Niespełna 18 lat temu Andrzej Niedzielan był bohaterem reprezentacji Polski w wyjazdowym meczu z Węgarami. Dzięki jego trafieniom nasza kadra wciąż mogła marzyć o wyjeździe na mistrzostwa Europy, jednak ostatecznie nie uzyskała prawa do gry w barażach. Porozmawialiśmy z nim o tamtym spotkaniu, a także poruszyliśmy bieżące tematy związane z reprezentacją. Czy zagrał wtedy mecz życia? Z czego wynikała jego dobra współpraca z Grzegorzem Rasiakiem? Co sądzi o pomyśle trenera Sousy z ustawieniem 3-5-2? Kto według niego okaże się objawieniem u nowego selekcjonera? Zapraszamy!
Wyjazdowe spotkanie z Węgrami w ramach eliminacji do EURO 2004 musiało być dla pana słodko-gorzkie. Z jednej strony zagrał pan jeden z najlepszych meczów karierze, z drugiej zaś okazało się, że Szwecja przegrała z Łotwą i przez to nie dostaliście się do baraży.
Z początku miałem nawet nie wystąpić w tym spotkaniu, ale w zostałem dowołany z powodu kontuzji Macieja Żurawskiego. Wybór był pomiędzy mną a Ireneuszem Jeleniem. Ostatecznie padło na mnie. W lidze już od kilku miesięcy prezentowałem wysoką formę – miałem na koncie dużą liczbę goli, asystowałem. Tak więc nie było to dla mnie zaskoczeniem, że w meczu z Węgrami potwierdziłem swoją bardzo dobrą dyspozycję i strzeliłem dwie bramki. Natomiast był to dla mnie jeden z piękniejszych momentów w przygodzie z piłką – mecz wyjazdowy, w dodatku o punkty i wciąż mieliśmy szansę pojechać na mistrzostwa Europy, a ja przyczyniłem się do wygranej. Niekoniecznie też uznawano nas za faworytów tej rywalizacji.
Spodziewaliście się tego, że Szwedzi mogą podłożyć się Łotyszom?
Reprezentacja Szwecji grała w dziesiątkę, w końcówce nie strzeliła karnego, więc wszystko wskazywało na to, że nie podeszli do końca profesjonalnie. Z kolei w tamtym czasie nie analizowaliśmy tego, co zrobią rywale. My musieliśmy wygrać swój mecz i tak też się stało.
Trzeba przyznać, że kapitalnie wyprowadziliście bramkowe kontrataki. Grzegorz Rasiak dwa razy zagrał do pana prostopadłe “ciasteczko”.
Bardzo ważne jest to, aby trener potrafił wykorzystać potencjał zawodników pod kątem konkretnej taktyki. My mieliśmy wówczas solidny zespół, ale bez gwiazd. Bazowaliśmy na dobrej defensywie i grze z kontry. Podobnie wyglądało to w Grodzisku i naszą współpracę klubową przełożyliśmy jeden do jednego w meczu reprezentacyjnym. Grzesiek, znajdując się tyłem do bramki, świetnie operował futbolówką. Również rewelacyjnie grał głową. Ja z kolei miałem za zadanie urywać się obrońcom. Dla nas nie było to zaskoczeniem, że potrafiliśmy w kadrze wykonać te same akcje, co w Dyskobolii. To Węgrzy byli bardziej zdziwieni. Byliśmy dla nich anonimowymi piłkarzami. A że Grzesiek dobrze utrzymywał się przy piłce i puszczał te prostopadłe podania – robił to znakomicie – to przeciwnik nie wiedział, co się dzieje. Zawsze mnie dziwiło, że próbowano mu przypiąć łatkę drewnianego gracza. Śmieszyły mnie te tezy.
Z czego to wynikało, że miał taką, a nie inną opinię?
Po prostu nie biegał z gracją. Tak samo, jak Mariusz Lewandowski. Kibicom niekoniecznie mógł podobać się ich styl poruszania się po boisku. Nie wyglądali na superatletów. Natomiast obaj byli bardzo dobrze wyszkoleni technicznie.
