Piwo bezalkoholowe niby smakuje podobnie do zwykłego, ale już po pierwszym łyku człowiek wie, że coś z nim jest nie tak. Podobnie sprawa ma się z Klubowymi Mistrzostwami Świata. Niby ich stawką jest pokaźne trofeum, nagroda pieniężna wynosi ponad cztery miliony euro, ale trudno określić zwycięstwo w tych rozgrywkach jako wielce prestiżowe. Zwłaszcza dla drużyn ze Starego Kontynentu. Woźna z siedziby Bayernu Monachium będzie musiała jednak uszykować miejsce na następny puchar. Bawarczycy pokonali bowiem w finałowym meczu meksykańskie Tigres.
Tak naprawdę wypad do Kataru był potrzebny ekipie Hansiego Flicka jak dziura w moście. Nie dość, że w najbliższym czasie czekają ją mecze w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, to jeszcze spece od logistyki musieli stanąć na głowie, żeby Bayernowi udało się dolecieć na miejsce. Inaczej, gdy taki turniej rozgrywany jest w grudniu, tuż przed przerwą świąteczną, trochę w ramach “urlopu”. A w lutym? To już trochę problem. Na dodatek Thomas Mueller złapał koronowirusa, a Jerome Boateng ze względów prywatnych musiał wrócić do Niemiec. Słowem: warunki nie były idealne.
No dobra, dla części kibiców te mistrzostwa stanowią dobrą okazję, aby zobaczyć, jak egzotyczne zespoły prezentują się na tle europejskiej drużyny. Zawsze to coś innego niż cotygodniowa ligowa młócka. Ale raczej tylko nieliczni pasjonaci futbolu zacierali ręce i mieli gęsią skórkę na myśl o tym spotkaniu. Inne powody? Można też było, oczywiście na siłę, zbudować sobie narrację w stylu: pojedynek napastników: Lewandowski vs Gignac. Aha, bo byśmy zapomnieli – w tych dziwnych czasach zawsze fajnie zobaczyć publiczność na trybunach, nawet w ograniczonej liczbie.
Okej, trybuny trybunami, a co tam się działo na boisku? Ano niewiele.
Jeśli ktoś spodziewał się, że Meksykanie będą zaskakiwać swoją techniką, jakimś nietypowym ofensywnym konceptem – nic z tych rzeczy. Nie było żadnego polotu, czystej radości z gry w piłkę z kompletnym pominięciem zadań defensywnych. Wiecie, radosny futbol, coco jambo i do przodu. Tigres postawiło przede wszystkim na żelazną defensywę i dyscyplinę taktyczną. Raz na jakiś czas Gignac próbował przepchać się i pójść z akcją na połowie rywala, ale były to nieudolne próby.
Z kolei Bayern również niczym szczególnym nie zachwycił w ofensywie. Choć gdy już przyspieszył tempo akcji, to stwarzał zagrożenie pod bramką drużyny z Ameryki Środkowej. W pierwszej połowie Joshua Kimmich skutecznie przylutował zza pola karnego, tylko Lewandowski znajdował się na pozycji spalonej i sędzia stwierdził, że zasłaniał widok golkiperowi ekipy z Meksyku. Tuż przed przerwą Leroy Sane zdecydował na niesygnalizowany strzał, lecz piłka obtarła poprzeczkę. I to w sumie tyle z ich strony, jeżeli bierzemy pod uwagę premierowe 45 minut “wielkiego finału”.
Od początku drugiej odsłony Bawarczycy dążyli do tego, by uniknąć niepotrzebnej dogrywki.
Piłkarze Hansiego Flicka w końcu zdjęli hamulec ręczny. Może i nie rozwinęli na boisku prędkości światła, ani nie zademonstrowali widowiskowych driftów, ale zaczęli już coraz bardziej napierać na przybyszy z Meksyku. W 59. minucie Bayern dopiął swego i objął prowadzenie. Robert Lewandowski otrzymał górne podanie z głębi pola, wyskoczył do główki, a golkiper Tigres wpadł na niego i niefortunnie wybił piłkę wprost pod nogi Benjamina Pavarda, który wpakował ją do pustej bramki.
Co ciekawe, mało brakowało, a drugi raz sędzia nie uznałby gola z racji spalonej pozycji Polaka. Początkowo anulował bramkę, jednak finalnie VAR uznał, że nie ma do tego podstaw. Nasz napastnik opuścił boisko w 73. minucie. Nie był to jego olśniewający występ, natomiast wydatnie przyczynił się do zdobycia bramki. Choć na pewno będzie mu to doskwierać, że także w tym finale nie wpisał się na listę strzelców.
Potem monachijczycy spokojnie kontrolowali przebieg spotkania. W sumie dopiero w końcówce ich rywale zaczęli przeprowadzać ataki rozpaczy, ale Manuel Neuer nie musiał jakoś specjalnie się przy nich napocić. Zdecydowanie bliżej kolejnego trafienia był Bayern, a raz nawet próbowała wyręczyć go w tym obrona i bramkarz meksykańskiego zespołu. Na ich szczęście w ostatniej chwili zdołali naprawić swój kuriozalny błąd. W sumie to szkoda, w nudnych meczach każdy element komediowy jest na wagę złota.
*
Lewandowski i spółka spełniła swój obowiązek i nie zepsuła sobie obligatoryjnej wycieczki do Kataru. Wrócą do Niemiec już z szóstym za kadencji Hansiego Flicka trofeum (wcześniej coś takiego osiągnęła tylko FC Barcelona za czasów Pepa Guardioli). Tym samym Polak dorzuca kolejny klubowy skalp do swojej kolekcji – łącznie ma ich już teraz 23. W sumie to z drużynowych laurów brakuje mu jeszcze zwycięstwa w Lidze Europy. Na to jednak się w najbliższym czasie w ogóle nie zanosi, ale nie oszukujmy się – tego pucharu Bayern przecież nie potrzebuje.
Bayern Monachium – Tigres UANL 1:0 (0:0)
B. Pavard 59′
fot. Newspix