Mają mnóstwo kibiców, rozsianych po wielu zakątkach kraju, albo i całej Europy. Stoi za nimi wielka historia. Często także wielkie pieniądze, choć niekoniecznie rozporządzają nimi rozsądni ludzie. A jednak słynne niemieckie kluby w ostatnich latach notują mnóstwo bolesnych wpadek. Z najwyższym poziomem rozgrywek pożegnał się Hamburger SV, przez niekończące się zawirowania przechodzi FC Koeln, w zapomnienie popada Kaiserslautern, po tyłku zebrał Stuttgart, przed spadkiem rozpaczliwie wybronił się Werder, a teraz ostatnie miejsce w tabeli 1. Bundesligi okupuje Schalke. Przyznajcie – sporo tych niepowodzeń. Zwłaszcza że mówimy o kraju stereotypowo słynącym z zamiłowania do porządku i dobrej organizacji.
Historyczne potęgi niemieckiego futbolu niemalże masowo wpadają w tarapaty.
UPADEK ZA UPADKIEM
Spójrzmy najpierw na miejsca od 11. do 20. w tabeli wszech czasów utworzonej w 1962 roku Bundesligi:
źródło: worldfootball.net
Od razu w oczy rzuca się jedenaste w rankingu Kaiserslautern.
Dwukrotni mistrzowie Niemiec w erze Bundesligi (1991, 1998) od dłuższego czasu nie potrafią nawiązać do dawnej świetności. Choć to chyba za mało powiedziane. „Czerwone Diabły” po raz ostatni w najwyższej klasie rozgrywkowej występowały w sezonie 2011/12. Potem kilka razy były bliskie powrotu do elity, lecz za walka o awans zawsze kończyła się w ich przypadku rozczarowaniem. Aż wreszcie karta definitywnie się odwróciła. W 2018 roku Kaiserslautern po raz pierwszy w dziejach spadło bowiem do trzeciej ligi niemieckiej. I końca tej fatalnej passy nie widać, ponieważ po dwudziestu kolejkach sezonu 2020/21 zespół znajduje się w strefie spadkowej. Grozi mu zatem degradacja na czwarty, regionalny poziom.
Pandemia koronawirusa potężnie uderzyła w i tak nędzną strukturę finansową klubu. Dość powiedzieć, że jesienią 2020 roku względem Kaiserslautern wszczęte zostało postępowanie upadłościowe. Nie zanosi się więc na to, by „Czerwone Diabły”, które jeszcze dziesięć lat temu potrafiły się uplasować na siódmym miejscu w tabeli niemieckiej ekstraklasy, miały się w najbliższym czasie odbić od dna.
Tym bardziej szacunek trzeba oddać sympatykom zasłużonego klubu. Obecnie nie mogą się oni pojawiać na trybunach stadionu imienia Fritza Waltera, ale jeszcze w sezonie 2018/19 średnia frekwencja na domowych meczach trzecioligowego Kaiserslautern przekroczyła 20 tysięcy widzów.
Lato 2003 roku. Kamil Kosowski cieszy się z wypożyczenia do Kaiserslautern
Na dwunastym miejscu w tabeli wszech czasów mamy berlińską Herthę, dość dokładnie prześwietloną przez polskich kibiców w ostatnich miesiącach z uwagi na osobę Krzysztofa Piątka. „Stara Dama” dekadę temu także przeżywała swoje przeboje ze spadkami i powrotami do 1. Bundesligi, ale od sezonu 2013/14 ugruntowała sobie pozycję średniaka w niemieckiej ekstraklasie. Apetyty w stolicy są naturalnie o wiele większe, pieniędzy raczej tam nie brakuje, lecz na razie nie zanosi się na to, by Hertha miała, dajmy na to, co roku z powodzeniem reprezentować Bundesligę w europejskich pucharach. A bywały okresy, gdy berlińczycy regularnie pokazywali się w Europie. W latach 1999 – 2010 tylko dwukrotnie się zdarzyło, by Hertha nie spróbowała swoich sił przynajmniej w eliminacjach do Pucharu UEFA / Ligi Europy.
Któż nie uwielbiał wtedy oglądać w akcji pstrokatego, lekko zwariowanego Marcelinho?
