Pięć ostatnich meczów Realu: zwycięstwo, remis, trzy porażki. Jeśli to nie zmierzch Zidane’a, nie wiemy, co musi nim być. Ekipa z Madrytu rozegrała dzisiaj taką padakę, że nawet Koeman ze swoją Barceloną się chowają. Nie zmieniłby tego nawet brak czerwonej kartki, skoro na godnym poziomie prezentują się tylko dwaj piłkarze. Reszta albo statystuje, albo sabotuje zespół. Tych, jak zdołaliśmy odkryć, było na boisku aż trzech. Jak tu wygrać mecz w takich okolicznościach? No, nie da się.
Musimy oczywiście docenić Levante, które wykonało naprawdę świetną robotę. Potrafiło zdominować gospodarzy, co dobitnie pokazuje liczba interwencji Thibauta Courtois. Ukłon dla Paco Lopeza.
Cały mecz w dziesiątkę? Potrzymaj mi piwo
Dzisiejszy mecz zaczął się dla Realu wprost wybornie. Ledwo kibic zdążył otworzyć piwo i paczkę chipsów, a tu już Eder Militao kasuje rywala na czerwoną kartkę. Dokładniej mówiąc: wytrącił go z równowagi tuż przed polem karnym jako ostatni obrońca. Pomyśleliśmy wtedy “Oho, Brazylijczyk prędko murawy w tym sezonie nie powącha”. Znamy przecież Zidane’a i jego znikome zaufanie do młodzieży. A to nie koniec, jeśli chodzi o dzisiejsze popisy młodych gniewnych.
Okazało się, że “Królewskim” fakt gry w dziesiątkę nie robi różnicy. Kilka minut po tym, jak Militao wyleciał z boiska, na tablicy wyników nastąpiła pierwsza zmiana. Momentalna kontra, kilka podań, fenomenalne ciasteczko fałszem Toniego Krossa z głębi pola do Marco Asensio i mamy 1:0. Hiszpan wziął odpowiedzialność za ciągnięcie wózka, gratujemy.
W 32. minucie Real pokarało za brak skuteczności, bo Asensio powinien był zdobyć drugie trafienie. Po stracie bramki Levante trochę osiadło, ale z minuty na minutę stawało się coraz groźniejsze. Potrafiło naciskać wysokim pressingiem, zmuszało Real do głębokiej defensywy. Raz Courtois zrobił podwójną interwencję, innym razem w ostatniej chwili wkładał nogę lub głowę któryś z obrońców gospodarzy. Momentami było ciepło, bardzo ciepło. W końcu padło jedno dośrodkowanie na długi słupek, a po nim strzał Moralesa. Tego Moralesa, który posiada gen do strzelania pięknych bramek. W tej sytuacji pierwszym kontaktem z piłką załadował w samo okienko. Gol-bajka.
W drugą połowę meczu Real wszedł na trochę wyższych obrotach. Chwilami wyglądało to tak, jakby Levante brakowało jednego zawodnika, nie na odwrót. Oczywiście nie wynikało z tego zbyt wiele, Realowi brakowało konkretów. Większość meczu po zmianie stron w wykonaniu gospodarzy to istna padaka. Zespół ciągnęli tylko Kroos i Modrić, stara gwardia, która trzymała naprawdę dobry poziom. Nie od dziś zresztą, a w szczególności Chorwat, który bywa najlepszym piłkarzem “Królewskich” od wielu tygodni. Gdyby nie on… No, śmiało można powiedzieć, że Zidane byłby dzisiaj w ciemnej… Wiadomo.
No ludzie kochani!
Skoro o Francuzie mowa, grzechem byłoby nie wspomnieć o zarządzeniu kapitalnej zmiany w 60. minucie. Schodzi Hazard… Czekajcie, Hazard? Przepraszamy, musieliśmy to dokładnie sprawdzić. Nie rzucił nam się w oczy taki piłkarz. No, w każdym razie za Belga wszedł na boisko on, cały na biało. Niezwykle inteligentny Brazylijczyk, ulubieniec Karima Benzemy. Spójrzcie sami, co wydarzyło się trzy minuty później:
Najpierw sędzia odgwizdał rzut wolny. Chwilę później, jak można było się domyśleć, decyzja została zmieniona. Rzut karny. Oj, żałujcie (jeśli oczywiście tego nie widzieliście). Żałujcie, że nie zobaczyliście miny Benzemy, kiedy pan Jimenez wskazał na wapno. Śmierć w oczach. Gdyby nie Courtois, Vinicius miałby w szatni przekichane bardziej, niż ma normalnie. Bramkarz uratował mu cztery litery. Ale, jak mawiają, co się odwlecze, to nie uciecze. Marti Roger zmarnował jedenastkę, a kwadrans później wykazał się wyjątkową przytomnością w polu karnym. Zgasił mocne podanie, przylutował nie do obrony. Co tu dużo mówić, defensywa Realu zapewne naoglądała się poczynań Manchesteru United sprzed kilku dni. Dwa stracone gole – dwa poważne błędy w kryciu. Masakra.
Brazylijski spisek
Trzech zamaskowanych przestępców napada na francuskiego… A nie, to nie serial. Tutaj było trochę śmieszniej, napadów brak, ale! Wiecie, co w tym meczu było najzabawniejsze? Nie to, że Real grał padlinę. Nie fakt, że zmiany dokonane przez Zidane’a wołały o pomstę do nieba. Tą wyjątkowo osobliwą sprawą był plan, który mieli na dzisiejsze starcie Brazylijczycy. To nie mógł być przypadek, że ci jegomoście wyprawiali takie rzeczy. Jeden przebijał drugiego w gonitwie po największy kryminał w całym spotkaniu. Koledzy z zespołu mogli tylko patrzeć ze zdumieniem.
Ktoś dał im w łapę? Szeroko zaplanowany spisek Viniciusa? Jawny sabotaż skierowany w Zidane’a? Opcji jest multum. Podsumujmy:
- Militao kasuje rywala wchodzącego w sytuację sam na sam, początek meczu (czerwona kartka)
- Vinicius prokuruje rzut karny przy wyniku 1:1, tuż po wejściu z ławki
- Casemiro w bezsensowny sposób fauluje tuż przed szesnastką przy wyniku 1:2, końcówka meczu (żółta kartka)
Co pewne, największe show po stronie “Królewskich” skradły właśnie ananasy z Brazylii. Nie będzie jednak ukrywać, że to jedynie składowa mizerii, jaką pokazuje Real do wielu tygodni. Jasne, dzisiaj niezwykle łatwo szastać hasłami o zwolnieniu trenera, ale ten argument w ustach kibiców staje się coraz bardziej sensowny. Ta ekipa się męczy, brakuje w niej uśmiechów na twarzy. Wystarczy spojrzeć na ostatnie pięć meczów, żeby stwierdzić, że coś nie gra. Oj, bardzo nie gra, panie Zidane. Nie ma błysku, nie widać pomysłu na skuteczną taktykę, piłkarze szorują formą po mieliźnie. Gdyby Florentino Perez nie darzył Francuza stuprocentowym zaufaniem, w takim tempie i innym klubie szkoleniowiec Realu najpewniej nie dotrwałby do meczów Ligi Mistrzów
Real Madryt – Levante 1:2 (1:1)
Asensio 13′ – Morales 32′, Roger 78′
Fot. Newspix.pl