W nowym wydaniu książki „Spalony” znaleźć można jeden nowy rozdział. A przynajmniej takie były obietnice – oczywiście jak to w życiu, nic z tych obietnic nie wyszło, bo… jednak będą dwa nowe rozdziały. Jeden z nich, króciutki, napisany dzisiaj i obejmujący to, co wydarzyło się już po zamknięciu książki, postanowiliśmy zamieścić już teraz. Będzie on dodany także do wersji papierowej. Oto swoisty epilog tej historii.
Na koniec stycznia w myślach pożegnałem się z Andrzejem. Uważałem – czasami nadal tak uważam – że to jego życie, jego wybory i jego śmierć. Jeśli bez żadnej wątpliwości uważa, że nadszedł na nią czas, nic mi do tego. Ale po odczekaniu dwóch albo trzech dni dopadła mnie refleksja: a może to nie on się wypalił, czy raczej – nawiązując do tytułu książki – spalił? Może to spaliła go od środka choroba? Depresja może być chorobą śmiertelną, to oczywiste dla każdego. Ale oczywiste jest także to, że nie musi.
Z jednej strony nie mam prawa ingerować w czyjąś chęć do mierzenia się dalej z tym wszystkim – ze wstydem, z bólem fizycznym, którego coraz więcej, i psychicznym. Ale z drugiej – jeśli uznamy, że problemem Andrzeja jest właśnie choroba, to zawsze pojawia się myśl, że warto ją zwalczyć, a przynajmniej spróbować. Może bowiem on sam nie wie, że istnieją odpowiednie terapie, odtrutki, sposoby…
Podjąłem więc próbę.
Instynkt mi podpowiada, że Andrzeja uwagi nie da się utrzymać długofalowymi planami, bo on tak nie funkcjonuje. Nie da się zainteresować go nawet najpiękniejszym wydarzeniem, na które trzeba zaczekać pół roku czy rok. Na nic pytania typu: – „A nie chcesz zobaczyć osiemnastoletniej wnuczki?”. Gdyby te osiemnaste urodziny były za dwa dni, to tak, bez żadnych wątpliwości by na nie zaczekał.
W niektórych afrykańskich krajach dominują ludzie, którzy właśnie nie potrafią funkcjonować na więcej niż kilka dni do przodu. Pewnie stąd w dużej mierze wynika zapóźnienie tego kontynentu (przepraszam za uproszczenie, to temat na zupełnie inną, głębszą opowieść). W każdym razie jeśli takim osobom powiesz, że masz świetny pomysł na biznes i zyski będą za rok, to oni spojrzą na ciebie jak na wariata. Zysk musi być za dwa dni, albo nie ma go w ogóle.
Zacząłem Andrzejowi dawać zadania w cyklu kilkudniowym. Jest czwartek – przyjedź w sobotę do Warszawy. Wróciłeś już do Krakowa? Jest poniedziałek? To przyjedź w środę, mamy tu coś do zrobienia. W ten sposób wyobrażałem sobie – może naiwnie – że minimalizuję zagrożenie. Wyobrażałem sobie bowiem, że pewnego dnia wejdę na 90minut.pl i tam zobaczę wiadomo jaką informację.
Ale Andrzej Iwan nie jest głupim człowiekiem i nie można grać z nim bez sensu w kotka i myszkę. Zadania muszą być zasadne, logiczne.
Zaproszenie do internetowego programu HejtPark, emitowanego w Kanale Sportowym, było właśnie jednym z takich zadań. Kupieniem czasu. Wielu widzów było wstrząśniętych wyznaniami byłego reprezentanta kraju. Pisali w komentarzach, że widać było po mnie, iż mną wstrząsnęły. Cóż, nie wstrząsnęły ani trochę. Jeszcze przed włączeniem kamer ustaliliśmy, że „coś tam powie”, ale on sam proponował, że nie za dużo, żeby nie spalić ostatniego rozdziału. Niemniej to prawda, że w samej końcówce do oczu podeszły mi łzy. Podeszły mi dlatego, że wiedziałem więcej niż widzowie. Prośbę o pośpiech z drukiem książki odbierałem inaczej, intensywniej.