Dalej – VfL Bochum. Kolejny klub na liście z wieloma polskimi akcentami, które można by było powspominać, ponieważ barwy ekipy „Nieposkromionych” reprezentowali między innymi Tomaszowie Wałdoch i Zdebel. My się jednak tutaj nad Bochum rozwodzić szczególnie długo nie będziemy. Klub wprawdzie miał swoje chwile małej chwały (choćby 5. miejsce w sezonie 2003/04), ale generalnie od lat siedemdziesiątych aż do drugiej dekady XXI wieku był po prostu ligowym średniakiem. Aż w końcu w 2010 roku ekipa z Ruhrstadion spadła do 2. Bundesligi i od tego czasu nie zdołała powrócić na najwyższy poziom rozgrywek. Może w tym sezonie się uda, bo Bochum świetnie sobie radzi na zapleczu.
BOCHUM POKONA NA WYJEŹDZIE ST. PAULI? KURS: 2,11 W EWINNER!
Czternaste miejsce w bundesligowej tabeli wszech czasów zajmuje zaś 1. FC Nurnberg, a zatem drużyna od dekad kojarzona z balansowaniem pomiędzy pierwszym a drugim poziomem rozgrywek. Klasyczny przykład tak zwanego klubu jo-jo.
Ekipa z Max-Morlock-Stadion może się oczywiście pochwalić olbrzymią rzeszą fanów i wielkimi sukcesami osiągniętymi jeszcze w latach 20. poprzedniego stulecia. Jej przydomek (Die Legende) nie wziął się przecież znikąd, no ale dni chwały Bawarczyków dawno już przeminęły. Choć trzeba zaznaczyć, iż jeszcze w 2011 roku zespół pod wodzą Dietera Heckinga potrafił zakończyć zmagania w Bundeslidze na szóstym miejscu w tabeli, a cztery lata wcześniej Der Club (kolejny z efektownych przydomków FC Nurnberg) na Stadionie Olimpijskim w Berlinie wygrał finał Pucharu Niemiec. Jednak brak ciągłości dobrych wyników to właściwie od dekad jest znak rozpoznawczy bawarskiej drużyny.
Marek Mintal w latach 2003 – 2005 wyrósł na ulubieńca kibiców z Norymbergi
Kiepskie czasy przeżywa także Hannover 96, który jeszcze w sezonie 2011/12 postawił trudne warunki Atletico Madryt w ćwierćfinale Ligi Europy. „Czerwoni” w poprzednim sezonie 2. Bundesligi stracili mnóstwo punktów do miejsc premiowanych bezpośrednim awansem piętro wyżej. Obecnie również na promocję się nie zanosi, choć pewne nadzieje jeszcze się tlą. Z kolei MSV Duisburg to już zupełna degrengolada. „Zebry” będą w tym sezonie bić się o utrzymanie na trzecim poziomie rozgrywek między innymi ze wspomnianym Kaiserslautern. Od przeszło dekady pierwszoligowego futbolu nie doświadczyli także kibice Karlsruher SC, a dwudziesty w tabeli wszech czasów Eintracht Brunszwik w XXI wieku w 1. Bundeslidze spędził tylko jeden sezon (2013/14). Mistrzowie Niemiec z 1967 roku zaliczyli wtedy całkiem przyzwoitą rundę wiosenną i gdy już się wydawało, że może jednak jakimś cudem uda im się czmychnąć spod topora, przerżnęli pięć ostatnich meczów rozgrywek. Po czym pożegnali się z elitą.
Z całego tego towarzystwa najlepiej wygląda zatem VfL Wolfsburg, obecnie plasujący się na świetnym, czwartym miejscu w tabeli niemieckiej ekstraklasy. Ale i tutaj trzeba dodać łyżeczkę dziegciu do beczki pełnej miodu. Jasne, mistrzowie Niemiec z 2009 roku od dłuższego czasu zaliczają się do szeroko pojętej ligowej czołówki, lecz dopiero co także i oni przeżywali bardzo trudne momenty. W sezonie 2016/17 i 2017/18 ekipa „Wilków” zajmowała szesnaste miejsce w tabeli i utrzymanie w ekstraklasie zapewniała sobie dopiero w barażach. Zrobiło się gorąco.
A przecież mówimy o klubie o naprawdę sporych możliwościach finansowych.
– Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że do regularnej walki o mistrzowską paterę włączył się kolejny klub. Do grupy pościgowej oglądającej plecy Bayernu, dołączają właśnie „Wilki” i kto wie, czy nie są one najpoważniejszym kandydatem do zdetronizowania monachijczyków – spekulowaliśmy w 2015 roku. Okazało się jednak, że zdecydowanie przeceniliśmy możliwości Wolfsburga.
