
weszlo.com / Anglia
Opublikowane 20.02.2021 21:25 przez
Kamil Warzocha
Jeśli kibice Liverpoolu mieli doszukiwać się jakichś pozytywów przed tym meczem, to raczej wyłącznie w ostatniej formie Evertonu. Jak się okazało, nawet to nie wystarczyło, żeby pokonać rywali zza miedzy. Nie dość, że to pierwsza porażka Juergena Kloppa w derbach Merseyside, to jeszcze jego ekipa pobiła niechlubny rekord. Otóż „The Reds” przegrali cztery mecze z rzędu w lidze na własnym stadionie po raz pierwszy od prawie 100 lat. No i, gwoli ścisłości, skapitulowali z „The Toffees” po raz pierwszy od 24. spotkań. Co tu dużo mówić, tak złego okresu pracy na Wyspach niemiecki szkoleniowiec jeszcze nie miał.
Kto by się spodziewał, że gra defensywna Liverpoolu będzie wołała o pomstę do nieba już na samym wstępie. No kto? Rezerwowi nawet nie zdążyli dobrze zasiąść na ławce, mecz jeszcze się nie rozkręcił, a tu proszę: Everton ni stąd ni zowąd wpakował bramkę. Oczywiście to pewna norma, że podopieczni Juergena Kloppa miewają problemy z koncentracją, ale żeby tak w 3. minucie? Panowie, szanujmy się. Po zamieszaniu na połowie „The Reds”, bierności Thiago i braku w komunikacji między obrońcami piłka wylądowała na lewej nodze Jamesa. A wiadomo, że kiedy Kolumbijczyk znajduje się w takiej sytuacji niedaleko od pola karnego, rywalowi strach zagląda w oczy.
Pół sekundy, jedno spojrzenie i podanie prostopadłe. Richarlison idealnie wchodzi w tempo w pole karne, przygotowuje strzał na prawą nogę i posyła piłkę po długim słupku. Klasa sama w sobie. To wszystko wyglądało tak łatwo, że Klopp mógł tylko zaniemówić z wrażenia. Everton ustawił sobie mecz tak prędko, że aż musieliśmy sprawdzić w historii, czy w skali XXI wieku nie uczynił tego najszybciej.
Okazało się, że w obecnym stuleciu „The Toffees” nie strzelili gola w derbach Merseyside jeszcze tak wcześnie.
Z biegiem minut otworzyło nam się całkiem ciekawe widowisko. Po jednej stronie barykady szczęścia z dystansu próbował Henderson, oj, wtedy fenomenalną interwencją popisał się Pickford. Niewiele później, kiedy kapitan Liverpoolu musiał zejść do bazy z powodu kontuzji, setkę po dośrodkowaniu Digne’a zmarnował Coleman. Nie to jednak zwracało największą uwagę w pierwszej połowie spotkania, a nawet całym jego przebiegu. Wrażenie robił fakt, jak ekipa Carlo Ancelottiego organizowała się w grze kompaktowej. Potrafiła skutecznie bronić całym zespołem, niekiedy włączając tak zajadły pressing, że w pewnej chwili Alisson mógł skończyć na noszach po bliskim kontakcie z dwoma rywalami.
Everton był twardy, agresywny, bardziej zdeterminowany. Liverpool zaś – po prostu bezpłciowy. Po tym, jak na początku meczu Robertson zameldował się ostrym faulem Jamesowi, nie widzieliśmy nic więcej. No, co najwyżej bezsensowne faule elektrycznego Kabaka, ale to temat na inną historię. Chodzi o wolę walki, którą bardziej wykazali goście.
Niestety dla Kloppa brak Hendersona na boisku tylko uwydatniał ten niekorzystny kontrast.
