Mieszkał w Turynie, Madrycie i Monako. Ale to niepozorne Jastrzębie-Zdrój skradło jego serce i właśnie tam zamierza się osiedlić po zakończeniu kariery. Jest wzorowym ambasadorem swojego rodzinnego miasta i bożyszczem dla dzieciaków z osiedla Przyjaźń, dla których wybudował boisko. Nigdy nie zapomniał, skąd pochodzi. Bo to Jastrzębie-Zdrój wykuło charakter Kamila Glika, filaru reprezentacji Polski.
OBEJRZYJ REPORTAŻ O ZWIĄZKACH KAMILA GLIKA Z JASTRZĘBIEM-ZDRÓJ:
Kamil Glik – jastrzębianin, który nie pograł w Jastrzębiu
Scenka z jednego z meczów GKS-u Jastrzębie. Kamil Glik, razem z kumplami z podwórka, siedzi na trybunach wśród najzagorzalszych kibiców. Klubowi oficjele zapraszają go do sektora VIP.
– Nie, dzięki, oglądam mecz z kumplami! – odpowiada reprezentant Polski. I dalej ogląda mecz z perspektywy zwykłego kibica.
Ta niepozorna sytuacja dobrze pokazuje, jakim człowiekiem jest Glik. Nie lubi splendoru, a jednocześnie darzy rodzinne Jastrzębie-Zdrój bezgraniczną miłością. Nigdy nie grał w GKS-ie Jastrzębie, ale to w nim chce zakończyć karierę. Zaczynał w lokalnym MOSiR-ze, ale wyjechał z niego bardzo szybko, po dwóch latach. W zasadzie nawet nie miał kiedy piłkarsko związać się ze swoim miastem. A jednak uważa się go za ambasadora jastrzębskiej piłki.
Wyjazd do Wodzisławia Śląskiego
W wieku 12 lat Kamil Glik przeniósł się Wodzisławskiej Szkoły Piłkarskiej, gdzie trenował pod okiem Janusza Pontusa, trenera mającego w regionie dużą renomę, jednocześnie chodząc do szkoły w Jastrzębiu-Zdrój.
– Pontus ma oko do młodych zawodników, potrafi ich oszlifować. Gdy rozmawiałem z innymi chłopakami z Jastrzębia, Szymonem Matuszkiem czy Krzyśkiem Gutem, mówili, że początkowo odstawali od chłopaków, którzy byli już wcześniej w WSP. Ale szybko nadrobili te zaległości. Kamil stał się z czasem ważną postacią tego zespołu. Jeździłem z nimi na mecze, towarzyszyłem im na turniejach zagranicznych na Węgrzech czy testach w Dynamie Drezno. To, że był kapitanem tego zespołu, już o czymś świadczy – opowiada Michał Zichlarz, autor książki „Kamil Glik. Liczy się charakter”.
Wodzisławska Szkoła Piłkarska stwarzała znacznie lepsze warunki niż MOSiR, który dopiero raczkował. W tym samym roczniku grał chociażby Kamil Wilczek, który może nie ma tak bogatej kariery reprezentacyjnej, ale zrobił ciekawą karierę. Glik miał w Wodzisławiu okazję jeździć po turniejach po Europie i nie tylko – zdarzały się mu także wyjazdy np. do Tunezji. Jak na tamte czasy, była to duża sprawa.
Glik był kapitanem swojego zespołu. Można usłyszeć, że od zawsze szedł w ogień za swoimi. Oberwało mu się za to mocnym rykoszetem – roczną dyskwalifikacją.
Opowiada Michał Zichlarz: – Kamil miał wtedy 15-16 lat. Pojechał na posiedzenie Wydziału Dyscypliny Śląskiego ZPN-u jako świadek. Kłopoty miał wtedy szkoleniowiec WSP, Janusz Pontus, Kamil, jako kapitan, zadziorna osoba, odpowiedział działaczom dwa słowa za dużo. Zdyskwalifikowali go na rok. Kamil wspominał, że różnie wtedy mogło być, rok dyskwalifikacji dla młodego chłopaka to bardzo dużo. Ostatecznie skończyło się dla niego pozytywnie. Trenował jeszcze intensywniej indywidualnie z Januszem Pontusem, a dyskwalifikacja została skrócona do pół roku.
– Gdy dochodziło do ekscesów, zawsze stawał w obronie kolegów z zespołu. Brutalnie to się nazywa “herszt”, ale to chyba nie jest trafne określenie. Był przywódcą na osiedlu, to się przekładało na boisku – dodaje Michał Szelong, zastępca dyrektora MOSiR-u w Jastrzębiu Zdrój.
