„Dzień dobry, nazywam się Marcos Alvarez. Oto moje CV. Tak, w poprzednim sezonie strzeliłem 13 goli i zaliczyłem trzy asysty na poziomie 2. Bundesligi, kolejne trafienie dorzuciłem w Pucharze Niemiec z RB Lipsk. Próbkę tego, co potrafię, dałem zresztą przed chwilą – gol i asysta w wygranym 2-1 meczu z Pogonią Szczecin to chyba niezłe przywitanie, prawda?”.
BADZIEWIACY
Nie ma co się czarować – prawda. Marcos Alvarez zrobił na polskich boiskach świetne pierwsze wrażenie. Na początku sezonu był murowanym kandydatem na gwiazdę ligi i kogoś, kto poprowadzi Cracovię do fajnych rzeczy. Jednak dziś, na finiszu sezonu, brzmi to wszystko mniej więcej tak abstrakcyjnie jak, dajmy na to, powoływanie Mateusza Matrasa do reprezentacji Polski.
A przypomnijmy jeszcze jeden aspekt tej opowieści – w tym samym czasie do Poznania trafiał Mikael Ishak, inny napastnik z zaplecza ligi niemieckiej. I choć to oczywiście inaczej prowadzona kariera, tylko na podstawie sezonu poprzedzającego przenosiny do Polski można było stwierdzić, że to do stolicy Małopolski trafia piłkarz będący na fali. No bo w obliczu tych świetnych liczb Alvareza jedna bramka Ishaka dla 1.FC Nürnberg wygląda dość blado, nie? Szwed zagrał wtedy w 15 spotkaniach, część stracił przez kontuzję, ale wiele również przesiedział na ławce. Regularnie grał sezon wcześniej, ale wtedy też wypracował 6 goli i 4 asysty we wszystkich rozgrywkach. Cyferki na poziomie kolegi po fachu, który trafiał do Cracovii, zanotował w sezonie 17/18 (13 goli i 8 asyst).
Los to figlarz, piłka to figlarz. Po sezonie w Polsce Ishaka i Alvareza za bardzo nie wypada ze sobą zestawiać.
Przy oczywiście nie zrozumcie nas źle. Gdybyśmy robili ranking najgorszych ekstraklasowych strzelb, o Alvarezie w kontekście dziesiątki nawet byśmy nie pomyśleli. To nie jest Rivaldinho, w przypadku którego na palcach liczymy udane zagrania. U byłego reprezentanta Niemiec do lat 20 liczymy mecze. Sęk w tym, że nie doliczamy do zbyt wielu. Zerknęliśmy w nasze noty i wyszło nam, że dobrze (czyli powyżej wyjściowej piątki) Alvarez zagrał pięć razy:
- w 1. kolejce z Pogonią Szczecin,
- w 4. kolejce z Zagłębiem Lubin,
- w 6. kolejce ze Śląskiem Wrocław,
- w 21. kolejce ze Śląskiem Wrocław,
- w 26. kolejce z Wisłą Płock.
Do tego kilka występów na piątkę, czyli przyzwoitych (dokładnie cztery) i tyle. No, jeszcze w półfinale Pucharu Polski z Rakowem gość dał przyzwoitą zmianę. Gdybyśmy mówili o jakimś grajku z Bałkanów, który został wzięty na słowo honoru menago i ze średnim kontraktem – można by machnąć ręką. Mówimy jednak o kimś, kto miał być gwiazdą ligi, więc trochę nam się to nie spina.
Jeszcze jedna sprawa – być może o Alvarezie mówilibyśmy dziś w trochę innym tonie, gdyby w kluczowych momentach dźwigał presję. A ostatnio nie dźwignął jej zarówno przeciwko Legii Warszawa…
… jak i w Derbach Krakowa.
Oba mecze zakończyły się bezbramkowymi remisami, więc można powiedzieć, że Alvarez nie tylko zmarnował sytuacje na gola, ale też na zostanie bohaterem Cracovii. Jego gra w sobotnim meczu musiała skończyć się miejscem w jedenastce badziewiaków. Już po raz trzeci.
Na razie trudno stawiać na nim krzyżyk, ale wypadało wyrazić rozczarowanie.
KOZACY
Kozacy? Już siódmą nominację zgarnął Jakub Świerczok i w końcówce sezonu ma szansę, by dogonić piłkarza z ich największą liczbą, czyli Filipa Mladenovicia (osiem). W tym kontekście nie lekceważylibyśmy również Marcina Cebuli, który znów osiagnął bardzo wysoką formę. Dość twardym orzechem do zgryzienia była obsada bramki. Ale abstrahując od liczby i interwencji, koniec końców Mateusz Lis uratował Wiśle Kraków jeden punkt, a bez interwencji Rafała Strączka nie byłoby kompletu oczek dla Stali. Pewnie nie byłoby nawet jednego punktu.
Fot. FotoPyK