W czasie programu jeden z widzów zadał pytanie o Jakuba Błaszczykowskiego. Nie wiem, czy kamery wyłapały to, ale Andrzej ukradkiem spojrzał się na mnie i ironicznie uśmiechnął, a w tym uśmiechu kryło się pytanie: – I co ja mam teraz powiedzieć?
Otóż kilka dni wcześniej skontaktowałem się z przewodniczącym Rady Nadzorczej Wisły Kraków Tomaszem Jażdżyńskim. Internetowo znamy się od ponad dwudziestu lat, osobiście niezbyt długo i niezbyt dobrze. Uznałem jednak, że jest to najwłaściwsza osoba, ponieważ jako fanatyczny kibic „Białej Gwiazdy”, zakochany w klubie od kilkudziesięciu lat, pamięta Andrzeja z boiska, co daje mu przewagę nad pozostałymi decyzyjnymi osobami w klubie. W próbie desperackiej walki o życie Andrzeja wysłałem współwłaścicielowi Wisełki rozdział książki, który mieliście okazję przed chwilą przeczytać. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że Wisła Kraków mogłaby zaproponować mu pracę i „powalczyć”.
Umówiliśmy się przed HejtParkiem. Nie mówiłem Andrzejowi o co chodzi, bo spodziewałem się, że on powie: – Nie umawiaj mnie, nie chcę, to nie dla mnie.
Został więc wzięty z zaskoczenia. Tomasz Jażdżyński po kilku minutach gawędziarstwa przeszedł do konkretów i zaproponował Andrzejowi pracę. Wtedy w „Ajwena” uderzył piorun. Zakładałem, że będzie się wykręcał na tysiąc sposób, a tymczasem on podsumował propozycję jednym zdaniem: – To moje marzenie.
Kiedy jednak po kilku minutach wtrącił, że potrzebuje trochę czasu do namysłu, ale „to się szybko okaże, czy będzie mógł”, spojrzeliśmy z Tomkiem na siebie, wiedząc, jaki naprawdę jest ciężar tego zdania.
Tego dnia pojawiło się dużo optymizmu. Kiedy koło północy Andrzej wysiadał z mojego samochodu, poprosiłem: – Tylko odbierz telefon w niedzielę, gdy Tomek zadzwoni.
– Jak nie zadzwoni, to ja sam do niego zadzwonię – odparł. – Ale to nie może być prawda, oni się rozmyślą.
– Nie rozmyślą – uśmiechnąłem się.
– Serwus.
Nie znam nikogo innego, kto używa słowa „serwus”.
Czułem wtedy, jakbyśmy wspólnie strzelili bardzo ważnego gola. Nie zwycięskiego, ale kontaktowego. No, powiedzmy jak Neymar w meczu Barcelona – PSG na 4:1 tuż przed końcem (Katalończycy musieli wygrać 6:1), a komentator podsumował to słowami: „Neymar na otarcie łez”. Potem rzeczywistość go zaskoczyła, bo kolejne dwa gole rzeczywiście padły.
Jażdżyński na otarcie łez? Ale co się wydarzy w doliczonym czasie gry?
Dzisiaj nie wiem, czy to był gol na otarcie łez, na moje lepsze samopoczucie, że „powalczyłem”, czy rzeczywiście dający realną nadzieję. W ciągu kilku następnych dni Andrzej Iwan rozpoczął pracę w Wiśle, co zostało entuzjastycznie przyjęte przez całe piłkarskie środowisko. Wziął udział w sesji zdjęciowej i zamieszanie chyba mu schlebiało. Zwłaszcza, że spodziewał się negatywnego odbioru swojej osoby w internecie, a tymczasem 99 procent komentarzy było bardzo przychylnych.
– To jest niemożliwe, jak cię ludzie cię lubią – powiedziałem mu kiedyś.
– A gdyby wiedzieli, jak ja siebie nienawidzę…
Powszechna sympatia, jaką na nowo zaczął odczuwać Andrzej, bardzo go cieszyła – i to był jej dobry element. Ale odnosiłem też wrażenie, że im więcej osób zaczęło mu dobrze życzyć, tym większą odczuwał presję, by dać radę – i to był ten zły element.
