Zakładaliśmy, że na pierwszej gali KSW w 2021 roku sporo może się zadziać. Do klatki wracał Szymon Kołecki, w main evencie zaplanowane było starcie o pas Salahdine’a Parnasse’a z Danielem Torresem, a do tego miały się pojawić choćby takie postaci jak Michał Michalski, Shamil Musaev czy Paweł Polityło. To wszystko zwiastowało, że powinny być emocje i kawał dobrego MMA. Jak wyszło? W dużej mierze właśnie tak.
Przystawki
No dobra, może pierwsza walka nie dała nam jeszcze spodziewanych emocji – Francisco Barrio przez decyzję pokonał Bartłomieja Koperę po stosunkowo nieciekawym, prowadzonym głównie przy siatce pojedynku – ale już w drugiej dostaliśmy kawał naprawdę dobrego MMA w wykonaniu Roberta Ruchały. I nie, nie będziemy tu żartować z jego nazwiska. Głównie dlatego, że gdyby tylko chciał, mógłby nam łatwo naklepać. Udowodnił to dziś, kapitalnie radząc sobie z Danielem Bazantem z Chorwacji. Dominację zaznaczał od pierwszych sekund, ale zaimponował szczególnie w trzeciej rundzie, gdy wygrał przez poddanie balachą. Przed walką mówił, że jego rywal jest świetny w stójce, więc po prostu nie pozwolił mu w niej rozwinąć skrzydeł. I to dało efekt.
Potem przyszła kolej na walkę Paweł Polityło – Dawid Martynik. Ten pierwszy był w tym pojedynku lepszy i w stójce, i w zapasach. Nie udało mu się tylko skończyć go przed czasem, ale decyzja sędziów była formalnością. A skoro ta walka trwała całe 15 minut, kolejna musiała się skończyć szybciej. Tym bardziej, że zestawienie Guto Inocente z Michałem Andryszakiem zdecydowanie pachniało nokautem… a skończyło się poddaniem. W połowie drugiej rundy, po tym jak Andryszak rozbił rywala w parterze, a ten ostatecznie odklepał. Plama krwi w miejscu, w którym ten leżał potwierdzała, że była to dobra decyzja.
Michal Andryszak submits a bloody Guto Inocente! #KSW58 pic.twitter.com/nW1sUDtHju
— KSW (@KSW_MMA) January 30, 2021
Co było dalej? Rozróba. Walka Shamila Musaeva z Urosem Jurisiciem była pokazem naprawdę dobrego MMA. Serio, jeśli chcecie sobie zobaczyć pojedynek, w którym obaj fighterzy znają się na rzeczy (zresztą do dziś mieli idealne bilanse), odpalcie właśnie ten. Obaj byli znakomicie przygotowani fizycznie, obaj potrafili napocząć rywala, ale żaden nie umiał skończyć. Walka trwała więc całe trzy rundy, a sędziowie po jej zakończeniu uznali, że lepszy był jednak Musaev. I wtedy się zaczęło. W sumie do teraz nie do końca wiadomo o co poszło, ale oba narożniki wdały się w bójkę, a pewnym momencie Musaev uznał najwidoczniej, że walka się jeszcze nie skończyła, wyniósł rywala, obalił i zaczął obijać w parterze. Kto wie, czy nie skończy się to niezłymi karami. Albo rewanżem – w końcu to MMA.
Cóż, każdy ma swojego McGregora z Chabibem.
Gdy emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz, to wtedy do klatki weszli Michał Michalski i Aleksander Rakas. Polak na starcie pojedynku poważnie oberwał, ale po chwili ruszył do przodu. I szybko sam – w krucyfiksie – zasypał rywala ciosami, po których sędziemu pozostało tylko skończyć walkę. To był pierwszy tego wieczoru pojedynek, który nie wyszedł poza pierwszą rundę, a przy okazji przyniósł nam bardzo efektowny finisz Michalskiego. – Kurwa no, to jest MMA. Trzeba trochę zebrać. Taki mam styl – mówił po walce, odpowiadając na pytanie, dlaczego tak już jest, że najpierw musi dostać kilka ciosów, żeby potem ruszyć do przodu. Nie jesteśmy pewni czy taki styl zagwarantuje sukces na dłuższą metę, ale z całą pewnością jest widowiskowy. A o to też w tym wszystkim chodzi.
