– W Sheratonie pewna pani prowadziła kwiaciarnię i mówiła po angielsku. Gdy Leo nie miał nikogo wokół, a zobaczył, że w gazecie jest napisane słowo „Beenhakker”, to sobie je podkreślał, szedł do kwiaciarni i pytał się, co to znaczy, co tutaj napisał Roman Kołtoń? Ona mu mówiła: – Nie chciałby pan tego usłyszeć – wspomina Bogusław Kaczmarek, z którym rozmawiamy między innymi o życiu zagranicznego selekcjonera w Polsce. Ale nie tylko. Zapraszamy.
Dlaczego polscy szkoleniowcy – nie wszyscy – nie lubią zagranicznych trenerów?
Nie wiem, czy nie lubią. Gdy pracował tutaj Leo Beenhakker, to nie wszyscy, ale wielu żyło historią. Oczywiście trzeba mieć do niej olbrzymi szacunek, natomiast życie toczy się dalej, tak jak toczyło się po sukcesach Górskiego, Gmocha, mimo większych oczekiwań na mundialu, czy Piechniczka. Przyszedł jednak zagraniczny trener i musiał się liczyć z tym, że będzie miał na grzbiecie bardzo poważnych recenzentów. I oni często go krytykowali, mówiło się nawet o niechęci albo braku akceptacji. Była na przykład taka sytuacja, że Wydział Szkolenia zarekomendował do sztabu trenerskiego Darka Dziekanowskiego, co nie mogło dziwić, skoro Dziekanowski pracował w drużynach młodzieżowych. Tyle że były jeszcze inne kandydatury, ale Beenhakker wynalazł sobie kogoś takiego jak Bobo Kaczmarek.
I to już zirytowało polską myśl szkoleniową.
Trudno powiedzieć, bo ja członków Wydziału Szkolenia bardzo dobrze znałem, natomiast biorąc pod uwagę tę sporą cenzurę, było widać, że Beenhakker będzie miał trudne zadanie. Tym bardziej po jego początku. Jeden z wybitnych byłych polskich piłkarzy przed meczem z Serbią, a po meczu z Finlandią, w wywiadzie wysyłał nas na księżyc. Nie tylko Beenhakkera, ale cały sztab. Takie czasy. Nie chcę przywoływać zarobków Leo, natomiast ludzie w sztabie pracowali za śmieszne pieniądze. Ja rozpocząłem pracę na pełnym etapie de facto po meczu z Portugalią, wcześniej to byłą umowa-zlecenia o wartości ośmiu tysięcy netto. Wie pan, ile wówczas w Ekstraklasie zarabiał trener z takim stażem jak ja?
Więcej.
Między 30 a 40 tysięcy złotych. Ale nie o to chodzi. Ja tego nie traktowałem może jaką misję, ale jako ukoronowaniem mojej pracy. Miałem 56 lat, natomiast trener uczy się całe życie.
Jak do takich słów i reakcji, choćby o wysyłaniu na księżyc, podchodził Beenhakker?
On był bardzo skrupulatny. W Sheratonie pewna pani prowadziła kwiaciarnię i mówiła po angielsku. Gdy Leo nie miał nikogo wokół, a zobaczył, że w gazecie jest napisane słowo „Beenhakker”, to sobie je podkreślał, szedł do kwiaciarni i pytał się, co to znaczy, co tutaj napisał Roman Kołtoń? Ona mu mówiła: – Nie chciałby pan tego usłyszeć. W tej anegdocie pada nazwisko Romana, natomiast Krzysiek Kosedowski, którego pozdrawiam, już dzisiaj powinien wziąć na kilka lekcji samoobrony arystokrację polskiej dziennikarki. Powinni trenować uniki, bo z tego co wyczytałem w „Przeglądzie Sportowym”, Sousa ma niezły lewy prosty.
Ale dziennikarze to jedno, skąd niechęć trenerów?
Leo często powtarzał jedno. Nie wracajmy do roku 1982, skupmy się na tym, co zrobić, żeby polska piłka wróciła do lat świetności. Bo ją na to stać – mamy zdolnych ludzi, tyle że wiele rzeczy trzeba zmienić. Oczywiście wielu osobom to nie pasowało i od początku dochodziło do różnego rodzaju utarczek. Dysonans między tym, czego oczekiwał Leo od środowiska, a tym, czego oczekiwało środowisko od niego był ogromny. Myślę, że Leo często nie był dłużny na różne rodzaje słowa krytyki. Między innymi chodzi mi o jego zdanie o drewnianych chatkach.