Po zmianie stron widzieliśmy obrazek podobny do tego z pierwszych 45 minut. Dominacja Liverpoolu w posiadaniu piłki, raz na jakiś czas próby rajdów prawą stroną Alexandra-Arnolda, czasami szarpnięcia Mane. Ale czy można było powiedzieć o jakichś konkretach? W żadnym razie. Ewidentnie brakuje tej iskry, która cechowała najlepszą wersję zespołu Kloppa. Ogółem ten mecz nie odbiegał od tendencji, jaką prezentują w ostatnim czasie „The Reds”. Pomijając starcie Ligi Mistrzów z RB Lipsk, to już ich czwarty mecz z rzędu bez zwycięstwa. I któryś z kolei, kiedy atak pozycyjny nie przynosi żadnych efektów. To wszystko przypomina bicie głową w mur, a nie składne działanie, które widzimy choćby w maszynie Guardioli.
Kiedy patrzyło się dzisiaj na grę Liverpoolu, można było odnieść wrażenie, że po boisku krzątają się ludzie zagubieni. Ci w ofensywie mieli problem z minięciem jednego przeciwnika czy celnym strzałem na bramkę, linia pomocy nie oferowała nic ekstra, a środek defensywy złożony z sympatycznego Turka i Nathaniela Phillipsa z rezerw mógłby spełnić co najwyżej oczekiwania fanów Crystal Palace. Drugi jegomość z tej pary nie wyglądał źle, ale, kiedy przyszło co do czego, popełnił juniorski błąd w akcji zakończonej rzutem karnym dla Evertonu. Pewnie wykorzystanym przez Sigurdssona, choć oczywiście finalny stempel na tym zdarzeniu położył Trent Alexander-Arnold po faulu na Calvercie-Lewinie.
Taki to już los, że jak nie idzie, to nie idzie.
Optymiści mogli sądzić, że mecz Ligi Mistrzów będzie jakimś przełamaniem, ale nic bardziej mylnego. Póki co nic nie wskazuje na to, że Liverpool wykopie się z tego dołka. Oczywiście to nie oznacza, że trzeba w Juergena Kloppa strzelać z każdej strony, ot, nawet taki fachowiec potrzebuje czasu do wyjścia na prostą. O mistrzostwie Anglii nie ma już jednak mowy, to aż 16 punktów straty do lidera, ale kibicom i tak pozostaje wierzyć, że będzie lepiej. Jakiekolwiek wizje o zwalnianiu niemieckiego szkoleniowca przed zakończeniem sezonu nie trzymają się kupy. Na Anfield widzimy kryzys pokroju tego na Etihad Stadium, gdzie swego czasu Guardiola również przeżywał katusze. Ale skoro Hiszpan może teraz zmierzać po kolejne trofeum, dni trenera „The Reds” w Liverpoolu wcale nie muszą być przecież policzone.
Liverpool – Everton 0:2 (0:1)
Richarlison 3′, Sigurdsson 83′ (karny)
Fot. Newspix
Opublikowane 20.02.2021 21:25 przez
No właśnie – konkrety – w Liverpoolu w ostatnich miesiącach nie ma ich zupełnie. Z Lipskiem też by nie wygrali gdyby nie błędy rywali rodem z okręgówki. Thiago Alcantara niby fajny gość z techniką, ale mnie osobiście to najbardziej kojarzy się z tym „brakiem konkretów”, choć z drugiej strony to on właśnie w największym stopniu jest poszkodowanym całej sytuacji. Bo gdyby Salah z Mane strzelali jak trzeba to i nad Hiszpanem by znawcy piali z zachwytu.
Słaba dyspozycja Mane, brak Hendersona w środkowej strefie boiska, kontuzje, dziurawa obrona łatana przez zawodników z innych pozycji (Henderson) albo piłkarzy, którzy są po prostu za „krótcy” na taki klub (Kabak, Williams, Phillips), styl gry oparty na wybieganiu i doskonałym przygotowaniu fizycznym, (co prowadzi do mocnej eksploatacji zawodników) to moim zdaniem przyczyny kryzysu w Liverpoolu. To samo Klopp przerabiał w dwóch ostatnich sezonach w BVB.
