocy z Kalisza. Pospałem do ósmej, bo jak jasno, to już trudno pospać dłużej. A po południu czeka na trening. Nie mam z tym problemu. Wówczas człowiek czuje, że żyje

 

Puchar Polski z Fuksiarz.pl

Arka sprawi niespodziankę i wygra w finale? Kurs: 5.20!

Rozmawiał Piotr Stolarczyk

fot. FotoPyK

Najnowsze

Niemcy

W Niemczech chwalą Grabarę. „Ma duży wpływ na kolegów”

Szymon Piórek
0
W Niemczech chwalą Grabarę. „Ma duży wpływ na kolegów”

Komentarze

9 komentarzy

Loading...