Wyznaczanie kilkudniowych celów było jedyną taktyką, jaka przychodziła mi do głowy. Specjaliści od takich schorzeń mogą mnie wyśmiać, ja innego pomysłu nie miałem. Starałem się też regularnie dawkować pozytywne informacje na temat przedsprzedaży książki: „zarobiłeś już 40 000”, „zarobiłeś już 80 000”, „120 000, co z tym zrobisz?”. Chciałem wyrwać Andrzeja z marazmu, dać mu nadzieję i dawać zadania do wykonania (np. przyjazd na kolejny program do Warszawy). W tym ostatnim punkcie odciążyła mnie Wisła, bo podjęcie pracy oznaczało faktyczne wykonywanie obowiązków skauta.
Kiedy jednak spotkaliśmy się na meczu Widzew Łódź – Korona Kielce, oglądanym przez Andrzeja w ramach służbowych obowiązków, zapytał: – I na tym polegać będzie ta moja praca? Oglądaniu meczów, po których będę pisał, że nikt się nie nadaje?
Nie to był jednak problem. Nie mam wątpliwości, że Iwan ma nieprawdopodobne oko do odkrywania talentów, wiedzą o tym wszyscy dziennikarze, którzy konsultowali z nim kiedykolwiek jakieś listy talentów. Zdarzyło się na przykład, że mój kolega zadzwonił do niego z pytaniem, czy widzi w pierwszej lidze piłkarza z potencjałem na grę w reprezentacji Polski, a o Andrzej odparł, że nie jest jeszcze pewny, ale pojawił się taki ciekawy chłopak – Arkadiusz Reca. Kolega szybko sprawdził i odparł zdziwiony: – Ale on zagrał dopiero w dwóch meczach Floty Świnoujście…
– No tak, ale ma coś w sobie, może być takim lepszym Michałem Żyro.
Wisła więc zlitowała się nad swoim byłym gwiazdorem, ale też miała prawo oczekiwać, że ów były gwiazdor wymiernie jej pomoże.
Co więc problemem było?
Zdrowie.
W Łodzi Andrzej nie mógł stać. Narzekał na puchnące i bolące nogi. Ze wstydem zauważył, że musiał założyć adidasy. W żaden sposób nie odróżniał się nimi od innych osób w loży na stadionie, bo to były normalne, schludne sportowe buty, więc dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że gdy widzieliśmy się poprzednio, miał na sobie eleganckie pantofle – mógł czuć się jak śmieć, ale i tak zakładał czyste, skórzane trzewiki. Nie wiem, czy ten ból nóg był kluczowy, czy po prostu Andrzej pękł, ale mniej więcej tydzień później – po sesji regularnych narzekań na zdrowie – napisał mi smsa o treści:
„Serwus Krzysiu
Piszę, bo nie chcę Cię budzić.
Podjąłem decyzję.
Wyjeżdżam do Niemiec, do córki i do Zuzi.
Uważam, że Ty powinieneś wiedzieć o tym jako pierwszy. Przepraszam, że kolejny raz zawiodłem, ale uważam, że to dla mnie najlepsze rozwiązanie. Niestety, wczoraj się napiłem!
Oczywiście wobec Ciebie wywiążę się z każdego zadania.
Przepraszam i pozdrawiam”
Jak wiele takich osób z problemami, tak i on często uważa, że jeśli w czymś nie dał rady, nie poradził sobie, to jest to koniec świata i teraz już nikt mu nie pomoże. No bo kto by pomagał tak niewiele wartej osobie? Tymczasem mam do tego zupełnie inne podejście: zawalenie pewnych spraw, niewywiązanie się z ustaleń jest oczywistym i notorycznie występującym elementem w takiej relacji. Trzeba po prostu się przyzwyczaić, bo nie ma chyba nikogo, kto ze swojego dna wychodzi jak Andrzej Bargiel z doliny: bez zatrzymania, bez potknięcia, w równym, mocnym tempie. Na początku ważne jest to, by w ogóle obrać właściwy kierunek, a tempo należy dostosować, upadki wkalkulować (jeszcze raz przepraszam prawdziwych specjalistów od terapii, za te „mądrości”, bo być może są one zupełnie wbrew sztuce).
