Jesteśmy świadkami najbardziej wyrównanego finiszu sezonu w lidze hiszpańskiej od 48 lat. Jeszcze kilka miesięcy temu taki scenariusz wydawał się być totalną abstrakcją, a w ostatnich dniach został wcielony w życie. Barcelona, Sevilla, Real i Atletico doprowadziły do sytuacji, w której każda z ekip śmiało może myśleć o zdobyciu mistrzostwa. Oczywiście szanse nie są jednakowe, choćby Barcelona z Atletico mają lepszą pozycję niż reszta stawki, ale sam fakt takiego stanu rzeczy robi niemałe wrażenie. Zaczęliśmy rozważania, jak to wszystko może się zakończyć.
Z wielkiej czwórki, która ewidentnie odjechała pozostałej części ligi, możemy wyróżnić dwie skrajności. Atletico, które dało ciała i tak naprawdę samo prosiło się o taki finisz, oraz Barcelonę, która na przestrzeni ostatniego półrocza poczyniła imponujące postępy. Niektórzy kibice „Dumy Katalonii” do tej pory przecierają oczy ze zdumienia, że coś takiego w ogóle ma miejsce. Sezon z ich perspektywy był przegrany dawno temu. W Madrycie zaś – cóż, zamiast otwierać szampany, fani będą mogli co najwyżej zakopać głowy w piasek, jeśli zespół Diego Simeone spadnie z fotelu lidera tuż przed metą wyścigu.
Nie można jednak zapominać o Realu Madryt, który też lawiruje w dość komfortowych okolicznościach. Co prawda musi czyhać na błąd rywali i nadal gra w Lidze Mistrzów, ale jest w stanie sprawić niespodziankę na wzór Katalończyków. Tutaj również mamy do czynienia z klubem, który na przestrzeni wielu miesięcy przeżywał kryzys za kryzysem. Patrząc na całokształt, nie będzie przesadą stwierdzenie, że „Królewscy” zrobiliby coś bardziej wybitnego niż zwykle, gdyby zdobyli mistrzostwo. W obliczu takich braków kadrowych, jakie wywoływały wśród nas nawet szyderczy uśmiech, ten wyczyn nie był sprawą oczywistą.
Tabela La Liga (stan na 29 kwietnia przed zaległym meczem Barcelony), źródło: Flashscore
Co można w takim razie powiedzieć o Sevilli?
Tej Sevilli, która notuje jeden z lepszych sezonów w historii? Po pierwsze: ręce same składają się do oklasków. Julen Lopetegui znów udowadnia całemu środowisku piłkarskiemu, że trenerem jest znakomitym, a nieudanej przygody w Realu nie należy uznawać w jego przypadku za pełnowartościowy wyznacznik. O sukcesie – tak, ten sezon niezależnie od końcowego wyniku to wielkie osiągnięcie – Andaluzyjczyków nie mówi się jednak tak wiele, jak powinno. Ta ekipa rosła w cieniu większych od siebie, patrzyła z boku na kryzysy i, co chyba najważniejsze, sama zdołała wyjść z zapaści, która nie tak dawno pozbawiła ją dalszej gry w Lidze Mistrzów i Pucharze Króla. Mimo to mówimy dzisiaj o jednym z czterech kandydatów do wygrania ligi, czyli o sytuacji, która dla wielu pozostawała jedynie w sferze marzeń.
Sevilla kilka kroków od sensacji XXI wieku w La Liga
Zacznijmy więc od drużyny, dzięki której możemy używać określenia „fantastyczna czwórka”. Jak dotąd, w Hiszpanii w walce o majstra liczyła się zazwyczaj tylko trójka drużyn. A tu proszę, dołączył do niej klub, o którym mówiliśmy w marcu, że zaprzepaścił sobie świetny sezon. Wtedy Sevilla jedyny raz w kampanii 2020/2021 wygrała tylko jedno spotkanie w ciągu miesiąca (trzy porażki z rzędu). W łeb od Barcelony w rewanżu Pucharu Króla. Fiasko w Lidze Mistrzów po meczach z Borussią Dortmund. Dwie porażki w lidze, z czego ta jedna wstydliwa z Elche. Ekipa Lopeteguiego przeżywała poważną zadyszkę, ale poza tym – rozgrywa niemal wzorowy sezon. Dość powiedzieć, że Sevilla ma tyle zwycięstw, co Atletico i Barcelona.