Z Grzegorzem Rasiakiem graliście razem w jednym klubie. W kadrze wzorowa współpraca. Z kolei poza boiskiem, delikatnie rzecz ujmując, ponoć nie nadawaliście na tych samych falach. To prawda?
W danej szatni czy klubie jest nawet 25 zawodników i to normalne, że w tak licznej grupie są różne charaktery. Nie z każdym da radę się kumplować. Tak, z Grześkiem niespecjalnie dogadywaliśmy się prywatnie, ale nie miało to żadnego znaczenia, jeśli chodzi o naszą współpracę na placu gry. Profesjonalizm sprawia, że człowiek daje z siebie wszystko. Niezależnie z kim grasz, to masz jednego wspólnego wroga, jeden wspólny cel do osiągnięcia – pokonać przeciwnika. Prezes Drzymała miał duże ambicje. Zbudował silny zespół, tak więc każdy z nas starał się dawać z siebie maksa. W tamtych czasach było też modne, by zestawiać ze sobą w ataku dwóch zawodników o różnym profilu: wysokiego z niskim. Jeden utrzymuje się przy piłce i zagrywa prostopadle do drugiego, który cały czas wychodzi na pozycję.
Zacytuję słowa jednego z pańskich kolegów z reprezentacji: “Andrzej miał motorek w dupie”. Znajdował się pan wtedy w formie życia?
Wcześniej, gdy grałem w Górniku Zabrze, byłem w najlepszej dyspozycji. Wypuszczałem sobie piłkę i bez mrugnięcia okiem byłem w stanie wyprzedzić kilku zawodników. Powiem szczerze: ten “motorek w dupie” został mi do dziś, choć mam już kilka kilogramów więcej. Wiadomo, to już nie jest Ferrari, tylko Fiat, ale została mi ta moc w nogach. Oprócz gazu miałem też dobry timing.
We wspomnianym meczu w Budapeszcie idealnie, w tempo wychodził pan do prostopadłych podań. Nie złamał pan linii spalonego.
Akurat ostatnio włączyłem sobie powtórkę tego spotkania – dawno tego nie robiłem – i zanim ominąłem bramkarza przy drugim golu, to faktycznie jeszcze spojrzałem, czy aby na pewno nie znajdowałem się na pozycji spalonej. Gdy już oszukałem zwodem Gabora Kiraly’ego, mimo że nie była to łatwa pozycja, udało mi wpakować piłkę do bramki. Tak to już jest z napastnikami – jeżeli są w formie, wówczas wychodzi im wszystko. Oczywiście to nie tylko kwestia szczęścia, a także dobrego stanu zdrowia, odpowiedniej regeneracji. Musi być ten rytm meczowy.
To były pana ostatnie gole w reprezentacji w meczach o punkty. Dlaczego nie udało się panu bardziej zaistnieć w kadrze prowadzonej przez Pawła Janasa?
Niestety, zaczęły mi się też przytrafiać urazy, kontuzje. Na pewno była też duża rywalizacja na mojej pozycji. Wówczas w dobrej formie znajdował się też Maciej Żurawski, Tomasz Frankowski. Był Irek Jeleń, czy nieco później już Ebi Smolarek zaczął śmiało pukać do pierwszej jedenastki. Mieliśmy wtedy w ataku wielu naprawdę dobrych zawodników. Gdy ktoś wpadł w dołek, to trudno było dostać powołanie. Teraz gdy na to wszystko patrzę, to powinienem zostać lewym obrońcą (śmiech). Nawet, jak czasem sobie gdzieś pogrywam, to biegam na lewej flance.
Obrońcy rywali polowali na pana?
Wychodząc na boisko, drużyna ma za zadanie zneutralizować przeciwnika. To normalne, że defensorzy grali na granicy z faulu. Musiałem zdawać sobie z tego sprawę, że będą mnie kopać. Druga strona medalu jest taka, że mięśnie też odczuwają trudy rywalizacji. Wystarczy, że jedno włókienko puści i spada cała lawina nieszczęść. Z jednego urazu się wyleczysz, a następnie przytrafiają ci się kolejne kontuzje. Dla napastnika nie ma nic gorszego, jak wypaść z rytmu meczowego.