Kamil Glik zaczynał jako bramkarz
Dalsza kariera Glika potoczyła się niestandardowo. Najpierw dołączył do Silesii Lubomia, gdzie jako bardzo młody chłopak grał już w okręgówce. Jego drużyna – oparta na młodych zawodnikach – przewyższała resztę piłkarsko. Janusz Pontus umieścił w międzyczasie swojego syna w hiszpańskim UD Horadada. Ten wypadł dobrze, Hiszpanie zaczęli baczniej przyglądać się śląskim talentom. Uznali, że odkryli żyłę złota i wielu z nich ściągnęli do siebie. Glik grał tam na poziomie trzeciej ligi. Na tle hiszpańskich zawodników wyróżniał się fizycznością i agresją. Zgłosił się więc po niego Real Madryt, gdzie grał wraz z Szymonem Matuszkiem i Krzysztofem Królem. Oczywiście w drużynie C.
– Gdyby ktoś powiedział, że tak wyrośnie, nikt by w to nie uwierzył – wspomina Zbigniew Miłoś, dyrektor Zespołu Szkół Mistrzostwa Sportowego, patrząc na pamiątkowe zdjęcie z egzaminu gimnazjalnego. Kamil Glik stoi na nim z żoną, Martą. Zawsze był stosunkowo niski, nagle wystrzelił ze wzrostem. – Byli taką szkolną parą od kiedy pamiętam. Siedzieli w szkole zawsze na parapecie. Nieraz się z nimi pożartowało: „Tylko się nie całować!” – opowiada Miłoś.
Początkowo na zawodach międzyszkolnych był wystawiany jako bramkarz. Nie dlatego, że nie miał talentu do gry w polu. Po prostu trenerzy widzieli w nim przyszłego golkipera. W Zespole Szkół Mistrzostwa Sportowego wita nas pamiątkowa tablica. Widzimy na niej zdjęcia Bartosza Kopacza z Lechii Gdańsk, Sebastiana Wojciechowskiego, uznanego futsalisty, przyjaciela bohatera tego tekstu, są mistrzowie świata w siatkówce. W samym centrum umieszczono wizerunek Kamila Glika.
– Chłopcy z przyjaźni zawsze dobrze grali w piłkę, na tym osiedlu rodzi się uzdolniona młodzież – mówi nam Zbigniew Miłoś. Mieszkańcy Przyjaźni podobno śmieją się, że czas stanął tam w miejscu. Osiedle nie ma dobrej renomy. – Nigdy się nie zgadzałem z opinią na temat tego osiedla. Pracuję tu trzydzieści lat i nigdy bym się nie zamienił na inne miejsce. Z mojego punktu widzenia trochę to wszystko jest wyolbrzymione – opowiada Miłoś.
Jastrzębie-Zdrój – miasto, z którym trudno się związać
Osiedle Przyjaźń różni się od obrazu Jastrzębia-Zdrój, w którym dominują jedenastopiętrowe bloki z wielkiej płyty. Ujrzymy tam niskie, szare, gęsto położone bloki. To typowe miasto napływowe. Był moment, jeszcze za czasów PRL, gdy do żadnego innego polskiego ośrodka nie przeprowadzało się tyle ludzi, co do Jastrzębia. Socjalistyczne władze kusiły wizją szybkiego przydziału na mieszkanie i bonusowymi kartkami na produkty, o które ciężko było w innych miejscach w Polsce. No i oferowały pracę w kopalniach, część z nich fedruje zresztą do dziś.
Dziś w Jastrzębiu-Zdrój mieszka około 80 tysięcy mieszkańców. O 20 tysięcy mniej niż na początku lat dziewięćdziesiątych. Miasto mierzy się z typowymi problemami napływowych miast – duża część ludności traktuje je jako miejsce pracy, a na emeryturę wraca w rodzinne strony. Nie odczuwa się tu kultu śląskości, jak w innych ośrodkach – choćby w Bytomiu czy Zabrzu. Tym bardziej wyjątkowe jest przywiązanie Kamila Glika do Jastrzębia-Zdrój. Reprezentant Polski należy do pierwszego pokolenia, które po nagłym napływie ludności urodziło się w Jastrzębiu i może powiedzieć o sobie „jestem stąd”.
Ludzie z Jastrzębia wiedzą, co to znaczy ciężka praca i walka o swoje. – Jastrzębie na tle innych górnośląskich miast jest specyficzne, bo jest tam przede wszystkim ludność napływowa. Przyjaźń to pierwsze osiedle, które powstało w Jastrzębiu. Jest trochę na uboczu, oddalone od centrum. Ma bardzo specyficzny charakter. Teraz się to zmieniło, ale kiedy Kamil zaczynał kopać piłkę przy kopalnianym boisku, osiedle nie miało najlepszej reputacji. Często łokciem czy kolanem trzeba było zawalczyć o swoje. To w jakimś stopniu go ukształtowało. Kamil zawsze wraca na osiedle Przyjaźń, gdzie mieszkają jego mama czy babcia. Wszyscy mają tam w rodzinie kogoś, kto pracuje na kopalni – opowiada Michał Zichlarz.