Pan mówi „utarczek”. Beenhakker mówił o Piechniczku: „dla mnie to nikt”. Mocno tam szli.
Nie było to na pewno fortunne sformułowanie. Padały tam ciężkie słowa. Powiem panu, jak odbierało go środowisko, bo publika po meczach eliminacyjnych go kupiła. W 2007 było organizowana kursokonferencja w Warszawie. Leo przekazał mi, że został bardzo późno o tym poinformowany, zaplanował urlop i go nie będzie. Poprosił, żebym go zastąpił. Kursokonferencję prowadził Jerzy Engel, zebrała się cała śmietanka polskiej myśli szkoleniowej, Leo upoważnił mnie, bym przedstawił krótką ocenę tego, co zrobiliśmy z kadrą i co zamierzamy robić dalej. Na dużym ekranie wyświetlił się „schedule” do omówienia i punkt numer pięć: „Bobo Kaczmarek w imieniu trenera Beenhakkera przedstawi plany reprezentacji”. Absencja Leo została niedokładnie wytłumaczona i zaczął się atak, że Beenhakker nie szanuje polskich trenerów. Wyskoczył Franek Smuda.
– Jak to jest możliwe, że jest średnie zainteresowania ze strony selekcjonera polską piłką?!
Franek prowadził Lecha, ja na niego jeździłem, bo takie miałem obowiązki ze względu na podział mapy. Franek mówił:
– Jesteśmy niedoceniani, jest słaby kontakt!
– Franek – odpowiadam – ja jestem praktycznie co drugi tydzień u ciebie na meczu.
– Z tobą to się spotykam 20 lat!
No i co mogłem powiedzieć, panie Pawle. Tak to się wszystko odbywało.
W nie najlepszej atmosferze.
A, był jeszcze taki mecz. Z inicjatywy PZPN-u po śmierci górników w Rudzie Śląskiej, powstał pomysł meczu reprezentacji Śląska na reprezentację Polski. Ale taki „gabinet cieni”, z którego wyszedł na przykład Kuba Wawrzyniak na lewą obronę. Pojechaliśmy, zagraliśmy, by uczcić pamięć górników i zebrać pieniądze dla ich rodzin. Typowa akcja charytatywna. A gdyby pan widział ten mecz… Iskrzyło, jak byśmy grali decydujące spotkanie o awans do mistrzostw Europy. „Zbiegiem okoliczności” reprezentacje Śląska prowadził Antoni Piechniczek. Całe szczęście, że skończyło się remisem 1:1.
To wszystko mocno irytowało Beenhakkera?
Każdy człowiek ma swój układ nerwowy. Czy znajdziemy człowieka, który lubi, jak go się krytykuje, wytyka błędy i post factum mówi: „a nie mówiłem?”. On był niezwykle drażliwy. Holendrzy to inna mentalność. Wejdźmy w historię: to małe państwo, a w podbojach kolonialnych oni i Belgowie wymordowali połowę Afryki. Nie mówię, że Beenhakker był mordercą, ale oni mają mentalność konkwistadorów. Ja poznałem Holendrów, bo przez lata obserwowałem ich pracę. Oni ze swoimi wynikami uważali, że mają patent na mądrość piłkarską. A taka nie istnieje, trzeba brać pod uwagę okoliczności.
Oni konkwistadorzy, my: nie będzie nam obcy mówił, co mamy robić.
Kiedyś była śpiew patriotyczna – nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. Nie chciałbym tego odnosić do tego, ale wiele rzeczy było niepotrzebnych. Zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Natomiast Leo miał duże poczucie własnej wartości.
Trzeba przyznać, że też nas momentami nie szanował, mówię tutaj choćby o współpracy z Feyenoordem.
Zostało popełnione wiele błędów. Leo rósł w siłę. Dostąpił wszelkich zaszczytów – był wyróżniany sportowo, czy przez prezydenta Kaczyńskiego. Od tej strony czuł się dowartościowany. W momencie awansów do finału Euro 2008, ta krytyka ustała. A pamięta pan, jaki był wtedy skład.
Słaby.
