Nikt nie chce być frajerem, czyli tą jedną drużyną, która spadnie z Ekstraklasy w sezonie przejściowym. Gdy już wydawało się, że Stal Mielec może powoli sprawdzać, co tam przez rok zmieniło się na zapleczu, bo swoje mecze wygrały zarówno Podbeskidzie Bielsko-Biała, jak i Wisła Płock, drużyna Włodzimierza Gąsiora sama ograła Pogoń Szczecin. Tak, tę samą drużynę, która była ostatnio w świetnej formie i ma już pewne miejsce na podium.
Niespodzianka to chyba lekkie niedopowiedzenie. Albo może i nawet kłamstwo. To zdecydowanie bardziej sensacyjne rozstrzygnięcie niż wygrana Górali z Lechem Poznań i trzy punkty Nafciarzy przywiezione z Zabrza.
Jak do tego doszło? No spokojnie, już tłumaczymy. Był to typowy mecz, w którym od razu widać, kto lepiej gra w piłkę. Albo po oczach biło nie tylko to, ale również inna kwestia, a mianowicie to, która ekipa była bardziej zdeterminowana. Bo Pogoń biła głowa w mur, zaraz po przerwie tak stłamsiła rywala, że gdzieś koło 60. minuty wydawało się, iż cegły nie mają prawa wytrzymać naparzania z tej bani, ale ostatecznie Stal w dalszej części meczu pokazała, że ciągle ma swoje ambicje i nie w głowie jest jej kładzenie się przed rywalem.
Może nieco dziwnie w kontekście tej wielkiej przewagi Portowców brzmi to, że goście oddali tylko cztery celne strzały na bramkę Strączka, ale spokojnie. Zwrócilibyśmy uwagę bardziej na całościową liczbę uderzeń (24) i to, z jaką ofiarnością mielczanie blokowali te uderzenia. Getinger, Czorbadżijski, Forsell – każdy z nich zaliczył kluczową interwencję. A gdy już Portowcom udało się minąć wszystkich graczy z pola, na linii była jeszcze jedna przeszkoda.
Rafał Strączek to bez dwóch zdań bohater meczu. Zabawna sprawa. Jeszcze dwie kolejki temu słyszeliśmy z ust Włodzimierza Gąsiora, że Stal potrzebuje teraz więcej doświadczenia między słupkami. Stąd z Zagłębiem Lubin zagrał Gliwa. Bohaterem nie był, większego błędu jednak też nie popełnił, ale na jego nieszczęście okazało się, że mielczanie nie mają w tej chwili młodzieżowca, który mógłby cokolwiek dać w polu. Stąd powrót między słupki Strączka, który w Białymstoku puścił trzy sztuki (a mógł więcej), a dziś ani jednej i mają go dziś prawo rozboleć plecy od przyjmowania gratulacji.
Dobra gra bramkarza to w zasadzie obowiązkowy składnik przepisu na wygranie meczu, który ma opisywany przez nas przebieg. Strączek szczególnie błysnął wtedy, gdy:
- w 31. minucie z linii pola karnego uderzał Drygas,
- w 77. minucie oko w oko z nim stanął Kucharczyk,
- w 92. minucie z kilku metrów główkował Podstawski.
Pogoń trafiła raz, ale wtedy na spalonym był Benedyczak. Poza tym miała mnóstwo okazji, by pluć sobie w brodę.
Naszym zdaniem obraz meczu idealnie dopełnia jedyny gol dla Stali, bo przecież o nim jeszcze nie powiedzieliśmy. Padł w najprostszy z możliwych sposobów. Forsell daleko wyrzucił piłkę z autu, zgrał ją de Amo (a propos – chyba powinien wylecieć z boiska za rękę w końcówce pierwszej połowy, generalnie sędziowanie było dziś dość dyskusyjne), a Flis uprzedził stoperów Pogoni i sieknął tak, że futbolówki nie sięgnął Stipica. Nie pasuje nam taka strata gola do zazwyczaj uważnych Portowców, ale cóż. Swoją drogą Flis wyrasta na jednego z bohaterów Stali w walce o utrzymanie. Trzeci gol. I tak:
- otworzył wynik z Jagiellonią (skończyło się 3-1),
- strzelił na 2-1 z Podbeskidziem (i skończyło się 2-1),
- otworzył wynik z Pogonią (i wiecie, co było dalej).
Oczywiście należy mieć świadomość tego, że to jeszcze nic Stali nie daje. Mielczanie tylko zrównali się punktami z Podbeskidziem, w bezpośredniej rywalizacji wypadają gorzej, więc ciągle są na pole position w wyścigu o pierwszą ligę. No ale raz, że bez tych oczek byłby dramat, a dwa, że z psychologicznego punktu widzenia dziś doszło do cholernie ważnej dla Stali rzeczy. No i trzy, że jest jeszcze mecz zaległy, a rywal przecież z tej samej półki co dziś.
Fot. FotoPyK