Zgadzam sie, a w tym samym czasie ma sklad, ktory stac na lepsza gre. Za rok konczy mu sie kontrakt. Chcialbym, zeby poszedl do Hiszpani, bo tam jest pelno zdolnej mlodziezy i liga potrzebuje update, ale mysle, ze poczeka na reprezentacje. To nie jest trener na wiecznosc i jego koniec w Lierpoolu juz chyba nadchodzi.
Resultado historico.
Akurat Carletto to takimi resultadosami historicami to może już sobie dupę podcierać. To trochę większy rozmiar kapelusza niż Piast Gliwice.
Nawiasem mówiąc hiszpański mistrz Painta nie żyje od blisko dwóch lat.
Zeby nie bylo jak z Dortmundem. Szlo Kloppowi pieknie az wszystko pierdolnelo. No ale tutaj to chyba wina kontuzji, zwlaszcza Van Dijka.
Van Dijk przed kontuzją był cieniem samego siebie, popełniał babol za babolem.
z van Dijkiem i Gomezem w skladzie Liverpool mial w pewnym momencie tyle samo straconych goli co WBA czyli najwiecej w lidze.
7 z 11 straconych bramek strzeliła Liverpoolowi Aston Villa. Trzy z nich idą na konto parodysty Adriana i szczerze powiedziawszy, The Villans wchodziło wtedy wszystko (dwa gole padły chyba po rykoszetach), Liverpool musiał zaryzykować i nadział się na ich kontry – stąd tak wysoki wynik. Van Dijkowi można wrzucić kamyczek do ogródka za mecz z Leeds, bo tam faktycznie się nie popisał (nadrobił za to w ofensywie). Z Chelsea bezbłędny (choć w tym meczu sprawę znacząco ułatwiła czerwień dla Christensena), meczu z Arsenalem nie oglądałem, więc się nie wypowiadam. Ani Matip, ani Fabinho, ani Alexander-Arnold nie są tak charyzmatyczni jak Holender. Sama jego obecność na boisku ma znaczący wpływ na grę zespołu (niezależnie od poziomu jego gry).
A ten znowu o tym Juergenie. JüRGEN SIE TO PISZE
leniuchom z weszło nie chce się skopiować jednej litery
Czyli jednak na picu jedzie. To na jakim picu musi jechać Bundesliga, że z takim Liverpoolem druga siła ligi jest totalnie bezradna. Z drugiej strony BVB dostaje wpierdziel w lidze, a z Sevillą wygrywa na wyjeździe, dziwny jest ten sezon.
Nie szukałbym usprawiedliwienia w kontuzji Van Dijka. Mane-Salah-Firmino zdrowi, a goli nie strzelają. Nie przegrywają w końcu meczów 3:5, ofensywa kuleje. Kiedy ostatnio strzelili przynajmniej 2 gole? W pucharach! W lidze 0 albo 1 od prawie miesiąca.
Klopp odpiął wrotki i zapierdalaaaaaa…
Co się dzieje z Liverpoolem?
Anglicy poznali sie na prymitywnej taktyce Kloppa czyli zapierdalamy i wrzutka z boku od bocznych obroncow albo konterka. Poza tym nie maja juz sily tak furiacko pressowac i wuala od razu nie ma wynikow. Atak tez szwankuje. Pomocnikow kreatywnych to w zasadzie tam nie ma bo zawsze wszyscy pomocnicy tam mieli minimalna liczbe asyst – asystowali glownie boczni obroncy i skrzydlowi.
Pomyslec ze wygrac na anfield bylo przez 3 lata niczym marzenie. Teraz wstyd tam nie wygrac… przyjezdza brighton czy burnley i sobie wywozi spokojnie 3 punkty.
Finalny stempel? Boszszsz… To chyba jedna z bardziej obrzydliwych kalek językowych, jakie w życiu słyszałem/czytałem.
Czyli jednak Klopp jechał na picu.