– Gdy chodził do szkoły podstawowej, mama Kamila miała z nim dość duże problemy wychowawcze. Nie był łatwą osobą, szczególnie w tym początkowym okresie. Mama Kamila często była gościem w szkole, musiała wysłuchiwać różnych opinii na temat swojego syna, Kamil lądował na dywaniku u dyrektora. Miał szczęście do wychowawców. Taką osobą był na przykład dyrektor Miłoś, który zawsze przymknął oko na rzeczy, które Kamil robił, zawsze mu pomagał, jak mógł – dodaje dziennikarz Interii i katowickiego Sportu.
Zbigniew Miłoś: – Kiedyś narozrabiał na lekcji geografii. Przyszedł do mojego gabinetu. Rozmowa zaczęła się od lekcji, a skończyliśmy na piłce nożnej. Zawsze go wspierałem i tłumaczyłem, że ma wszystko, żeby zostać słynnym sportowcem. Główna zasługa w tym Kamila, że dążył do celu i wierzył w to, co robi.
Michał Szelong dodaje: – Sytuacja rodzinna miała na niego wpływ. Wszystko zawdzięcza przede wszystkim mamie. Ze świętej pamięci tatą był pewien problem, o którym Kamil dopiero później zaczął mówić. Mama była dla niego wyrocznią, mentorem.
Zaangażowanie w lokalną społeczność
W Jastrzębiu do dziś wspomina się moment, gdy Kamil Glik zorganizował spotkanie mające na celu promocję jego biografii. Zjawiły się na nim tłumy ludzi. Obrońca Benevento wyszedł wówczas z założenia, że nikt nie może wyjść rozczarowany. Każdy, kto chciał porozmawiać – porozmawiał. Każdy, kto chciał zrobić fotkę czy zdobyć autograf – miał tę okazję. Spotkanie trwało kilka bitych godzin, ale Glik nie powiedział nikomu, że musi lecieć, bo jest zmęczony. Siedział z mieszkańcami Jastrzębia aż do ostatniej fotki, ostatniego podpisanego autografu.
Ta scenka też pokazuje, jak niezwykle ważne jest dla niego rodzinne miasto. Ale jest też inna, która pokazuje to znacznie mocniej. Pierwsze boisko Glika, na jego osiedlu, Przyjaźni, nie wyglądało zbyt efektownie.
Kamil Glik postanowił więc wyłożyć z prywatnej kieszeni 150 tysięcy złotych po to, by zbudować w tym miejscu boisko z prawdziwego zdarzenia, ze sztuczną nawierzchnią. Resztę środków dołożyło ministerstwo sportu i budżet miasta. Zostało one nazwane imieniem Kamila Glika. Czy można w piękniejszy sposób spełnić dziecięce marzenia? Dzisiaj – w tym samym miejscu, gdzie Glik stawiał swoje pierwsze kroki – grają w piłkę dzieci jego kumpli z osiedla.
– Gdy przyjeżdża do rodzinnego miasta, umawia się z chłopakami i gra na tym boisku. Zawsze jest otwarty. Bardzo miło, że Kamil partycypował w kosztach tworzenia tego boiska, ludzie mu to pamiętają – mówi Zbigniew Miłoś.
– Boisko na osiedlu Przyjaźń to najlepszy przykład tego, jak mocno zżyty jest z miastem i środowiskiem. Kiedy może, wraca do siebie. Ma tutaj nie tylko najbliższą rodzinę, ale i wielu przyjaciół. W ten sposób się resetuje, odpoczywa. Gdy Kamil pojechał do Hiszpanii, nie miał jeszcze skończonych 18 lat. Mama Kamila, pani Grażyna, do dzisiaj ma żal, że to były jedyne święta Bożego Narodzenia, które spędził poza domem. Kamil też przeżył to, że musiał tam zostać, był sam, w oddaleniu od rodziny. To pokazuje, jak mocno jest zżyty – opowiada Michał Zichlarz.
Glik regularnie odwiedza też lokalne schronisko dla zwierząt, zawsze z workiem karmy. Gdy trzeba było pomóc jastrzębskiemu szpitalowi w zakupie maseczek, po prostu to zrobił. Jastrzębie-Zdrój jest dumne, że ma takiego ambasadora. Ambasadora, który robi wielką jak na polskie warunki karierę, ale pozostał przy tym normalnym gościem.
TEKST: JAKUB BIAŁEK
WIDEO: MATEUSZ STELMASZCZYK, JAKUB BIAŁEK
Fot. własne / newspix.pl