Legia Warszawa w tym sezonie ma w sobie coś z Robina Hooda. Niby prowadzi w tabeli z dość konkretną przewagą punktową, a jednak tym naszym biednym beniaminkom potrafiła “podarować” oczka. Mając w pamięci nie tak dawne mecze ze Stalą Mielec i Podbeskidziem Bielsko-Biała, nie potrafiliśmy skreślić przyjeżdżającej do stolicy Warty Poznań, ale okazuje się, że akurat tej drużyny wspomniana hojność lidera Ekstraklasy nie dotyczy. Jesienią w Grodzisku była gładziutka wygrana. Dziś trzeba się było trochę pomęczyć, ale efekt ten sam.
Może wynika to z faktu, że nasz Robin Hood ma dostęp do tabeli i widzi, że Warta jakoś sama sobie radzi, no ale sprawiedliwości w tym za grosz!
A już prawdziwym specjalistą od gnębienia drużyny z Poznania stał się Filip Mladenović. Może nie przepada za zielonym (choć po tylu latach w Lechii to wątpliwe), może któryś z piłkarzy Warty napluł mu kiedyś do zupy, a może to po prostu pech beniaminka, że akurat w tych spotkaniach Serb przypomina wszystkim, że w tym sezonie chyba jest najlepszym piłkarzem w lidze.
Jesienią walnął ładnego gola, zaliczył asystę i przeprowadził jeszcze kilka fajnych rajdów, a dziś nie zatrzymał się na jednej bramce.
A wynik otworzył już na samym początku meczu, gdy wykorzystał przytomność Kapustki (drugi z bohaterów Legii), huknął przed siebie i okazało się, że strzelił gola Grzesikiem. I ta szybko zdobyta bramka mogła ustawić spotkanie w ten sposób, że goście dostaliby po dupie bardzo wysoko – tym bardziej, że grali przecież bez swojego lidera, Łukasza Trałki. No ale z dwóch powodów to się nie wydarzyło.
Po pierwsze: Warta staje się ekstraklasową drużyną pełną gębą.
Po drugie: defensywa Legii jest jak rodzic, który uzależnił się od dawania prezentów swoim pociechom, czyli rywalom (wyguglowaliśmy i to podobno możliwe).
Warta wyrównała po centrostrzale Grzesika, który nie nadążał w obronie, ale błysnął z przodu. Błyskawicznie ten remis straciła, gdy Mladenović posłał ciastko na nogę Wszołka, ale jeszcze przed przerwą znów mogła go odzyskać. Boruc radził sobie ze strzałami z dystansu, ale gdyby Kuzimski doszedł do piłki wyłożonej przez Baku, to nic by nie zrobił. To chyba pierwszy mecz, w którym nos zawodził napastnika Warty Poznań.
Na “zabicie” meczu po raz drugi zanosiło się po godzinie gry. Kapitalnie zagrał Kapustka, Wszołek wyłożył do Luquinhasa, a Mladenović dobił jego strzał. Ale znów nic z tego. Najpierw sytuację zmarnował Zrelak, a potem Wszołek zagrał piłkę ręką w polu karnym i Kupczak z jedenastki już się nie pomylił.
Znów był smród. Znów przez głowy kibiców Legii musiała przechodzić myśl, że lada moment któryś z defensywnych piłkarzy coś odwali i będzie remis. Najbliżej był Wieteska, który najpierw faulował przed polem karnym, tworząc świetną pozycję strzelecką, a potem chyba nie do końca kontrolował ułożenie rąk, gdy chciał blokować Baku, ale na jego szczęście piłka wylądował mu gdzieś pod pachą.
Wszyscy związani z warszawskim klubem odetchnąć mogli dopiero po ostatnim gwizdku. I niby udało się powiększyć przewagę nad Rakowem do dziewięciu punktów i utrzymać siedem oczek nad Pogonią, ale ten mecz to sygnał ostrzegawczy. Nie ma takiego spotkania, którego warszawianie nie są w stanie sobie skomplikować.
Fot. FotoPyK