Sześciu podstawowych piłkarzy nie pojechało, zastępcy może w przyszłości mieliby szansę dać taką jakość, ale jeszcze nie wtedy. W każdym razie powiedział pan, że Leo sobie zapracował na krytykę. I tak, padło wiele niepotrzebnych słów. Leo mógł być wykorzystany w innym wymiarze dla polskiej piłki. Doszło do takiej sytuacji: był kurs na licencję PRO na AWF-ie. Leo miał poprowadzić pokazowy trening. Zrobił to, natomiast później powiedział o boisku, że bałby się tam wyprowadzić psa, bo zwichnąłby sobie nogę. Był zniesmaczony. Ale to są właśnie te szczegóły w komunikacji, zwróćmy uwagę na odezwę Sousy do polskiego narodu! Bóg, honor, ojczyzna!
Będzie mu łatwiej, gdy Piechniczek, Engel, Smuda i inni z tamtego środowiska są na marginesie?
Umówmy się co do czegoś innego. Jurek Brzęczek zostawia bogaty i różnorodny materiał ludzki…
… nie no, on ich nie urodził.
Przepraszam, ale dwa i pół roku ich prowadził.
Kogoś musiał, ja bym też powołał Modera.
Zostawmy to. Obojętnie w jakim stylu to robił. Ja chcę zwrócić uwagę na inny problem środowiska. Patrzę na sztab i brakuje mi jednego Polaka. Gościa, który ma potencjał, chce się uczyć i zbierać doświadczenie, a potem przejąć zespół. Jak pan myśli, kto mógłby być tym Polakiem?
Piotr Stokowiec?
A dla mnie takim kandydatem jest Jacek Magiera. Od wielu lat w polskiej reprezentacji, wcześniej prowadził Legię. Mądry gość, który chce się uczyć. Ktoś mówi, że za spokojny i za szybko osiwiał. Nie! Są nazwiska, które mają swój dwór dziennikarzy. A legitymacja ich dokonań i ocena wartości moralnej, ograniczają ich możliwości pracy w reprezentacji. Niech pan sobie resztę dopowie. Natomiast uważam, że w tym sztabie powinien być polski pierwiastek. Jak pan myśli, dlaczego Beenhakker wziął mnie? Ja miałem 56 lat.
Nie tak dużo.
Wziął mnie, bo popatrzył na przebieg mojej działalności i ilu moich zawodników grało w różnych reprezentacjach. A wcześniej znaliśmy się średnio. No i dla niego było ważne, że ja tych piłkarzy znam, bo praca w reprezentacji polega na wypracowaniu ścisłych relacji. Beenhakker potrafił wykorzystać mnie, Dziekanowskiego, Nawałkę. My mieliśmy kontakt emocjonalny z tymi piłkarzami. I Leo mówił: – Bobo to jest taki trener, który wie, jak się wabi pies teściowej Krzynówka. Natomiast chciałbym podkreślić: cieszmy się, że mamy nowego selekcjonera, róbmy wszystko, by mu pomóc. Żeby był top, a nie topless.
No, Engel już wystrzelił, że Sousa tylko spija śmietankę po Brżęczku.
Ma prawo do swojej opinii i można się z nią zgadzać lub nie. On tak uważa i tyle. Lepiej mówić o innych kwestiach, jak Magiera w sztabie. Dobrze byłoby, gdyby ktoś taki się w nim znalazł. Ten sztab jest bardzo rozbudowany. Takiego komfortu pracy nie miał żaden trener. Słabością Jurka Brzęczka był jego sztab.
Bardzo niedoświadczony.
Radek Gilewicz – fajny chłopak, mądry, komunikatywny, ale doświadczenia trenerskiego w zasadzie nie ma. Kolega z Olimpii – Mazurkiewicz…
I kolega Woźniak – z „pewną” przeszłością.
I kolega Woźniak. Mądrym człowiekiem jest Hubert Małowiejski, który powinien zostać. To pierwsze źródło informacji techniczno-taktycznej. Natomiast nie szukajmy przeciwności. Prezes Boniek mówi, że głęboko przeanalizował całą tę sytuację. Ale jego dużym atutem jest intuicja. I jeżeli dobrze zrozumiałem, to intuicja po tej analizie pomogła mu podjąć decyzję. Jednak ja bym się zastanowił, czy tej intuicji nie pomógł słynny „monolog” Lewandowskiego po meczu z Włochami. Napoleon miał 100 dni jak uciekł z Elby, teraz są trzy miesiące ważne dla Sousy.
Rozmawiał PAWEŁ PACZUL
Fot. Newspix