My mieliśmy w tamtych czasach kłopot z dostępem do fachowych fizjoterapeutów i masażystów. Dziś mają już bardzo dużą wiedzę i potrafią szybko naprawić piłkarza. Dawniej to była blokada, zastrzyk, jakiś tejp i na boisko. Nie było szczegółowej analizy urazu, pracy manualnej z zawodnikiem.
Trenerzy przygotowania fizycznego również mają dziś dostęp do lepszego sprzętu, są bardziej wyedukowani.
Myślę, że ważniejsza jest ta regeneracja po meczu. Trzeba wiedzieć, kiedy i jakie mięśnie rozluźnić, żeby to napięcie mięśniowe złagodzić. Jeśli chodzi o samo przygotowanie motoryczne – jasne, jest to istotny aspekt – ale moim zdaniem wręcz przesadza się z tym. Przypomnę tylko mecze Dyskobolii z Herthą czy Manchesterem City. Przecież na papierze byliśmy zdecydowanie słabsi, ale jeżeli chodzi o nasze cechy wolicjonalne, wybieganie, siłę i motorykę, nie ustępowaliśmy im. Przede wszystkim mieliśmy pomysł i konkretne założenia taktyczne.
Skoro jesteśmy już przy kwestiach taktycznych i ustawienia, to podoba się panu pomysł gry trójką obrońców w meczu z Węgrami? Zbyt ryzykowny wariant?
Może gdybyśmy wzięli zespół z okręgówki czy a-klasy i powiedzieli im, że nagle mają grać w takim systemie, to mogliby być zdziwieni. Natomiast obecnie mówimy o reprezentacji, której piłkarze grają w najlepszych europejskich klubach. Mamy najlepszego napastnika na świecie. W kadrze znajdują się solidni obrońcy z ligi włoskiej, z ligi angielskiej. Oni są przygotowani do gry w takim ustawieniu. To nie będzie dla nich żadne zaskoczenie. Nawet jeśli w meczach ligowych grają czwórką, to ustawienie z trójką ćwiczą w sparingach, w grach szkoleniowych.
Kluczowa jest sfera mentalna – jak oni do tego pomysłu podejdą? Jakie będą założenia taktyczne? Wiadomo, że jeżeli trener Sousa zdecyduje się na takie rozwiązanie, to raczej będziemy musieli prowadzić grę, a nie się bronić. Jednak pamiętajmy, że obecnie jest to bardzo elastyczne i w trakcie meczu można dokonywać korekt w ustawieniu. Wszystko będzie zależeć od tego, czy będziemy w stanie zdominować drużynę przeciwną. Moim zdaniem ustawienie z trójką obrońców pozytywnie wpłynie na ofensywny styl grania. Defensorzy muszą grać jeden na jeden, niezwykle agresywnie w odbiorze, bo nie mają już asekuracji.
Czyli uważa pan, że ustawienie 3-5-2 to optymalne rozwiązanie?
Z takim potencjałem ludzkim możemy wówczas wykorzystać nasze atuty ofensywne. Ciekawą rzecz powiedział Cesar Azpilicueta – że są w stanie zatrzymać Luiza Suareza, tylko gdy nie wpuszczą go we własne pole karne, bo w nim jest strasznie niebezpieczny. Takie samo założenia mają nasi rywale względem Roberta Lewandowskiego czy Krzysztofa Piątka. Tak więc grając nisko, z kontrataku, nie wykorzystamy ich tak, jakbyśmy tego chcieli. Oni muszą być w szesnastce przeciwnika. Należy wtedy piłką zdominować przeciwnika. W naszym przypadku do tego potrzebne jest ustawienie z trójką z tyłu i wahadłowymi.
Dlaczego nasza kadra za kadencji Jerzego Brzęczka nie grała na miarę możliwości i potencjału?