POTĘGI W KRYZYSIE
Teraz czołowa dycha zestawienia wszech czasów:
źródło: worldfootball.net
Dziesiątą lokatę w rankingu zajmuje Bayer Leverkusen, a zatem klub stabilny, który ostatni raz w walkę o utrzymanie był uwikłany w 2003 roku. Tego samego nie można jednak powiedzieć o 1. FC Koeln. „Kozły” w erze Bundesligi dwukrotnie sięgały po mistrzostwo kraju, aż pięciokrotnie kończyły ligowe zmagania na drugim miejscu, lecz to wszystko sukcesy odniesione w czasach zamierzchłych. W XXI stuleciu drużyna z Kolonii tylko raz zdołała wywalczyć kwalifikację do europejskich pucharów. Zresztą całkiem niedawno, bo w 2017 roku. Podopieczni Petera Stogera zajęli wówczas piąte miejsce w Bundeslidze. Fakt, że z olbrzymią stratą do czwartego Hoffenheim, ale i tak wypada docenić ten wyczyn.
W kolejnych rozgrywkach „Kozły” spadły z ekstraklasy. I tak to się właśnie żyje na tym RheinEnergieStadion.
Lepszy okres przeżywa ostatnio Eintracht Frankfurt, choć także i „Orły” stosunkowo niedawno, bo w 2011 roku, zakosztowały drugoligowego chleba. Teraz są jednak typową drużyną środka tabeli 1. Bundesligi, która od czasu do czasu – czy to w lidze, czy w krajowym pucharze, a nawet w Europie – potrafi zrobić psikusa faworyzowanemu oponentowi. Kryzysowe czasy pozostawiła za sobą także Borussia Moenchengladbach, która od 2008 roku nieprzerwanie gra w najwyższej klasie rozgrywkowej, a od 2012 z lepszym bądź gorszym skutkiem walczy o zakwalifikowanie się do europejskich pucharów, ze szczególnym uwzględnieniem Ligi Mistrzów. Czepiać się naturalnie nie mamy zamiaru także Bayernu Monachium i Borussii Dortmund, dla których miniona dekada, poza małymi niedociągnięciami, była ze wszech miar udana.
GLADBACH WYGRA Z UNIONEM BERLIN? KURS: 2,24 W EWINNER!
Jednak już trzeci w zestawieniu wszech czasów Werder Brema na sporo cierpkich słów zapracował. Czterokrotni mistrzowie Niemiec w erze Bundesligi (1965, 1988, 1993, 2004) popadli w niesamowity wręcz marazm, który prawie zakończył się degradacją do 2. Bundesligi w poprzednim sezonie. Ostatecznie bremeńczycy czmychnęli przed gilotyną w barażach, gdzie z niemałym trudem uporali się z 1. FC Heidenheim. Podopieczni Floriana Kohfeldta naprawdę igrali wówczas z ogniem. Z miejsca oznaczającego bezpośredni spadek na zaplecze niemieckiej ekstraklasy udało im się wydostać dopiero w ostatniej serii spotkań. Wspomniany Kohfeldt po pokonaniu Heidenheim nie przebierał zresztą w słowach: – Co dalej z naszymi rywalami? Gówno mnie to teraz obchodzi. Zostajemy w lidze! Sezon był do dupy, ale zakończył się dobrze.
VfB Stuttgart upokarzające wizyty w 2. Bundeslidze ma już z kolei za sobą.
Mistrzowie Niemiec z 1984, 1992 i 2007 roku zakładali, że spadek w sezonie 2016/17 może się dla nich okazać krótkim, lecz oczyszczającym doświadczeniem. I rzeczywiście, Die Schwaben szybko powrócili na najwyższy poziom. Problem w tym, że lada moment znowu zanotowali dotkliwy upadek i wylądowali drugim poziomie rozgrywek. – Nie potrafiłem tego wyjaśnić, obserwując mecze i chyba tak naprawdę nikt nie udzieli tutaj pełnej odpowiedzi – opowiadał Marcin Kamiński, obrońca VfB, pytany przez nas o degradację w sezonie 2018/19. – Może chodzi o to, że przez ostatnie lata było w klubie sporo zawirowań? Częste zmiany trenerów, zmiana dyrektora sportowego. Brakuje stabilizacji. Kadra też dość mocno się zmieniała. Ostatnie lata w Stuttgarcie, jak na potencjał klubu, były rozczarowujące. Przez kilka sezonów do końca walczono o utrzymanie, aż wreszcie utrzymać się nie udało. Powrót nastąpił już po roku, dobry sezon jako beniaminek i potem kolejny spadek. W pewnym sensie trudno się dziwić, że klub ciągle szuka swojej drogi. Jak już znajdzie się ten złoty środek, łatwiej będzie o stabilizację.