Niemniej etap „pohejtparkowy” – że pozwolę sobie go tak nazwać – był na swój sposób magiczny i nawet sam Andrzej użył tego słowa („dzieje się jakaś magia”). Powiedział mi to wówczas, gdy dowiedział się, że pani prokurator całkowicie zmieniła o nim zdanie i wszystko zmierza w tę stronę, aby nie postawić mu żadnego zarzutu – co obaj uznaliśmy za następstwo tego internetowego programu. Jeśli owa pani rzeczywiście oglądała naszą rozmowę, to pozdrawiam ją serdecznie. Ma trudną pracę i na dzień dobry styka się z jednostkami skrajnie patologicznymi. Iwan taki nie jest, mimo że często się stara, aby inni tak o nim myśleli.
Rozpoczęły się wymagane prawem mediacje, by mógł wrócić do domu, co żona Basia uznała za najbardziej naturalną rzecz na świecie. W ogóle nie zakładała, że będzie musiała tak długo mieszkać bez męża.
Jednak widząc przemianę Andrzeja, zastanawiałem się, czy wyprowadzka z domu nie zrobiła mu dobrze. Być może stół kojarzy mu się z wódką, kanapa z usypianiem po przedawkowaniu leków, a wanna z podcinaniem żył.
– Na pewno masz rację – przytaknął.
Mieszkająca w Niemczech córka żyje na wsi, w domku. Mniej więcej takim, jaki przed laty Andrzej Iwan opisywał jako swoje marzenie. Może to więc przeznaczenie? Może jadąc tam, zrealizuje swój plan. Czy w ogóle tam dojedzie, czy tylko teraz tak mówi? A może ból nóg odpuści i niekwestionowana miłość do Wisełki – miłość, której nie umie sprostać – utrzyma go w Krakowie? Nie wiem. Nigdy niczego nie wiem.
– Musimy kupić konia Zuzi – powiedział mi. – Musi tylko wybrać jednego z trzech, które się jej podobają.
– Ile kosztuje? – zapytałem.
– 17 tysięcy złotych.
– Daj mi tylko namiary na tego konia i kupujemy go dzisiaj!
– Ona najpierw musi wybrać…
– To popędzaj ją – byłem podekscytowany.
Bo to kolejne zadanie na kilka dni. Kupić. Kilka dni później odwiedzić. Kilka dni później zawieźć. Kilka dni później dokupić siodło i inne duperelki. I tak dalej. Krok po kroku.
– Mam tylko prośbę do ciebie – zagadnąłem.
– Jaką?
– Żeby ten koń nazywał się „Ajwen”.
– Ale…
– Co?
– Skąd ty wiesz?! Skąd? Rozmawiałeś z Zuzią?
– Nie, nigdy.
– Ja ją o to poprosiłem. Żeby koń nazywał się „Ajwen”. Bo dzieci Bartka mówią na mnie „dziadziuś”, a Zuzia jako jedyna mówi „Ajwenek”.
Może więc happy end, którego się nie spodziewałem, pisząc poprzedni rozdział – mający pierwotnie być tym ostatnim – nastąpi. Ale nie dam sobie za to małego palca uciąć, skoro ciągle otrzymuję sprzeczne sygnały.
– Czytałem, że podpisywanie książek dopiero pod koniec marca? – zapytał mnie jednego dnia.
– Tak.
– Ale mnie załatwiłeś. Muszę na to zaczekać, bo to sprawa honoru.
Inny dzień, inna rozmowa.
– Andrzej, zarobiłeś na tym wydaniu bardzo dużo pieniędzy. Boję się ci je dać, bo nie tylko przepuścisz, ale możesz też wpaść w kolejne kłopoty.
– Nie możesz mi ich dać.
– Chciałbym je zdeponować na przykład u notariusza, który będzie ci wypłacał comiesięczną pensję w wysokości, jaką ustalimy.
– Przestań, przecież znasz moje plany… Po prostu dasz je Basi.
I taka to rozmowa. Ale stawiając w tej książce ostatnią kropkę, lubię myśleć, że rozpoczęliśmy kolejną wędrówkę z doliny ku słońcu. I może za rok, za dwa znowu będziemy mogli o tej wędrówce – jakakolwiek by była i ile przystanków by się zdarzyło – porozmawiać.
Pamiętacie, jak kończył się film „Apollo 13”? Grający główną rolę Tom Hanks, gdy uznał, że za moment wszyscy zginą, mówił do załogi: „To był zaszczyt lecieć z wami”. Ale, ku jego zdziwieniu, przeżyli.
Trzymaj się Andrzeju, to był zaszczyt rozmawiać z tobą.
Krzysztof Stanowski