Podkreślałem to wielokrotnie, że wyniki się zgadzały. Plan minimum został przez Jerzego Brzęczka wykonany. Ale w dzisiejszych czasach, żeby zainteresować kibica, ta gra musi być widowiskowa. Dziś kibic już wie, jak grają kluby zachodnie – ofensywnie, do przodu, na skraju ryzyka. My mamy gwiazdy w swoich szeregach, choć niektórzy piłkarze zmagają się z problemami. Weźmy nawet takiego Arka Milika – przecież to jest jeden z ciekawszych napastników w Europie. Ma fantastycznie ułożoną lewą nogę, świetnie gra głową. Dla mnie brakowało tej odwagi ze strony naszej reprezentacji, ruszenia na przeciwnika od pierwszych minut. Należało zaryzykować, nawet kosztem przegranej, ale może zrozumielibyśmy, że ofensywny styl gry popłaca. Holendrzy i Anglicy już dawno na to wpadli. Najlepszą obroną jest atak. A my wciąż mamy jakieś kompleksy. Musimy się ich wyzbyć.
Trudno, żeby było inaczej, skoro sam Jerzy Brzęczek budował swoją kadrę na micie oblężonej twierdzy.
Być może to był właśnie największy błąd poprzedniego selekcjonera. Ktoś coś źle powiedział, to trener Brzęczek, mówiąc kolokwialnie, się spinał. To było niepotrzebne. Powinien pokazać do tego wszystkiego większy dystans. Na pewno jego zadaniem było być takim buforem pomiędzy piłkarzami a informacjami, które do nich dochodziły. Z kolei odnoszę wrażenie, że wręcz nakręcał tę negatywną atmosferę. Niepotrzebnie. Powtórzę to jeszcze raz: przy tym potencjale ludzkim nie możemy mieć kompleksów. Także mam nadzieję, że Paulo Sousa będzie w stanie sprawić, że nasi zawodni wyzbędą się ich.
Kogo my mamy się bać? Bać to trzeba się gościa, który stoi naprzeciwko ciebie z pistoletem. Reprezentacja musi z wyjść na boisko i pokazać jakość piłkarską. Tylko lub aż. Nic więcej.
W meczu z Węgrami będzie to możliwe?
W spotkaniu z Madziarami nie możemy być aroganccy, buńczuczni i zlekceważyć przeciwnika. Natomiast nasza reprezentacja musi mieć świadomość swojej wyższości nad rywalem – większych umiejętności piłkarskich. Chłopaki muszą być w stu procentach przekonani, że są lepsi, że przyjechali do Budapesztu po trzy punkty.
Według pana, kto będzie objawieniem tej kadry? Kogo trener Sousa zbuduje dla tej reprezentacji?
To trochę takie wróżenie z fusów. Na pewno podoba mi się jego odważne ruchy w kontekście powołań. Sądzę, że Kamil Piątkowski może być takim zawodnikiem. Jeżeli brakowało nam czegoś z tyłu, to głównie dynamiki, szybkości, takiego gazu. Wydaje mi się, że próba gry na trzech stoperów, uprzywilejowuje Piątkowskiego, który jest agresywnym i silnym obrońcą. To może być objawienie.
Z kolei odnośnie do innych nowych kadrowiczów – nie wiem, trudno mi powiedzieć, czy ten pomysł wypali. Powoływanie zawodników tylko pod kątem obserwacji jest dla mnie trochę niezrozumiałe. Jasne, mogą być odkryciem i za rok wszyscy powiedzą: nie no, fenomenalna decyzja, wreszcie ktoś go zauważył, a wcześniej nie dostał szansy. Natomiast nie mówmy, że 18-letni zawodnik jest super młody. W Holandii 18-latkowie grają już w pierwszej reprezentacji. Nie przyjmuje tego, że celem przyjazdu młodego gracza na zgrupowanie jest to, aby tylko przyglądał się, jak wygląda futbol na wysokim poziomie. A młody wiek piłkarza kompletnie mi nie przeszkadza. Kiedy, jak nie teraz?
Rozmawiał Piotr Stolarczyk
fot. Newspix