Joel Pohjanpalo z HSV
Bardzo podobną drogę do Stuttgartu przeszła ekipa Hamburgera SV.
W 2010 roku Die Rothosen dotarli do półfinału Ligi Europy (Stuttgart grał wtedy w fazie pucharowej LM), by wkrótce potem popaść w chaos, przeciętność, aż wreszcie pożegnać się z 1. Bundesligą po sezonie 2017/18. Zawodników HSV do lepszej gry nie zmobilizował wówczas nawet wielce wymowny transparent, wywieszony przez kibiców tego klubu: „utrzymanie albo śmierć”. Ostatecznie oczywiście żaden z zawodników z Volksparkstadion uszczerbku na zdrowiu z rąk rozjuszonych fanów nie doznał, ale niewątpliwie nadzieje sympatyków HSV na powrót do czasów, gdy klub święcił regularne triumfy w kraju i w Europie (zwycięstwo w Pucharze Zdobywców Pucharów 1977 i Pucharze Europy w 1983 roku) umarły śmiercią naturalną. Wskrzesić mógłby je powrót na najwyższy poziom rozgrywek, ale w zeszłym sezonie ta sztuka się HSV nie udała.
Hamburczycy po 14. serii spotkań prowadzili w 2. Bundeslidze, po 31. kolejce byli jeszcze na drugim miejscu, ale ostatecznie tak zamotali sytuację, że nie załapali się nawet na trzecią lokatę i baraże. W kluczowym spotkaniu przerżnęli 1:5 z SV Sandhausen. Cóż, całe HSV. Teraz liderują w drugiej lidze, ale na razie nie ma jeszcze sensu chłodzić szampanów, a co dopiero ich otwierać.
SCHALKE WYGRA Z WERDEREM? KURS: 4,05 W EWINNER!
Nie sposób nie dostrzec, że Schalke 04, czyli siódma siła Bundesligi wedle tabeli wszech czasów, również kroczy tą samą, wydeptaną ścieżką autodestrukcji. A właściwie nie kroczy, lecz pędzi nią szalonym sprintem. Upadek Stuttgartu i Hamburga trwał latami, tymczasem Die Konigsblauen jeszcze w 2018 roku zajęli drugie miejsce w Bundeslidze i całkiem przyzwoicie zaprezentowali się potem w Champions League. To zresztą jest jeszcze nic. Aż trudno w to teraz uwierzyć, ale po trzynastu kolejkach sezonu 2019/20 drużyna z Gelsenkirchen plasowała się na trzecim miejscu w ligowej tabeli. Schalke miało wówczas na swoim koncie punkt więcej od Bayernu. Do pierwszej lokaty traciło tylko trzy oczka. Kto wie, może jakiś optymista zastanawiał się nawet, czy podopieczni Davida Wagnera zdołają się włączyć do walki o mistrzowską paterę?
Oczywiście dzisiaj tego rodzaju refleksje brzmią absurdalnie. Schalke tragicznie gra, jeszcze gorzej punktuje i dosłownie nic nie wskazuje na to, by drużyna miała się utrzymać w lidze. Nie takie zwroty akcji pamięta futbol, jasne, lecz na ten moment pozytywnych przesłanek po prostu brak.
Manuel Neuer i Kevin Kuranyi w barwach Schalke. To były czasy!
Wierny kibic Schalke, Enrico Niersmans, opowiadał na naszych łamach: – Chciałbym wierzyć w katharsis. Spadek i odbudowanie się brzmią super. Nawet lepiej niż utrzymanie i kolejny rok chaosu. Ale zważając na problemy finansowe i fakt, że możemy nie dostać licencji, ten klub jest po prostu za duży. Nie wyrobimy się finansowo grając dwa-trzy lata w 2. Bundeslidze. A co dopiero niżej, totalna śmierć dla klubu.