A to przecież nie wszystko.
Przebieg sezonu w stolicy Andaluzji jest tym bardziej imponujący, im mocniej zagłębimy się w konkretne dokonania.
- tylko dwa słabe okresy w sezonie: w październiku (cztery mecze i jeden zdobyty punkt) i marcu (cztery mecze i cztery punkty)
- od 15. kolejki (grudzień) Sevilla tylko raz spadła z czwartej pozycji w tabeli, raz wskoczyła również na trzecią
- w ostatnich pięciu meczach: komplet punktów; dłuższym wymiarze czasowym: poziom punktowania minimalnie gorszy niż Barca
- niecodzienna przewaga nad kolejną ekipą w tabeli (17 punktów)
Gdy spoglądamy na ostatnie przeszkody do pokonania przez Sevillę, cóż, nasuwa się myśl, że będzie bardzo trudno porwać się na zdobycie mistrzostwa. Nie dość, że Sevilla jest zależna od wyników spotkań Barcelony i Atletico, to jeszcze ma przynajmniej trzy duże mecze. Tym najważniejszym jest oczywiście starcie z Realem, które może okazać się bitwą o ostatnie miejsce na podium. Ale nie można też lekceważyć Villarealu, który zapewne do samego końca będzie walczył z Realem Betis o bezpośredni awans do Ligi Europy, jeśli nie uda mu się przejść do finału tych rozgrywek. No i na koniec typ spotkania, które często bywają zdradzieckie. W tej chwili Deportivo Alaves jest bezpośrednio zamieszane w walkę o utrzymanie i więcej chyba mówić nie trzeba. Nikt nie chce mierzyć się z kimś takim w ostatniej kolejce.
Kiedy twoim w teorii najłatwiejszym rywalem na finiszu rozgrywek jest Athletic Bilbao, który przed chwilą ograł Atletico, lub Valencia, wiedz, że nie trafiłeś najlepiej. Tutaj da się zawalczyć o brązowy medal, ale czy o coś więcej? Każdy wynik ponad to będzie ogromną sensacją. Ale skoro ten sezon w Hiszpanii jest tak szalony, dlaczego nie…
Barcelona odpowiada: nie, proszę się odsunąć, to my robimy majstra.
Powrót z zaświatów, czyli niesamowity comeback Barcelony
Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto pół roku temu spodziewał się ekipy Ronalda Koemana na fotelu lidera pięć kolejek przed końcem sezonu. Oczywiście Barca najpierw musi pokonać dzisiaj Granadę, ale uznajmy, że to raczej formalność. Andaluzyjczycy nie grają już o nic. No więc: kto by pomyślał? Złośliwi będą wypominać Ligę Mistrzów i jak najbardziej słusznie. Tam „Duma Katalonii” specjalnie się nie popisała, ale rewanż z PSG dał nadzieje, że udana transformacja zespołu pozwoli zawalczyć o mistrzostwo. Mistrzostwo, które skreślał sam trener Koeman jeszcze w styczniu. Holender jasno dawał do zrozumienia, że kibic Barcy nie ma na co liczyć w kwestii trofeów. Jak się okazało, maksymy dotyczące płynącego czasu w futbolu i jego wpływu na zmiany znów okazały się prawdziwe.