KOłecki? Nie tym razem
Szymon Kołecki po walce przyznał, że do końca nie był pewien, czy na nią wyjdzie. Poważnie zachorowała jego żona, jest w szpitalu i gdyby jej stan się pogorszył, to i on byłby właśnie tam. Na szczęście z żoną było lepiej, więc i mistrz olimpijski po raz trzeci znalazł się w klatce KSW. Tym razem jego rywalem był najbardziej doświadczony fighter, z jakim przyszło mu się zmierzyć – Martin Zawada (bilans 29-15-1, 18 KO, 5 Sub). Kołecki walczył o przedłużenie znakomitej serii. Do tej pory pokonał Mariusza Pudzianowskiego w debiucie w organizacji, a potem zastopował rozpędzonego Damiana Janikowskiego, innego olimpijczyka, medalistę z Londynu.
“King Kong”, choć jego czas w klatce powoli dobiega końca, to jednak rywal z zupełnie innej półki. Gość, który na MMA zjadł zęby, a pewnie i kilka stracił. W KSW co prawda nie walczył od półtora roku, ale i Kołecki miał sporą przerwę. Trudno było się spodziewać, czego dostaniemy, ale jedno zdawało się pewne – Zawada miał robić wszystko, by trzymać walkę w stójce, jego rywal z kolei dążyć do obaleń. I te przewidywania się sprawdziły. Kołecki momentami był poważnie rozbijany, ale w parterze – dodajmy, że świetnie potrafił do niego sprowadzić przeciwnika – to on dominował, karcąc rywala. I tak to wyglądało przez trzy rundy. Decydująca była zapewne ta ostatnia – Kołecki bardzo szybko obalił wtedy rywala i do końca przeważał. Decyzją sędziów wygrał walkę. Tym razem nie przez nokaut (jak wszystkie swoje dotychczasowe zwycięstwa), ale kolejny punkcik w bilansie wpadł na jego konto.
https://twitter.com/KSW_MMA/status/1355645823837679618?s=20
– Musiałem umiejętnie prowadzić walkę. Martin lepiej ode mnie boksuje. Akcje mu wchodziły. Robił zwody, potem trafiał, to było niebezpieczne. Martin należy do tych zawodników, których trzeba ograć. Nie da się go pobić. Trzeba go ograć i to udało mi się dziś zrobić. Jest bardzo twardy. W stójce niewiele go trafiałem, ale w parterze weszło dużo ciosów. Zauważyłem, że momentami czekał tam nawet na cios, bo gdy ja uderzałem, on się próbował wysuwać. Robił to umiejętnie. Dzisiejsza walka faktycznie była chyba najtrudniejszą, jaką do tej pory stoczyłem. W połowie drugiej rundy poczułem, że mogę nie wytrzymać kondycyjnie, ale udało mi się to ogarnąć – mówił po walce.
A, dodawał jeszcze jedną ważną rzecz – że jego strój z dzisiejszego starcia będzie do wylicytowania i to w charytatywnym celu, na rzecz chorej dziewczynki. A że takie akcje warto zawsze podbić, to o tym piszemy. Informacje mają się pojawić jutro na Facebooku Szymona. Zaglądajcie.
Sensacja
Miała być dłuższa walka naznaczona dominacją Salahdine’a Parnasse’a, czyli mistrza KSW w wadze piórkowej, wracającego po roku do klatki. Szybko jednak wszystkie przewidywania wzięły w łeb. Dosłownie. Po nieczystym ciosie Daniela Torresa (rywala trafił w głowę najprawdopodobniej… bicepsem) dotychczasowy mistrz padł na matę, jak rażony piorunem. Mało brakowało, a wywinąłby wręcz przewrót w tył. Torres nawet nie próbował go dobijać, a sędzia szybko doskoczył do byłego już mistrza. W dodatku wszystko rozegrało się… w drugiej minucie pojedynku. One-Punch Man – taki przydomek powinien po dzisiejszym starciu zyskać Torres.
I naprawdę trudno tu coś więcej napisać. To był szok, ogromna niespodzianka. Sam Daniel nie był w stanie wykrztusić z siebie po walce więcej niż kilku słów do mikrofonu. Ale to właśnie za to kocha się ten sport. Bo gdzie indziej mogłoby się wydarzyć coś takiego?
Fot. Newspix