– Schalke oferowało naprawdę wysokie kontrakty dla randomowych piłkarzy – dodał. – Bentaleb kosztował nas przez pięć lat 60 milionów euro. Rudy dostaje pięć milionów co sezon. Gdy można zarobić trochę kasy do klubu, zamiast sprzedać od razu Westona McKenniego do Juventusu, Schneider zdecydował, że go wypożyczy. Potrzebujemy kasę na teraz, dostajemy trzy miliony za wypożyczenie, oddajemy najlepszego zawodnika i nadal nie mamy kasy. To chyba najgorsze zarządzanie w ostatnich latach. Niestety – ciągnie się to już długo. Osoba, która obserwuje to z bliska i widzi, jak się zadłużamy, jakie popełniamy błędy, mogła się spodziewać, że kiedyś to runie. Wiedziałem, że to się zdarzy, ale zakładałem, że maksymalnie będziemy przeciętniakiem. A nie, że runie to w tak spektakularny sposób. I tak nagle.
Jeżeli Schalke spadnie z ligi, będzie – uwaga! – szóstym klubem z czołowej dziesiątki tabeli wszech czasów Bundesligi, który pożegna się z niemiecką ekstraklasą co najmniej raz w ciągu ostatnich 15 lat. W dobie europejskich super-klubów, których w wielu czołowych ligach Starego Kontynentu praktycznie nie da się wykurzyć z czołówki, choćby ekipy aspirujące do gry w pucharach nie wiadomo jak się starały, jest to naprawdę zdumiewające.
PODSUMOWANIE
No dobra, podsumujmy sobie zatem tabelę wszech czasów Bundesligi zgodnie z aktualną sytuacją poszczególnych zespołów:
- Bayern Monachium (1. Bundesliga) – ligowy hegemon
- Borussia Dortmund (1. Bundesliga) – regularne występy w Lidze Mistrzów
- Werder Brema (1. Bundesliga) – bronią się przed spadkiem
- Hamburger SV (2. Bundesliga) – walczą o powrót do ekstraklasy
- VfB Stuttgart (1. Bundesliga) – odbudowują pozycję po powrocie do ekstraklasy
- Bor. Moenchengladbach (1. Bundesliga) – regularnie występują w europejskich pucharach
- FC Schalke 04 (1. Bundesliga) – bronią się przed spadkiem
- Eintracht Frankfurt (1. Bundesliga) – średniak z pucharowymi aspiracjami
- 1. FC Koeln (1. Bundesliga) – balansują między pierwszą a drugą ligą
- Bayer Leverkusen (1. Bundesliga) – regularnie występują w europejskich pucharach
- 1. FC Kaiserslautern (3. liga) – grozi im degradacja na poziom regionalny
- Hertha BSC (1. Bundesliga) – niby duże ambicje, ale blisko strefy spadkowej
- VfL Bochum (2. Bundesliga) – walczą o powrót do ekstraklasy
- 1. FC Nurnberg (2. Bundesliga) – walczą o powrót do ekstraklasy
- Hannover 96 (2. Bundesliga) – walczą o powrót do ekstraklasy
- MSV Duisburg (3. liga) – grozi im degradacja na poziom regionalny
- VfL Wolfsburg (1. Bundesliga) – średniak z pucharowymi aspiracjami
- Fortuna Dusseldorf (2. Bundesliga) – walczą o powrót do ekstraklasy
- Karlsruher FC (2. Bundesliga) – przeciętniak na zapleczu ekstraklasy
- Eintracht Brunszwik (2. Bundesliga) – bronią się przed spadkiem do 3. ligi
Rzuca się w oczy, że dominują barwy czerwone i pomarańczowe, którymi oznaczyliśmy kluby pogrążone w mniejszej bądź większej zapaści. „Klasa średnia” niemieckiej ligi opiera się w tym sezonie w sporej części na zespołach bez znaczącego dorobku historycznego na poziomie Bundesligi. Osobną historią jest RB Lipsk, czyli klub, który wdarł się do ligowej czołówki na niespotykanych zasadach i wyjątkowym stylu. To samo można poniekąd powiedzieć o TSG 1899 Hoffenheim. Ale już Union Berlin, FC Augsburg czy SC Freiburg to zespoły budowane – ujmijmy to – bardziej konwencjonalnie. Tymczasem dzisiaj w hierarchii niemieckiego futbolu zajmują pozycję, o jakiej mogą dziś pomarzyć w przykładowym Hamburgu.