Koeman potrzebował niecałe pół roku, żeby przeobrazić zespół skazany na pożarcie w najlepiej grającą ekipę w lidze. Z jednej strony to pokazuje słabość tegorocznych rozgrywek, ale z drugiej, co ma jednak większe znaczenie, kunszt szkoleniowca. Od początku 2021 roku Barcelona jest maszynką, która idzie własnym, niedoścignionym tempem. Patrząc na skalę problemów, z jakimi borykano się w stolicy Katalonii aż do chwili odejścia prezydenta Bartomeu, pamiętając jeszcze o ich następstwach – to naprawdę dość spore osiagnięcie.
- jeden kryzys na początku sezonu w październiku (pięć meczów – pięć punktów)
- trzy porażki w starciach z ekipami z Madrytu, a mimo to szansa na mistrzostwo
- zwycięstwo z Granadą oznacza wejście na pierwsze miejsce w tabeli po raz pierwszy od października
- 17 meczów ligowych w tym roku: 15 zwycięstw, remis z Cadizem, porażka z Realem, bilans bramkowy 47:14
Tutaj przypadek jest zgoła inny od terminarza Sevilli.
Barcelona ma autostradę do mistrzostwa Hiszpanii. Co kluczowe: jest zależna wyłącznie od siebie. Może pozwolić sobie na remis z Atletico, oczywiście pod warunkiem, że wygra pozostałe spotkania. Ich poziom trudności na papierze nie powala. Granada, Valencia, Levante i Celta Vigo ani nie spadną, ani nie mają możliwości powalczenia o puchary. Eibar natomiast, jeśli nie wydarzy się coś niesamowitego, już przed ostatnią kolejką będzie patrzył na rozkład rywali w Segunda Division jako najgorsza ekipa w lidze hiszpańskiej.
Wiadomo – może się zdarzyć wszystko, lecz rozsądek podpowiada, że taką szansę od losu trudno będzie zmarnować. Co prawda widać po piłkarzach Barcy zmęczenie sezonem, to może nieco skomplikować sprawę, choć akurat w tej kategorii nikt nie przebije Realu Madryt. Wyeksploatowany do granic możliwości Pedri (47 meczów na koncie) miałby tam być może jeden z lepszych wyników po testach wydolnościowych. Oczywiście pół-żartem, pół-serio.
Real pyta: gdzie dojechać na oparach?
Przyzwyczailiśmy się, że Real w kluczowych momentach sezonu potrafi wznosić się na wyżyny. Hasła o klubie stworzonym do wielkich meczów nie wzięły się znikąd, ale struny nie da się przeciągać w nieskończoność. To jak z krótką kołdrą: można kombinować, tylko że za którymś razem to po prostu nie wystarczy. Właśnie takie wrażenie można odnieść, kiedy patrzy się na finisz sezonu w wykonaniu Realu. Zidane do tej pory dokonywał cudów, wygrywał mecze mimo ogromnych problemów kadrowych. Przypomnijmy: przez prawie pół kampanii większość ławki rezerwowych „Królewskich” była złożona z piłkarzy rezerw. Dzisiaj to daje się we znaki, Real jedzie na oparach, czego nie kryje sam francuski szkoleniowiec.
- Real tylko po jednej kolejce (druga w sezonie) wypadł poza pozycję na podium tabeli La Liga
- cztery remisy po 0:0, cztery po 1:1, głupio tracone punkty z dolną częścią stawki (Cadiz, Elche, Osasuna)
- na przestrzeni sezonu wśród piłkarzy można wymienić około 50 kontuzji
Mamy do czynienia z kolejnym wyczynem. Jako jedyny w tym gronie Real może bardzo wiele wygrać. Z drugiej strony – bardzo wiele przegrać. Gdzieś trzeba ściągnąć nogę z gazu w obawie przed zaliczeniem najgorszego sezonu od lat. Wiecie, scenariusz z dubletem nie jest nieprawdopodobny. Po meczu z Chelsea (niekorzystny wynik 1:1 u siebie) wiemy już jednak, że Zidane chyba będzie musiał dokonać wyboru. Piękna wizja się oddala. Albo Real rzuci ostatki sił na puchary, gdzie dzielą go dwa mecze od trofeum, albo postara się połączyć grę na obu frontach. Pomni na wydarzenia z przeszłości, kiedy „Królewscy” seryjnie wygrywali Ligę Mistrzów, zaryzykowalibyśmy jedno stwierdzenie.