HOFFENHEIM POKONA BAYERN? KURS: 9,09 W EWINNER!
Zupełnie inaczej wygląda to na przykład – o dziwo! – we Włoszech.
W tabeli wszech czasów Serie A do czołowej dziesiątki łapią się obecnie takie kluby jak Juventus, Inter, Milan, Roma, Fiorentina, Napoli, Lazio, Torino, Bologna i Sampdoria. Nie tylko wszystkie te drużyny grają teraz na najwyższym poziomie rozgrywek (choć mają przecież za sobą rozmaite korupcyjno-finansowo-organizacyjne kataklizmy), to jeszcze w większości plasują się w ścisłej czołówce ligowej stawki i regularnie występują w europejskich pucharach. Historyczne potęgi z Anglii również nie przeżywają aż takich perturbacji jak te niemieckie. Z drugiej jednak strony – w porównaniu do Francji czy Hiszpanii, kluby z czołówki zestawienia wszech czasów Bundesligi nie wypadają wcale blado.
- Hiszpania (TOP 10 tabeli wszech czasów): osiem klubów w La Lidze w sezonie 2020/21 (wyjątkami 7. Espanyol Barcelona i 9. Real Saragossa), pięć w europejskich pucharach (wyjątkami 21. Villarreal CF i 22. Granada)
- Anglia (TOP 10): dziesięć klubów w Premier League w sezonie 2020/21, sześć w europejskich pucharach (wyjątkiem 14. Leicester City)
- Włochy (TOP 10): dziesięć klubów w Serie A w sezonie 2020/21, sześć w europejskich pucharach (wyjątkiem 11. Atalanta BC)
- Francja (TOP 10): dziewięć klubów w Ligue 1 w sezonie 2020/21 (wyjątkiem 6. FC Sochaux), cztery w europejskich pucharach (wyjątkami 11. Stade Rennes i 16. Stade Reims)
- Niemcy (TOP 10): dziewięć klubów w 1. Bundeslidze w sezonie 2020/21 (wyjątkiem 4. Hamburger SV), cztery w europejskich pucharach (wyjątkami 17. VfL Wolfsburg, 25. 1899 Hoffenheim i 29. RB Lipsk)
Jako się rzekło, w takim zestawieniu niemieckie kluby nie prezentują się najgorzej. Jeśli jednak wejść w niuanse, widać istotne różnice.
WINNA STRUKTURA FINANSOWA?
Jasne, wielkim klubom we wszystkich zakątkach Europy przytrafiają się kryzysy.
Nieudolni prezesi, niewypłacalni właściciele, słabi trenerzy i piłkarze. Bywa, że kończy się to degradacją. Czasem całkowitym upadkiem i odbudową. Ale w Niemczech z tego rodzaju kłopotami jednocześnie (!) zmaga się połowa historycznej czołówki. Okolice strefy spadkowej wyglądają tak, jak dwadzieścia lat temu mógłby wyglądać ligowy top. No dobra, tutaj trochę przesadzamy. Rozumiecie jednak, co chcemy przekazać.
Nie brakuje głosów, że wszystkiemu winna słynna „reguła 50+1”, która uniemożliwia potężnym inwestorom przejmowanie pełnej władzy w niemieckich klubach. Co ma swoje oczywiste plusy. Żadna ekipa z Bundesligi nie natnie się na jakiegoś Petera Lima, dewastującego obecnie w najlepsze hiszpańską Valencię. Ale ma też minusy, bo żaden niemiecki klub nie doczeka się dobrodzieja w stylu Romana Abramowicza. Karl-Heinz Rummenigge wielokrotnie apelował, że niezbędne jest zniesienie zasady 50+1, by niemieckie kluby zaczęły nadążać za przedstawicielami Premier League. Ostatnio w podobnym tonie wypowiedział się również Herbert Hainer, prezydent Bayernu. – W przeszłości byłem wielkim zwolennikiem tej zasady, ponieważ nie chciałem, aby jakiś inwestor z zewnątrz wykupił sobie drogę do swego rodzaju autopromocji. Zmieniłem zdanie. Wolałbym zrezygnować z reguły 50+1 i dać klubom szansę na ustalenie własnych zasad – powiedział Hainer, cytowany przez portal DieRoten.pl.
RB LIPSK POKONA BAYER LEVERKUSEN? KURS: 1,83 W EWINNER!
Innego zdania jest na przykład Max Eberl, dyrektor sportowy Borussii Moenchengladbach. On stoi po stronie tradycji: – Nie sądzę, byśmy potrzebowali tutaj szejków, którzy mogą doprowadzić klub do upadku, gdy znudzi im się jako zabawka.
Praktyka pokazuje jednak , że już teraz wiele niemieckich klubów obchodzi regułę 50+1 na rozmaite sposoby.
Wyłączone są z niej Bayer Leverkusen, VfL Wolfsburg oraz de facto 1899 Hoffenheim. Jawnie sobie z niej kpi RB Lipsk. No i tak się składa, że w XXI wieku akurat żadna z tych drużyn nie spadła z 1. Bundesligi. Natomiast wiele klubów o strukturze finansowej zgodnej z tradycją notorycznie pakuje się w kłopoty. Miota się od ściany do ściany, balansuje na krawędzi. I chociaż nie upadają całkowicie – ostatecznie czym innym jest walka o utrzymanie albo nawet spadek do 2. Bundesligi, a czym innym konieczność zaczynania od zera w okręgówce, ze zmienioną nazwą i zmodyfikowanym herbem, po osieroceniu przez jakiegoś właściciela-oszusta – to nie wykorzystują też pełni potencjału. Mówimy przecież o klubach z pięknych, nowoczesnych miast. O klubach dysponujących już teraz porządnymi, prestiżowymi akademiami i spektakularnymi stadionami, które – rzecz jasna w normalnych okolicznościach – bezproblemowo udaje się zapełniać kompletem widzów.
Pod tym względem Niemcy oferują większe możliwości niż np. Włochy. Z drugiej strony, zorganizowane grupy kibicowskie nie chcą słyszeć o zmianie zasad. Ba, apelują nawet o ich zaostrzenie, podając przykłady fatalnych decyzji właścicielskich w takich drużynach jak choćby KFC Uerdingen 05.
„Reguła 50+1” była już w Niemczech bohaterką niezliczonych opraw. Tutaj kibice VfB Stuttgart informują, że jest ona nietykalna
Dochodzi zatem do swoistego paradoksu. Kluby takie jak Schalke, HSV, Werder czy Stuttgart starają się działać z rozmachem godnym krajowego potentata, aspirującego przy okazji do europejskich sukcesów. Usiłują niekiedy przyciągać do siebie gwiazdy. Celują wysoko. Tego oczekują wszak kibice. Problem w tym, że te historyczne potęgi niemieckiego futbolu mają relatywnie mało argumentów finansowych w porównaniu z klubami zasilanymi finansową kroplówką z Rosji, Stanów Zjednoczonych, albo Bliskiego / Dalekiego Wschodu. To potrzask. Efekt jest bowiem taki, że niemieckie zespoły popadają w długi, a summa summarum i tak nie są wystarczająco potężne, by rzucać realne wyzwanie potentatom z Anglii czy Hiszpanii. Klasyka gatunku – działalność w stylu „zastaw się, a postaw się” bardzo rzadko popłaca. Tak jest i tu.
Krótko mówiąc: regułą 50+1 chroni przed upadkiem, ale najwyraźniej zwiększa podatność na spadek.
W XXI wieku tylko Bayern Monachium zdołał zapewnić futbolowi naszych zachodnich sąsiadów chwałę triumfem na europejskiej arenie. A umówmy się, że jest to akurat taki klub, który z tych całych rozważań należy w pewnym sensie wyłączyć. Bawarczycy funkcjonują w Bundeslidze trochę jako oddzielny byt. Poza nimi, Borussia Dortmund potrafiła dotrzeć do finału Ligi Mistrzów i Pucharu UEFA (oba starcia przegrała). Bayer Leverkusen też grał w finale Champions League (przegrał), a Werder Brema wystąpił w finale Pucharu UEFA (a jakże, poległ).
Jeśli zapomnimy na moment o Bayernie, europejskie dokonania przedstawicieli Bundesligi w XXI wieku wyglądają gorzej niż w przypadku klubów portugalskich (1 finał LM, 6 finałów LE). Ale jak tu wymagać od HSV albo innego Stuttgartu kontynentalnych sukcesów, skoro te ekipy nawet na krajowym podwórku od dłuższego czasu nie potrafią porządnie wymościć sobie miejsca w czołówce najwyższej klasy rozgrywkowej?
fot. NewsPix.pl