Piłkarzom przyświeca teraz tylko jedna myśl. Myśl o pokonaniu Chelsea.
Nad terminarzem Realu nie trzeba się specjalnie rozwodzić. Jeśli ekipa Zidane’a odpadnie z Ligi Mistrzów, zapewne po walce do upadłego, będzie mierzyć się w arcyważnym meczu z Sevillą. Można wtedy przyjąć, że to Sevilla przystąpi do starcia z lepszej pozycji. Tutaj powinna rozegrać się decydująca walka o miejsca 3-4 w tabeli. Jeśli natomiast Real pokona Chelsea, cóż, przy takim wariancie ucieszą się nie tylko w Andaluzji, ale też w Barcelonie i drugiej części Madrytu. La Liga dla zespołu Zidane’a (w założeniu) być może pozostanie na drugim planie.
Właśnie, druga część Madrytu. Tam pewne sprawy wymknęły się spod kontroli.
Atletico Madryt blisko największego frajerstwa od lat
No i doszliśmy do obecnego lidera. Lidera, którego jakiś czas temu mianowaliśmy na nowego mistrza Hiszpanii. Okej, może przedwcześnie, ale wszystko na to wskazywało. Barcelona i Real nie tak mocne jak zawsze, Atletico z kapitalną rundą jesienną. Wyłącznie na własne życzenie dało się zepsuć taki sezon, co ekipa Simeone czyni od dawna. Gubi punkty, często w końcówkach meczów. Zacina się w ofensywie, czasami nie dojeżdża fizycznie. Nikt nie mógł się spodziewać, że „Los Cholchoneros” zanotują taki regres. Jasne, w pewnym momencie doszła presja lidera, na którą Atleti zazwyczaj nie może narzekać. Możliwe, że ten fakt miał swój negatywny wydźwięk. W każdym razie – szykuje się katastrofa. Nie taka względem corocznych oczekiwań, bo te nie sięgają przecież mistrzostwa Hiszpanii, ale w kontekście wypuszczenia z rąk niepowtarzalnej szansy.
- 19 meczów w 2021 roku: 38 zdobytych punktów (19 straconych)
- od 9. kolejki pozycja na fotelu lidera, co może zmienić się po zwycięstwie Barcy z Granadą
- pierwsza i być może decydująca zadyszka dopiero w marcu-kwietniu (8 meczów: trzy porażki i dwa remisy)
Nie ma co się czarować – przed Atletico wymagający finisz.
Dwa starcia z drużynami walczącymi o utrzymanie, mecz z Realem Sociedad, który nie umocnił się jeszcze na miejscu gwarantującym Ligę Europy i spotkanie wyjazdowe z Barceloną. A więc wydarzenie, po którym najprawdopodobniej poznamy nowego mistrza Hiszpanii. Atletico być może będzie musiało wygrać wszystkie pięć spotkań, żeby po zakończeniu sezonu nie pluć sobie w brodę. To jest możliwe, ale logiczne przesłanki, takie jak ostatnia forma zespołu, każą myśleć, że ten zespół się po prostu wykruszy.
500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!
Gdyby patrzeć tylko na aspekt obecnej dyspozycji, przy pominięciu zajmowanych miejsc w tabeli i rywali na rozkładzie, Atletico na pewno nie zajmowałoby pierwszej pozycji. Ta należy się Barcelonie lub Sevilli, które nie dość, że prezentują najciekawszą piłkę w Hiszpanii, to jeszcze potrafią w kluczowym momencie sezonu być skuteczne. Stosują się do cytatu, o którym Simeone być może zapomniał. W końcu prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna.