Reklama

Trenerzy a życie rodzinne. Czy to już zawód tylko dla piłkarskich nerdów?

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

20 stycznia 2021, 09:08 • 35 min czytania 19 komentarzy

Pracoholik. Skrajny perfekcjonista. Fanatyk. Obsesjonat. Jeżeli ktoś jest opisywany w ten sposób, budzi raczej negatywne skojarzenia, ale akurat nie dotyczy to trenerów piłkarskich. Chwilami można odnieść wrażenie, że niektórzy wręcz oczekują od nich, że będą żyli futbolem 24 godziny na dobę przez 365 dni w roku i nic innego w ich egzystencji liczyć się nie będzie. Gorzej, że niektórzy faktycznie niemalże w ten sposób funkcjonują, niszcząc pozostałe obszary swojego życia. Poszkodowana najczęściej jest rodzina, dochodzi do licznych dramatów i rozczarowań, a niektóre żale zostają na zawsze. Z upływem kolejnych dekad problem ten zdaje się narastać i być może nie będzie przesadą stwierdzenie, że w tej branży to już plaga. Bardzo długo prawie się o tym nie mówiło, dopiero od niedawna temat zaczyna wychodzić na światło dzienne i być szerzej komentowany.

Trenerzy a życie rodzinne. Czy to już zawód tylko dla piłkarskich nerdów?

Pora więc zadać sobie fundamentalne pytanie: czy da się dziś być dobrym trenerem, wykonywać ten zawód sumiennie, nadążać za wszystkimi nowinkami i trendami, a jednocześnie nie składać na ołtarzu ofiary z życia prywatnego i szczęścia rodzinnego? Czy może jednak jest to już zajęcie wyłącznie dla futbolowych nerdów, szaleńców stojących na granicy obłędu i tylko tacy jak oni mogą coś w tej rzeczywistości osiągnąć?

Świat pędzi jak nigdy wcześniej. Chwilami człowiekowi wydaje się, że nie może choćby na chwilę odłączyć się od globalnej sieci, bo przegapi tyle istotnych rzeczy, że już tego nie nadrobi i zawsze będzie nieco do tyłu. W wielu branżach pracownicy są eksploatowani do granic możliwości, jednak nie w każdej pracoholizm jest czymś powszechnym. Trudno o taką przypadłość, gdy mowa o pracy w kopalni czy na linii produkcyjnej w fabryce. Można zasuwać bardzo długo i bardzo ciężko, ale po wszystkim wychodzi się do domu z poczuciem ulgi. Do rozpoczęcia następnej zmiany można zupełnie nie myśleć o kwestiach związanych z wykonywaną profesją. Inaczej rzecz ma się w przypadku zawodów pokrywających się z zainteresowaniami, często nieregulowanych czasowo. Szczególnie tych, w których w grę wchodzą duża odpowiedzialność i duże pieniądze. Nieraz są one bardzo eksponowane, zapewniając odpowiednią nobilitację, adrenalinę i rozgłos, czyli kolejne niezwykle przyciągające wabiki.

W takich przypadkach uzależnienie od życia zawodowego nie jest rzadkością, zwłaszcza gdy dana osoba ma deficyty na innych polach.  Poprzez sukcesy może chcieć się dowartościować i zrekompensować sobie braki na niwie prywatnej. A wtedy to już ślepa uliczka, z której coraz trudniej jest zawrócić. Nie znaczy to oczywiście, że każdy trener nie znajduje balansu dlatego, że nie widzi nadziei na szczęście w inny sposób, ale wielu z powodu wymienionych wcześniej pokus oraz faktu łączenia pracy z pasją, potrafi szybko się zatracić, gubiąc priorytety.

Wspominał o tym w kwietniu ubiegłego roku Jan Woś, legenda Odry Wodzisław, w ostatnich latach asystent Jarosława Skrobacza w GKS-ie Jastrzębie i obecnie w Miedzi Legnica. – Kariera trenerska często oznacza, że człowiek w pewnym momencie zbyt mocno wchodzi w pracę, wciąga się całkowicie. W niejednym przypadku traci przez to rodzinę, znam takie historie. Piłka jest wspaniała, ale może też być narkotykiem, ucieczką od realnego świata, zwłaszcza gdy zaczyna dobrze iść. Jak byliśmy młodzi, był czas, żeby pojeździć, mieszkaliśmy w Grodzisku i Chorzowie, ale trzeba wiedzieć, gdzie jest twoje miejsce i ile chcesz poświęcić. Ja dziś nie poświęcę piłce tyle, ile poświęcałem jako zawodnik. Życie masz tylko jedno, a łatwo stracić wszystko co najważniejsze. Z tego względu na razie nie wracam do roli pierwszego trenera, choć miałem propozycje z wyższych lig niż trzecia, w której wcześniej samodzielnie pracowałem. Nie wiem, czy ten pociąg mi nie odjedzie, czy potem ktoś jeszcze będzie na mnie czekał, ale wiem, że teraz muszę być blisko domu – deklarował u nas autor trzydziestu jeden goli w Ekstraklasie.

Reklama

Tak przesiąkasz piłką, że staje się ona trochę uzależnieniem. Praca przy niej staje się tak potrzebna jak tlen, bez niej nie jesteś w stanie normalnie funkcjonować i się odnaleźć. Trudno znaleźć równoważnię w okresach „głodu” – przyznaje Maciej Bartoszek, obecnie po raz drugi prowadzący Koronę Kielce.

Maciej Skorża dla TVP Sport: – Niestety, często trener jest pracoholikiem. Trochę tak jest też w moim przypadku.

Często podkreśla się, że futbol to wspaniała odskocznia, nieraz ratunek od zgubnej szarości otoczenia. Można jednak przesadzić w drugą stronę i sprawić, że coś w założeniu budującego i kształtującego pozytywne cechy człowieka, zacznie go wciągać w otchłań chorych ambicji. Zapewne nieraz słyszeliście powiedzenie „rób to, co kochasz, a nigdy nie będziesz w pracy”. Brzmi bardzo ładnie, lecz w praktyce może być usprawiedliwieniem dla swojego pracoholizmu.

W tym kontekście bardzo mało optymistyczny wydźwięk miał wywiad Rafała Ulatowskiego, którego pod koniec 2019 roku udzielił Izie Koprowiak z „Przeglądu Sportowego”. Szef akademii Lecha Poznań nawet nie próbował ukrywać, że mimo bycia mężem i ojcem, wybrał życie dla piłki. – Może niektórzy potrafią łączyć tę pracę i życiem rodzinnym, jednak ja zaangażowałem się w piłkę na tyle mocno, że nie byłem w stanie. Ciężko jest utrzymać przy sobie rodzinę, co jakiś czas zmieniając miejsce zamieszkania. Mam trójkę dzieci. Mieszkają w Islandii ze swoją mamą, w kraju, z którego ona pochodzi. To najwyższa cena, którą płacę za to, by robić to, co kocham – mówił.

Zapytany, czy warto, odpowiedział: – Nie wyobrażam sobie życia bez piłki. Nigdy nie robiłem nic innego nigdy. Wolę nawet o tym nie myśleć. (…) Piłka nożna jest ogromną częścią mojego życia, z punktu widzenia mojej rodziny pewnie jestem egoistą.

Ulatowski ma pełną świadomość tego, że jego dzieciom może brakować ojca i pod tym względem będą to dla nich lata stracone. Mimo pewnych wyrzutów sumienia, dokonał jednak takiego a nie innego wyboru. – Patrząc na to, że wychowują się beze mnie wiem, że może się tak stać. Może właśnie dlatego tak bardzo angażuję się we wszystko, co robię, by takie myśli zagłuszyć. Najważniejsze, że dzieci są tam teraz szczęśliwe. Na pewno szczęśliwsze niż tu, kiedy ja całe dnie spędzałbym w pracy. Bo tak to właśnie wygląda. Przez kilkanaście godzin zajmuję się sprawami Lecha: rozmawiam z zawodnikami, z trenerami, planujemy, trenujemy, analizujemy. A kiedy już wracam do domu, czuję się zmęczony po całym dniu, że często nie mam ochoty nic mówić. Jestem pełen podziwu dla mojego procesora w mózgu, że to wszystko dobrze przetwarza, a potem szybko się regeneruje – próbował znaleźć pozytywy.

Reklama

Jedynym plusem jego sytuacji jest ostrzeganie kandydatów na trenerów, z czym może wiązać się zagłębienie w ten zawód. – Robię to ku przestrodze. Chcę, aby wiedzieli, z czym się ta praca wiąże. Daje im przykłady z mojego życia, z historii trenerów pracujących na światowym poziomie, którzy na własnej skórze doświadczyli, że problemem w tym zawodzie są nie tylko porażki, ale i komplikacje osobiste. Kiedy patrzy się w życiorysy szkoleniowców, którzy są na topie, rzadko można znaleźć takich, którzy mają poukładane życie, szczęśliwe pierwsze związki – tym samym Ulatowski potwierdza tezę, że raczej nie jest to zajęcie dla ludzi chcących być także dobrymi mężami i ojcami.

Przykładów mogących być takim ostrzeżeniem nie brakuje. Były selekcjoner reprezentacji Argentyny Jorge Sampaoli swego czasu rozwiódł się z żoną, z którą miał dwójkę dzieci, by móc się w pełni oddać trenerce. W swojej filozofii futbolu w sporej mierze wzoruje się na Marcelo Bielsie, którego fanatyzm w odniesieniu do piłki jest powszechnie znany. Rzecz pożądana dla pracodawcy, ale nie dla jego bliskich i jego otoczenia. Nie bez powodu Claudio Olmedo, były rzecznik prasowy reprezentacji Chile, po współpracy z nim powiedział kiedyś: – Jeśli chodzi o piłkę, Bielsa jest jak Pablo Picasso, ale poza tym nadaje się do umieszczenia w zakładzie dla obłąkanych.

Znana jest też historia z czasów prowadzenia przez Argentyńczyka Newell’s Old Boys. Kiedyś przeprowadził zgrupowanie w bazie wojskowej, w której dostępny był jeden telefon. Piłkarzom powiedział, że jego żona jest w ciąży i są komplikacje, a i tak kazał jej w razie czego dzwonić do rodziców. – Możecie skorzystać z telefonu dopiero wtedy, gdy dotknie was bardziej ekstremalna sytuacja niż mnie – stwierdził. I znów w pierwszym odruchu stwierdzimy, że to barwna anegdota, ale jakby się chwilę nad tym zastanowić, to można się złapać za głowę, do czego doprowadza zaślepienie pracą. Skoro jednak Bielsa cieszy się takim uznaniem w środowisku, nic dziwnego, że znajduje naśladowców również w kwestii bezgranicznego oddania się piłce kosztem reszty życia.

Robert Podoliński: – Praca trenera pod tym względem to trochę cyrograf z diabłem. (junior.weszlo.com)

Wśród trenerów często występują podwójne trudności w pogodzeniu obowiązków zawodowych z rodzinnymi. Nie dość, że chodzi o profesję mocno absorbującą, to jeszcze w wielu przypadkach wiąże się ona z ciągłymi wyjazdami i przeprowadzkami. Wbrew pozorom, to czynnik szalenie istotny.

 – Znam przypadki kolegów, którzy zostawiali swoje rodziny, wyjeżdżali zarabiać raczej niewielkie pieniądze – chodziło o poziom I lub II ligi – i ich związki się rozpadały. Potracili żony, nie mają kontaktu z dziećmi i dziś bardzo tego żałują. Czerwona lampka zapalała się jednak za późno, pewnych rzeczy nie dało się odbudować. Słyszałem historie trenerów, którzy już po tygodniu ruszenia w Polskę mieli pierwsze trudne rozmowy z żonami, sfrustrowanymi, że zostały same z dziećmi i wszystko jest na ich głowie. Kobiety mają znacznie większe potrzeby relacyjne niż mężczyźni, nie wolno o tym zapominać. Po miesiącu taki trener nie potrafił już odebrać telefonu od żony w trakcie dnia, bo ciągle miał dodatkowe zajęcia. Wieczorem dochodziło do awantury przez telefon, więc otwierał butelkę wina. Najpierw jedną, z czasem dwie, tak dzień w dzień i w końcu się rozpił. To nie jest dobre w żadnym aspekcie, bo żeby wydajnie pracować, najpierw trzeba mieć spokój w domu, mieć odskocznię, mieć dzieci, które pozwalają w danej chwili poświęcić się im bez reszty – mówi Jacek Magiera, aktualnie selekcjoner reprezentacji Polski U-19.

 – Pomijając samą specyfikę naszego zawodu, dużym problemem w Polsce jest brak stabilizacji w pracy trenera. Trudno ciągać za sobą rodzinę, zmieniać szkołę dzieciom i tak dalej, gdy wiadomo, że za trzy miesiące czy za pół roku już cię w danym klubie może nie być. Żony przecież też często mają na miejscu pracę lub jakieś inne zobowiązania. Z drugiej strony, aby podtrzymywać normalny kontakt, wypadałoby, żeby cała rodzina się z tobą przeniosła. Przenosiny oznaczają jednak wywrócenie życia twoich najbliższych do góry nogami i przy niepewności twojego zatrudnienia koło się zamyka. Załóżmy nawet, że żona pojechała z tobą, znalazła nową pracę, a ty po jednej rundzie tracisz posadę. I co dalej? Efekt jest taki, że wiele rodzin trenerów nie decyduje się na wspólne przenosiny i cierpią na tym relacje. Co innego, gdybyśmy mogli stwierdzić, że prawdopodobnie spędzimy gdzieś przynajmniej dwa lata. Wtedy znacznie łatwiej ryzykować, bo żona i dzieci zdążą się zaadaptować, znaleźć nowych znajomych i będzie można nawet mówić o kolejnym rozwojowym doświadczeniu – uważa Maciej Bartoszek.

I dodaje: – Pod tym względem piłkarze są w lepszej sytuacji. Jeżeli podpisują kontrakt na dwa lata, to bez ich woli trudno sprawić, żeby pobyt w klubie był krótszy. Trener wyjściowo może podpisać kilkuletnią umowę, ale w praktyce to nic nie znaczy. Jeżeli chce pracować i nie wypaść z obiegu, musi się godzić na pewne ustępstwa. Klub praktycznie w każdym momencie ma możliwość zwolnienia szkoleniowca bez konieczności wypłacania całości kontraktu. Najczęściej znajduje się w nim klauzula z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia, a znam przypadki, gdy chodziło ledwie o miesięczny. Dla mnie to już przesada, brak szacunku do samego siebie i swojej branży, ale na to nie mamy wpływu. Konkurencja na rynku jest tak duża, że wielu zgadza się na takie zapisy.

Wtóruje mu Jacek Magiera: – Nie wyobrażam sobie podpisywania kontraktów z tak krótkim okresem wypowiedzenia. Ja wiążąc się z Legią, miałem od razu ustalone warunki odejścia. Umowy są na złe czasy, a nie na chwile uśmiechu przy prezentacji.

Zwraca on uwagę, że trenerzy często płacą głową za błędy innych. – Prawie zawsze to my ponosimy konsekwencje win całej reszty, bo przecież prezesi i dyrektorzy też są współodpowiedzialni za całość. Oni przeważnie zostają, szkoleniowiec nie. Trener często nie dostaje zawodników, których chce, tylko tych podesłanych przez agenta współpracującego z klubem. Musi pracować z materiałem, którego nie selekcjonował, a mimo to ponosi pełną odpowiedzialność. Tradycją są wyprzedaże w każdym okienku, choć nieraz przed jego rozpoczęciem klub deklaruje, że najlepszych nie sprzeda. Pracując w Legii musiałem się z tym nieustannie mierzyć. W trakcie sezonu mistrzowskiego straciłem Nikolicia, Prijovicia i Bereszyńskiego. Latem odeszli Vadis i Rzeźniczak, to już pięciu piłkarzy. Do tego z powodu kontuzji wypadali Radović i Moulin. Z drużyny rywalizującej jak równy z równym z Realem Madryt i Sportingiem Lizbona niewiele zostało. Za nich przyszli zawodnicy będący sportowo dwie półki niżej, a oczekiwania właściciela były takie, że będziemy grali na tym samym poziomie co wcześniej – komentuje.

 – W zarządzaniu klubami mamy największe rezerwy. Szefowie klubów nie wytrzymują ciśnienia, nie potrafią ocenić realnego potencjału drużyny, słuchają podpowiadaczy często nieznających się na piłce, sugerują się emocjonalnymi opiniami z mediów społecznościowych. I teraz pytanie, czy w takich realiach to wszystko warte jest poświęcania rodziny i całego życia – podkreśla.

Swoją drogą, czy to nie zastanawiające, że w ostatnich latach najlepsze wyniki spośród klubów spoza „wielkiej dwójki” Ekstraklasy notują te stawiające na stabilność w zatrudnianiu trenera?

  • Raków, wicelider po rundzie jesiennej, jest prowadzony przez Marka Papszuna od kwietnia 2016 roku
  • trzecią Pogonią Kosta Runjaic dowodzi od listopada 2017
  • w czwartym Śląsku Wrocław Vitezslav Lavicka na początku stycznia świętował dwa lata pracy
  • w piątym Górniku Marcin Brosz pracuje już cztery i pół roku
  • Piotrowi Stokowcowi w marcu stukną trzy lata w Lechii Gdańsk; zdobył z nią Puchar Polski i Superpuchar Polski, podwajając liczbę trofeów w klubowej gablocie
  • trzy i pół roku w Cracovii jest już Michał Probierz, efektem dwa trofea w ubiegłym roku
  • Waldemar Fornalik w ciągu ponad trzech lat pobytu w Gliwicach wywalczył mistrzostwo Polski i trzecie miejsce, a ostatnio po raz pierwszy w historii Piast wreszcie nie odpadł na pierwszej rundzie w europejskich pucharach (przeszedł Dynamo Mińsk i TSV Hartberg)

Maciej Bartoszek doskonale wie, co to znaczy życie na odległość i ciągłe próby minimalizowania strat z tym związanych. – W Niecieczy i Kielcach wynajmowałem mieszkanie, które i tak służyło głównie jako miejsce noclegowe. Jeżeli dzień po meczu mieliśmy tylko trening regeneracyjny, zostawiałem go asystentom i prosto z autokaru wsiadałem w samochód, żeby przynajmniej jeden pełny dzień w tygodniu spędzić z bliskimi. Generalnie rodzina ciągle jest nastawiona na rozłąkę. Nie da się wtedy być w pełni dobrym mężem i ojcem. Choroba dziecka, jakieś występy w szkole czy zawody – ciebie często obok nie będzie. Wiele problemów rozwiązuje się na telefon, a gdy jesteś daleko od domu, są one dla ciebie trochę rozmyte. Nawet u moich asystentów widziałem, że pomagają dzieciom w lekcjach poprzez WhatsAppa czy inne aplikacje, a to nie były jeszcze czasy koronawirusa. Chcieli mieć chociaż namiastkę tego, że są i mogą jakoś pomóc. Ale wiadomo, bywają sytuacje, w których taki substytut nie wystarczy, a nas nie ma. Nie wszystkie związki potrafią funkcjonować przez lata w nieustannym trybie delegacji i wcale nie musi chodzić o złą wolę drugiej strony. Ktoś powie, że marynarze też mogą wypłynąć na dwa miesiące i nie ma ich w domu. Później jednak wracają i przynajmniej przez kilka tygodni mogą się nigdzie nie ruszać. To mimo wszystko inna sytuacja, bo jest pewna stabilizacja i przewidywalność, w oparciu o którą można planować życie – przekonuje.

Mogłoby się wydawać, że trenerzy przynajmniej odbiją to sobie podczas przerw między sezonami czy rundami. No, niekoniecznie. – Gdy urlopy mają ludzie normalnie pracujący, czyli podczas wakacji czy ferii, to my przeważnie przebywamy na obozach przygotowawczych i jesteśmy już totalnie zawaleni robotą. Jedyne wspólne wolne dla wszystkich to okres świąteczno-noworoczny, ale trener raczej nie może jak piłkarze spakować się i ruszyć gdzieś na dwa tygodnie. Musi dograć obóz, zaplanować treningi, zaplanować roszady kadrowe, które najpierw trzeba omówić z władzami klubu. W najlepszym razie masz parę dni prawdziwego luzu i wyjedziesz sobie w góry na przedłużony weekend – sprowadza na ziemię Bartoszek.

Tomasz Łapiński dla rfbl.pl: –  Praca trenera wymaga zaangażowania przez 24 godziny na dobę. Gdybym przyjął taką ofertę, musiałbym odłożyć literaturę, film i fotografię. A ja za bardzo lubię te swoje zainteresowania, żeby z nich rezygnować.

Przy okazji analizuje on, z iloma rzeczami głównodowodzący zespołem musi się zmagać. Nie zawsze jest to widoczne dla innych. Bartoszek lubi brać do swoich sztabów byłych piłkarzy zaczynających pracę trenerską i za każdym razem są zdziwieni, ile rzeczy spoczywa na barkach ich szefa. – W chwili, w której obejmujesz jakiś zespół, przez 24 godziny na dobę jesteś w stanie mniejszego lub większego zestresowania. Nawet jeśli wyjdziemy z klubu ze sztabem wcześniej niż o 21 czy 22, to i tak często jeszcze przy kolacji się zdzwaniamy, coś omawiamy. Bycie trenerem to nie tylko planowanie zajęć, co zresztą też swoje zajmuje. Nieraz dochodzą inne rzeczy: jakiś problem medyczny zawodnika, który trzeba omówić z lekarzem. Jest wywiad w mediach, coś do załatwienia z rzecznikiem prasowym, akcja marketingowa, właściciele, sponsorzy, kibice, analiza rynku i ewentualnych wzmocnień, przygotowanie odprawy przed i po meczu. Miałeś mecz w piątek, ale w sobotę jedziesz oglądać mecz twojego rywala i znów cię nie ma. A w międzyczasie trzeba jeszcze porozmawiać z jakimś piłkarzem. Przy prawie trzydziestu ludziach, którymi zarządzasz, zawsze w ciągu tygodnia u kogoś pojawi się trudna sprawa. Utrzymywanie chociażby przyzwoitych relacji z każdym zawodnikiem i orientowanie się w jego sytuacji wymaga sporo czasu. Jasne, pierwszy trener część zadań zleca asystentom, ale i tak musi je z nimi omówić, a później koordynować. Ty za wszystko świecisz oczami. Nieustannie jest „coś”.

Jacek Zieliński, pozostający bez zatrudnienia od chwili rozstania z Arką Gdynia, też zmagał się z takimi dylematami, ale dziś może mówić, że wyszedł z tego obronną ręką. – Od razu przyjęliśmy, że gdziekolwiek ruszałbym w Polskę za pracą, to nie ciągnę za sobą rodziny. Będąc trenerem klubowym często pracowałem od rana do nocy, więc i tak prawie byśmy się nie widywali. Z perspektywy czasu na takim układzie nie wyszliśmy z żoną źle. W dalszym ciągu jesteśmy ze sobą, nie ma żadnych problemów między nami. Synowie odchowani, żyją już na własny rachunek. Da się to wszystko pogodzić, co nie znaczy, że jest łatwo. Przegapione uroczystości rodzinne i inne ważne wydarzenia były na porządku dziennym. Synowie zdawali matury, wchodzili w dorosłe życie i niekoniecznie byłem wtedy obok. Oni też jednak pokochali piłkę nożną, są z nią teraz związani zawodowo. Najbardziej „na wyjeździe” doskwierało wracanie do pustego, wynajętego mieszkania – szczególnie po jakimś rozczarowującym meczu. Człowiek zostawał sam ze swoimi myślami. To były najtrudniejsze chwile – wspomina.

I tutaj dochodzimy do kwestii absolutnie fundamentalnej: – Żona, partnerka, dziewczyna ma ogromny wpływ na funkcjonowanie piłkarza lub trenera. Ona nawet nie musi się interesować sportem, ale musi wykazywać zrozumienie i akceptować specyfikę twojego zawodu – uważa Jacek Magiera.

Maciej Bartoszek w tym kontekście znów wraca do losów trenera jadącego gdzieś bez rodziny: – Trenerzy to przeważnie są już ludzie starsi, w najlepszym razie zbliżający się do czterdziestki, więc ich drugie połówki mogą chcieć wreszcie zrobić coś dla siebie w życiu. Jeżeli ich mąż wcześniej był piłkarzem, to potrafiły wiele rzeczy przełknąć i iść za nim kosztem swoich ambicji, ale zapewne często z nadziejami, że po zakończeniu jego kariery same będą mogły się rozwijać. A jeśli on poszedł od razu w trenerkę, może być to znacznie utrudnione. Rodzina widzi, że jest on dostępny dla wszystkich – piłkarzy, prezesów, dziennikarzy, pracowników klubu, sponsorów – tylko nie dla niej. Raz czy dwa razy w roku mogą iść razem na jakąś galę, ale na normalny wywiad żona z mężem nie pójdzie. Ty ciągle idziesz gdzieś sam, ona podobnie. Zawodnicy podczas klubowej kolacji przyprowadzają drugie połówki, a ty przychodzisz w pojedynkę, bo rodzina jest 400 kilometrów dalej. Przypadki są różne, ja kariery zawodniczej nie miałem, więc wcześniej wszedłem na trenerską karuzelę i reżim z tym związany – tłumaczy.

Jacek Zieliński miał to szczęście, że idealnie dobrał się z żoną. – Nam było o tyle łatwiej, że żona też wyczynowo uprawiała sport. Podczas studiów grała w piłkę ręczną w AZS AWF Warszawa, więc rozumiała specyfikę tej branży. Po zakończeniu nauki zajęła się wychowywaniem dzieci, a ja skupiłem się na karierze – najpierw piłkarskiej, później trenerskiej. Ona została w domu, ale też zawsze pracowała, była nauczycielką wychowania fizycznego. Dopiero od niecałych trzech lat jest na wcześniejszej emeryturze. Nigdy nie musiała rezygnować z zawodu. Na miejscu pomagali moi rodzice i jakoś dawaliśmy radę. Najważniejsze, żeby się dogadywać i jasno ustalać niektóre kwestie – przekonuje.

Dariusz Banasik dla ŁączyNasPiłka: – Rozmawiałem ze znajomym, który świetnie zarabiał, robił karierę, ale przyznał się, że na urodzinach córki nie był przez sześć kolejnych lat. To rzeczy, których nigdy się już nie cofnie.

Magiera nie od razu miał dzisiejszą świadomość. Jemu też groziły pułapki pracoholizmu i braku równowagi. – Jako kawaler bardzo długo byłem typem samotnika, skoncentrowanym wyłącznie na piłce. Spędzałem w klubie 12-13 godzin dziennie. Przychodziłem do domu, otwierałem komputer i do 1-2 w nocy jeszcze różne rzeczy analizowałem. Wtedy wydawały mi się bardzo ważne i potrzebne, do zrobienia na „już”. Podobnie było na początku małżeństwa, gdy pełniłem funkcję asystenta. Z żoną widywaliśmy się głównie rano, kiedy wychodziła do pracy, która też bardzo mocno ją absorbowała. Wieczory oboje spędzaliśmy przed komputerami i w sumie nie rozmawialiśmy ze sobą. W pewnym momencie się ocknęliśmy. Uznaliśmy, że nie na tym polega życie, nie na tym polega szczęście. Zmieniłem się. Jako ojciec dwójki dzieci w wieku wczesnoszkolnym jestem zupełnie innym trenerem niż wcześniej. Stałem się spokojniejszy i bardziej opanowany, choć ktoś powie, że nigdy nie byłem szczególnie wybuchowy i emocjonalny. Wiem, że to, co najistotniejsze mam w domu – opowiada.

 – Kiedyś nie miałem dystansu do piłki. Irytowałem się, nie spałem, potrafiłem się nie odzywać cały dzień. Jak już byłem z Madzią, zabrałem ją do Gdańska na mecz, miałem prowadzić jakieś obserwacje. W międzyczasie Legia przegrała i przez całą drogę nie powiedziałem do niej ani słowa, tak to przeżywałem. Z czasem nabrałem dystansu, bycie mężem i ojcem w tym pomaga. Dziś po prostu lepiej mi się żyje, więcej się uśmiecham, a to plus także w pracy – podkreśla selekcjoner kadry U-19.

I dodaje: – Zaczęliśmy inaczej organizować sobie czas, bo to tak naprawdę tylko o organizację chodzi. Skupiłem się na wydajności i jakości pracy. Jak pracuję, to pracuję, w pełni się na niej skupiam i odkładam na bok rozpraszacze. Takie jest podejście w naszym sztabie: idziemy na jakość, nie na ilość. Jeżeli zrobiliśmy wszystko w ciągu czterech godzin, nie będziemy na siłę szukali czegoś dodatkowego. Możesz wypruwać sobie żyły, a i tak wiele zależy od przygotowania zawodnika, jego podejścia, pilnowania swojego profesjonalizmu w trakcie tygodnia. Nie jesteś w stanie skontrolować dwudziestu sześciu chłopa, z których każdy nieco inaczej podchodzi do wielu spraw. To piękna, rozwojowa praca na zdrowym, żywym organizmie, ale wielokrotnie się przekonywałem, że nie zawsze czas poświęcony wszystkim piłkarzom został właściwie spożytkowany. Czasami lepiej odpuścić i poświęcić kilka godzin rodzinie niż zawodnikowi, który i tak nie zapamięta zbyt dużo z tego, co dla niego zrobiłeś. 

W przypadku jego małżeństwa wiele uregulowały narodziny pociech. – Żona wcześniej też pracowała i tak jak ja funkcjonowała w trybie: wyjście z domu o 6 rano, powrót o 18:00 i jeszcze jakieś sprawy przed komputerem. Odkąd pojawiły się dzieci, Madzia zajmuje się domem, ale to nie jest tak, że skupia się tylko na tych symbolicznych garach. Ma czas dla siebie, robi różnego rodzaju kursy, realizuje się w innych kwestiach. Jak już dzieci wyrosną z pieluch, wszystko da się poukładać – zapewnia.

I doradza, żeby nie zabierać pracy do domu, a zamiast tego pogłębiać relacje. – Na mecze żona nie chodzi, wyjątkiem był wyjazd do Łodzi na spotkanie z Senegalem podczas mundialu U-20. W domu staramy się nie rozmawiać o piłce, wolimy ten czas spędzać zupełnie inaczej. Wypracowaliśmy swoje rytuały. Jeżeli mam wolną niedzielę, gotuję rosół nim jeszcze wszyscy wstaną. Lubię to zajęcie. Następnie jest wspólne śniadanie i pójście do kościoła, potem jemy ten rosół i idziemy na spacer. Po powrocie Madzia przygotowuje drugie danie i tak nam upływają godziny. Takich niedziel zbyt wiele w roku nie ma, ale jeśli są, korzystamy z nich na sto procent. Czasami naszą niedzielą jest na przykład wolny wtorek. Dzieci idą do szkoły, a my zyskujemy czas dla siebie. Wspólnych znajomych w zasadzie nie mamy, każdy obraca się w swoim środowisku. Nasze zainteresowana się różnią. To też nie jest tak, że wszystko robimy razem i wszędzie musimy chodzić razem. Kwestia zaufania. Dużo daje rozmowa, wspólne posiłki przy stole i odłożenie na bok elektroniki, co najwyżej w tle może po cichu lecieć muzyka. Staramy się tego pilnować – zdradza swój sposób Magiera.

Refleksje o źle dobieranych priorytetach często przychodzą po latach. Po rozstaniu z Jagiellonią w rozmowie z Leszkiem Milewskim podzielił się nimi Ireneusz Mamrot. Kilka dających do myślenia cytatów.

„Na pewno inaczej bym trochę poukładał swoje życie. Więcej poświęcił rodzinie. To na sto procent. Są tu rzeczy, których potem się nie da nadrobić. Gonimy za bardzo, nie mówię tu o trenerach, tylko my, Polacy, jako naród. Z kim nie rozmawiam, każdy gdzieś zarobiony, a jeszcze w dodatkowej pracy, w nadgodzinach. Po zmianach ustroju, gdzie dawniej każdy kombinował jak się nie przemęczyć, poszliśmy w drugą stronę. Tak żyć się nie da, życie ucieka. Mam kolegę, który wcześniej to zrozumiał, dziś dba o to, by znaleźć czas także na swoje pasje. Weekend w górach, wyjazd na ryby, proste rzeczy. Patrzę na swój wiek i wiem, że niewiele świata widziałem. Na pewno warto byłoby na to poświęcić czas, podróże kształcą, a świat jest piękny”

„Trener jest trenerem od rana do wieczora. Nie nauczyłem się nigdy zostawiać pracy po wejściu do domu. Nie umiem zapomnieć o piłce. Teraz to doceniam, jak zacząłem rozmawiać z kolegami o rzeczach zupełnie innych niż o futbolu. Dzięki temu jeszcze bardziej odpocząłem. (…) Trzeba sobie stworzyć inne przestrzenie, alternatywę. To był mój mankament, nie miałem odskoczni. Nie szło, to zaszywałem się w domu i pracowałem jeszcze więcej. Mnie się wydawało, że robię dobrze, ale czasem trzeba z tego wyjść, spojrzeć jakby z boku, wtedy, na świeżo, podjąć decyzję. Na pewno to też zmienię”.

„Rodzina jest najważniejsza. Jak nie jesteś przy wychowywaniu swoich dzieci, to potem tego brakuje najbardziej. (…) Mam swoje plany, mocno pozapiłkarskie. Wiadomo, chcę coś osiągnąć w sporcie, to priorytetowo, ale nie wyobrażam sobie dzisiaj, że za dziesięć lat będę trenerem. Może mi się zmieni, ale dzisiaj tak myślę. Nie chciałbym wtedy jeszcze wszystkich weekendów mieć zajętych. Chętnie będę pracował przy sporcie, ale w innej roli, nie tak obciążającej. Kwestie finansowe są tu drugorzędne”.

Takie dylematy oczywiście nie są jedynie naszą specjalnością. Możliwe, że na Zachodzie, gdzie gra toczy się o znacznie wyższe stawki, dają o sobie znać jeszcze bardziej. Finalnie często pozostaje poczucie pustki, nawet przy wymiernych sukcesach. Bardzo wymowne były słowa wypowiedziane jakiś czas temu przez Arsene’a Wengera w wywiadzie dla telewizji RTL. – Żałuję poświęcenia wszystkiego. Zrozumiałem, że skrzywdziłem wielu ludzi dookoła mnie. Lekceważyłem mnóstwo osób, zwłaszcza swoją rodzinę, bliskich. Człowiek, który obsesyjnie podąża za tym, co kocha, ignoruje wiele rzeczy. To jak obsesja, która siedzi w twojej głowie w dzień i w nocy. Budzisz się o 3 w nocy i myślisz o składzie, taktyce, statystykach – ostrzegał.

Takie gorzkie wnioski płyną z ust jednego z najlepszych menedżerów pierwszej dekady XXI wieku, który zdobywał mistrzostwa Anglii oraz docierał do finału Ligi Mistrzów i Pucharu UEFA. Skoro nawet ktoś tak znany jest po wszystkim rozgoryczony, to co mają powiedzieć inni trenerzy, będący bardziej w cieniu, a przecież zapewne angażujący się w swój zawód równie mocno? Ba, niewykluczone, że może nawet jeszcze bardziej, bo Wenger w Arsenalu miał szeroki sztab i zarabiał miliony, mogąc bez problemu opłacić kierowcę, ogrodnika czy nianię. Przynajmniej w kwestiach technicznych trochę rekompensowało to jego nieobecność.

Niektórzy potrafią się w porę opamiętać i przynajmniej częściowo odbudować nadszarpnięte relacje, a czasem też po prostu zdrowie. Pamiętamy przecież przypadek zmarłego niedawno Gerarda Houlliera, który w 2001 roku jako menedżer Liverpoolu w przerwie meczu z Leeds doznał ataku serca. Musiał przejść operację. Później na chwilę wrócił jeszcze do pracy jako opiekun Aston Villi, ale szybko odpuścił, żeby nie pogarszać swojej sytuacji.

W jego ślady zawczasu szli inni.

Arrigo Sacchi w „La Gazzetta Dello Sport” o rezygnacji funkcji koordynatora zespołów młodzieżowych we włoskiej federacji: – Od ponad dwudziestu lat cały czas toczyłem walkę z pewnym wymagającym przeciwnikiem, który w końcu zwyciężył. Tym rywalem jest stres i to właśnie przez niego zaniedbałem życie rodzinne. Nie byłem dobrym ojcem, nie opiekowałem się właściwie moją córką, a teraz nie chcę popełnić tych błędów w przypadku mojej wnuczki.

Marco van Basten w Sky Sports: – Przez stres zrezygnowałem z tego zawodu. To jedyny powód, a nie chore serce jak niektórzy mówili. Nadchodziła noc, a ja i tak nie potrafiłem zasnąć, co negatywnie wpływało na moje zdrowie. Bycie trenerem jest nieporównywalnie trudniejsze niż granie w piłkę. Życie ma się tylko jedno, a ja nie chciałem go zrujnować.

W ostatnich dniach dość głośno zrobiło się o porzuceniu przez Chrisa Rusha stanowiska szefa działu sportowego Blackburn Rovers. Powodem był właśnie coraz bardziej dokuczliwy brak równowagi w życiu prywatnym. Postanowił on, że porzuca pełnoetatową pracę w zawodowym futbolu. – Moja decyzja wynika wyłącznie z chęci przedłożenia życia rodzinnego nad życie zawodowe. Będąc członkiem sztabu pomocniczego w piłce musisz pracować 60 godzin lub więcej tygodniowo, 11 miesięcy w roku, z weekendami z dala od najbliższych i przegapionymi wydarzeniami rodzinnymi. To niezbędne wyrzeczenia, żeby zachować odpowiednią wydajność. Żyłem szczęśliwie tym życiem od piętnastu lat, zostałem nagrodzony fantastycznymi przeżyciami i wspomnieniami, które będę pielęgnował do końca życia. Czuję jednak, że teraz poświęcenie względem rodziny jest zbyt duże – tłumaczył.

Ciągłą nieobecność najtrudniej znieść przy małych dzieciach, które najbardziej łakną relacji i na które mają one wtedy największy wpływ. Jackowi Zielińskiemu kariera trenerska potoczyła się tak, że w tym okresie jeszcze dalej w Polskę nie ruszał. – Na początku pracy trenerskiej byłem raczej blisko domu. Najdalej miałem w Górniku Łęczna, ale też nie było źle. Rodzinny Tarnobrzeg oddalony raptem o 140 kilometrów, a żona pochodzi z Lublina. Cała rodzina znajdowała się w pobliżu. Można powiedzieć, że szkołę podstawową synowie skończyli przy mnie. Dopiero gdy Tomek był w szkole średniej, a Maciek na studiach, zaczęły się dalsze eskapady. W czasach Grodziska Wielkopolskiego bywało, że nie widzieliśmy się nawet 3-4 miesiące. Zdążyliśmy jednak wytworzyć między sobą silne więzi, do dziś mamy bardzo dobre relacje. Fakt, że wszyscy działamy w piłce dodatkowo ułatwia dogadywanie się. Cieszę się, że swoimi pomysłami na życie poszli w tym kierunku – nie ukrywa.

Jacek Magiera jeden test na wytrzymałość zdążył przejść. – Krótki okres samotności miałem podczas prowadzenia Zagłębia Sosnowiec i niekoniecznie chciałbym go powtarzać. Dużo się wtedy biłem z myślami, czy przejąć ten zespół. Dwa razy odmówiłem, za trzecim się zdecydowałem. Uznaliśmy z żoną, że to może być dobry czas na taki ruch. Wyjechałem 22 czerwca, na początku dojeżdżałem do Sosnowca z rodzinnej Częstochowy. Pierwszy miesiąc to ciągłe obozy i zgrupowania, normalna sprawa. Plusem tego okresu były wakacje, więc jak zakończyliśmy przygotowania, Madzia z dziećmi przyjechała do mnie. Gdy zaczął się rok szkolny, rodzina wróciła do Warszawy. Rozłąka trwała jednak tylko dwa tygodnie, nawet jej mocniej nie poczuliśmy. W praktyce nie zostaliśmy poddani większej próbie w życiu na odległość. Była na nią gotowość, ale od razu wiedziałem, że przynajmniej dwa razy w tygodniu będę w domu. Z Sosnowca do Warszawy nie jest aż tak daleko, pociągiem jedzie się niewiele ponad dwie godziny. Mogłem po porannym treningu przyjechać do Warszawy i spędzić wieczór w domu, by następnego dnia wrócić do klubu na popołudniowy trening. Wszystkie kwestie dotyczące organizacji zajęć załatwiałem w pociągu z asystentem Tomkiem Łuczywkiem. W klubie maksymalnie wykorzystywałem czas, a jak wracałem do domu, komputer i telefon służbowy zostawiałem na półce, byłem w stu procentach dla rodziny.

I dodaje: – To bardzo ważne, żeby wolny czas faktycznie przeznaczyć dla najbliższych. Niejeden trener mając wolne i tak jeszcze szuka jakiegoś zajęcia. Po to mamy sztab, by zajął się niektórymi kwestiami. Współpracuję z fachowcami w swoich dziedzinach. Zarządzam nimi, ale obdarzam ich zaufaniem i nie robię wszystkiego za nich. Są trenerzy, którzy chcą robić wszystko, mają problem z przekazaniem części kompetencji. Sam taki na początku byłem. Moim zdaniem to zła droga, od tego się coraz bardziej odchodzi. Za kilka lat model pierwszego trenera będzie zupełnie inny niż ten, który nadal jest najczęściej spotykany w Polsce. Dziś zdarza się, że podczas zajęć nawet się nie odzywam i jedynie obserwuję gdzieś z boku.

Paradoksalnie odkąd został selekcjonerem, wcale nie zwiększył liczby wolnych chwil. – Żona przekonywała, żebym się zdecydował, sądząc właśnie, że więcej będę na miejscu. Minęło pół roku i stwierdziła, że nie ma mnie w domu częściej niż podczas prowadzenia Legii – śmieje się Magiera. – Niektórym się wydaje, że praca selekcjonera to 4-5 zgrupowań w roku, a w międzyczasie leżenie na kanapie. A to mnóstwo wyjazdów, spotkań, obserwacji. Przejechałem i przeleciałem już setki tysięcy kilometrów. Największą pracę musimy wykonać do zgrupowania, na nim jest już za późno na pewne rzeczy. Wiele zależy od twoich współpracowników i podejścia piłkarzy.

Czy więc zawód trenera wymaga szczególnej mobilizacji, żeby poza życiem zawodowym mieć też udane życie prywatne?

Maciej Bartoszek: – Dopóki kontrakty trenerów nie będą lepiej zabezpieczone, nie widzę tu złotego środka.

Jacek Zieliński: – Najwięcej zależy od ludzi, od ich podejścia i umiejętności porządkowania pewnych spraw. Tego typu problemy mogą się zdarzyć praktycznie w każdym zawodzie, każdy radzi sobie z nimi na swój sposób. To chyba znak naszych czasów. Świat strasznie pędzi, jest pogoń za lepszą pracą, samochodem, domem, ale to zjawisko ogólne. Nie róbmy z trenerów szaleńców na granicy obłędu, którzy są skazani na brak życia prywatnego. Inna sprawa, że niektórzy lubią się licytować, ile to czasu potrafią spędzić w klubie. Nie przesadzajmy. Dla odbiorcy to fajne opowieści, łapiące za serce, ale każdy potrzebuje odpoczynku i naładowania baterii.

Jacek Magiera: – Nie da się dobrze pracować mało śpiąc. Jestem zaskoczony, widząc, że otrzymywałem jakieś maile o 3 w nocy czy 5 rano. Nie rozumiem takiego podejścia.

Pytanie idące jeszcze dalej: czy warto być trenerem piłkarskim, skoro cena często jest tak wysoka?

Musi to być ogromna pasja, człowiek musi to kochać. Już na starcie trzeba wiedzieć, że kiedyś przyjdzie zrobić życiowy bilans zysków i strat. Na początku swojej pracy nie miałem pojęcia, jakie może ona mieć konsekwencje dla życia prywatnego. Człowiek poświęca się piłce bez reszty, ale zanim zdąży to podsumować, strat jest więcej niż korzyści. Jakiś czas temu nawet zadałem sobie pytanie: co ta piłka mi dała? Straciłem kupę zdrowia i mało co nie straciłem kontaktu ze swoją córką. To na szczęście udało się uratować, mamy dziś dobrą relację. A i tak nie mogłem sobie zarzucić, że się tu nie starałem. Jeżeli już mogłem pojechać na przykład na szkolny występ, robiłem wszystko, by na nim być, rezygnując z dnia na reset i dłuższy sen – mówi Bartoszek.

Trener Korony Kielce jest po rozwodzie, jego małżeństwo nie przetrwało. Piłka nie była tu jedynym powodem, ale swoje na pewno dołożyła. – W pewnym momencie wszystko się nawarstwiło. Raz, że przez piłkę oddaliliśmy się od siebie. Dwa, że w krótkim czasie nagromadziło się wiele przykrych spraw, ze śmiercią rodziców na czele. Do tego ja pracy nie miałem, była małżonka ją straciła i sumując poszczególne elementy, nie utrzymaliśmy tego związku – analizuje Bartoszek.

Dziś niektórych błędów unika. – W tej chwili jestem w nowym związku, mam kolejne dziecko. Podejmując znów pracę w Koronie, założyłem od razu, że moi najbliżsi powinni iść ze mną, bo już wiem, czym może się skończyć zbyt długa rozłąka. W praktyce trochę musieliśmy na to poczekać, początkowo też funkcjonowaliśmy na odległość, ale teraz są ze mną w Kielcach. I tak większość dnia się nie widzimy, ale to już zupełnie co innego niż życie na telefon – cieszy się.

Niektórzy świadomie ograniczają sobie pole manewru w zawodzie, nie ruszając się poza dany region. Widać to chociażby u niektórych szkoleniowców żyjących na Śląsku. Przykładami Jacek Trzeciak czy Rafał Górak, którzy dopiero niedawno ruszyli szerzej w Polskę. Górak przez dwa lata prowadził Elanę Toruń, rodzinę zostawił w Bytomiu i nie ukrywał, że pod koniec odczuwał już olbrzymią tęsknotę. – Trenerzy, którzy mogą latami pracować w pobliżu miejsca zamieszkania to szczęściarze. A gdy nie mogą, to jeżeli jest możliwość, by rodzina mimo wszystko wyjechała z nimi gdzieś dalej, to niech zawsze z niej korzystają – podsumowuje Bartoszek.

Zdaniem Jacka Magiery kluczowe jest właściwe rozeznanie, na jakim etapie w życiu i pracy się znajdujemy i na co w danej chwili możemy sobie pozwolić. – Ciągle trzeba dokonywać wyboru między karierą a życiem. Kariera trwa do pewnego momentu, a skutki tego, jak się podchodziło do rodziny, dzieci będą odczuwalne do końca. Najmocniej właśnie po przejściu na emeryturę, gdy człowiek jest coraz słabszy. Wtedy albo to uczucie i wsparcie, które przekazywał otrzyma samemu, albo nie. Bywa, że trenerzy chcą nagrody od razu, nie patrzą perspektywicznie, natomiast czasami namacalne efekty ich pracy mogą przyjść za kilka lat. W międzyczasie ułożą sobie życie rodzinne, a zawodowo rozczarowani nie będą. Zamiast tego jednak wybierają od razu pójście na całość i potem są nieszczęśliwi.

Tłumaczy to na swoim przykładzie: – Rozwijam dwudziestolatków, widzę efekty tej pracy, daje mi ona satysfakcję. Słyszę wiele opinii, że powinienem znów iść do Ekstraklasy. Miałem 4-5 propozycji, nawet całkiem niedawno, ale nie podejmowałem tematu, bo wiem, czego chcę. Kończąc karierę przed trzydziestką, 99 osób na sto mówiło mi, że źle robię, że to za szybko. Po dziesięciu latach już wszyscy mówili, że dobrze zrobiłem, bo wcześnie zacząłem zbierać doświadczenie i rozwijać się trenersko. Osiągając sukcesy z Legią miałem 40 lat, niejeden dopiero wtedy zaczyna robić papiery trenerskie. Przejmując Legię też słyszałem, że za dużo ryzykuję, że nic z tego nie będzie. A ja miałem przekonanie, że to jest ta chwila. Wcześniej dwa razy Legii odmówiłem, bo pod żadnym względem nie czułem się gotowy. Niektórzy jednak pewne rzeczy czują, a i tak działają wbrew sobie, bo chcą mieć wszystko na już. I tracą podwójnie. Nie mówię, że nigdy dalej nie wyjadę, ale to kwestia przyszłości. Dziś jest na to za wcześnie.

Nie bez znaczenia jest wyznawany przez nas system wartości. Jeżeli ktoś nie ma żadnych odniesień do życia po śmierci i nadziei na coś więcej po drugiej stronie, łatwiej jest mu popłynąć i postawić wszystko na szali zawodowej. Osobom religijnym siłą rzeczy bardziej naturalnie przychodzi zachowanie równowagi, bo pamiętają, że najważniejsze wydarzy się później, a życie na ziemi to nie cel sam w sobie.

Jacek Magiera: – Jestem osobą wierzącą, która zaufała i oddała pewne sprawy Panu Bogu. Wiara pomaga porządkować hierarchię wartości, nakierowanie na niektóre rzeczy staje się bardziej oczywiste, ale wiara nie może polegać tylko na tym, że co niedzielę jesteś na mszy, a po godzinie zapominasz o wszystkim. Możesz latami chodzić do kościoła i nigdy nie dotknąć tej głębokiej wiary. W moim życiu jest ona bardzo ważna. Nieraz przed meczami jeździłem rano wyciszyć się w kościele. Najważniejsze jest ludzkie podejście, bo mam wrażenie, że świat piłki także coraz bardziej się brutalizuje. Trzeba umieć czytać znaki, których dostajemy mnóstwo na każdym kroku. 

Sam tego doświadczył. W jego przypadku piłka pomogła mu znaleźć przyszłą żonę. – Cały czas uważam, że tak było mi pisane, że był to plan tego najwyższego. To nie jest przypadek, że akurat z Madzią jesteśmy razem. Poznaliśmy się na stadionie dziesięć lat wcześniej. Przyjechała z bratem na Legię, bo był i jest zagorzałym kibicem, a że ich mama nie chciała puścić 13-latka samego, to pojechała z nim starsza siostra. Podeszli do mnie po autograf i zapytali, czy nie załatwiłbym im biletów na mecz Polska – Anglia na Legii. Zostawiłem im numer telefonu. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że ona będzie moją żoną, stwierdziłbym, że to niemożliwe. Pan Bóg jednak wie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Ja sobie mogę mówić „nie”, a na koniec i tak będzie tak, jak on chce – opowiada.

I rozwija wątek: – Średnio raz na rok rozmawiałem z Madzią przez telefon. Na początku mówiła „proszę pana”, mimo że między nami są tylko trzy lata różnicy. Po dekadzie zaczęliśmy się spotykać po kilka razy w roku, a potem… nie widzieliśmy się 2-3 lata. Aż wreszcie w 2008 roku, gdy miałem 33 lata, stwierdziłem, że zadzwonię sobie do Madzi i zapytam, co tam u niej. Przykra niespodzianka, usłyszałem „nie ma takiego numeru”. Pojawiło się poczucie straty. Czas w moim życiu leciał, a coraz bardziej czułem, że to może być ta jedyna. Ja tu biegam, szukam, latam, a cały czas miałem koło siebie kobietę, z którą zawsze czułem się dobrze. Ale wtedy pomogła mi piłka. Legia grała z Ruchem Chorzów na Stadionie Śląskim. Janek Urban wolał, żebym został w Warszawie i zrobił trening z 6-7 chłopakami, którzy nie zmieścili się w kadrze i ewentualnie dojechał pociągiem w dniu meczu. Idę na dworzec, a tam kolejka do kasy na 150 metrów. Machnąłem ręką, odpuściłem. Wracałem do domu i olśniło mnie, że przecież mogę kupić bilet u konduktora. „Szkoda meczu, nie zawsze gra się na Śląskim” – pomyślałem. No i pojechałem. W pewnym momencie usłyszałem śpiewy kibiców Legii, jechali tym samym pociągiem. Wśród nich był Piotrek, czyli brat Madzi. Przywitaliśmy się, wyjaśnił, co u siostry i dał mi jej nowy numer. Od tamtej pory staliśmy się parą. To nie mógł być zwykły przypadek.

Trzeba powiedzieć sobie to jasno i wyraźnie: praca przy piłce nigdy nie będzie się odbywała w trybie 8-16 od poniedziałku do piątku, chyba że chodzi o administrację klubową. Jeżeli ktoś nie akceptuje życia zawodowego bez jasno określonych ram czasowych, nawet nie powinien tu zaczynać, bo na sto procent się nie odnajdzie. To zawsze będzie dziedzina wymagająca dużego zaangażowania, mocno absorbująca, w której element pasji jest niezbędny, by szybko się nie wypalić. Mimo wszystko nadal zostaje spore pole do zagospodarowania co do reszty życia i już tylko od samego zainteresowanego zależy, co z tym zrobi.

Jacek Magiera podsumowując temat, na swoim przykładzie pokazuje, że wszystko jest do pogodzenia. – Jestem szczęśliwy. Mam 44 lata, przez dziewięć lat byłem drugim trenerem Legii współpracując z siedmioma czy ośmioma trenerami. Potem przez półtora roku samodzielnie prowadziłem legijne rezerwy. Przez rok nie robiłem nic, jeździłem na staże i trochę doradzałem Motorowi Lublin w III lidze. Objąłem Zagłębie Sosnowiec, później Legię, z którą rywalizowałem w grupie Ligi Mistrzów i fazie pucharowej Ligi Europy oraz zdobywałem mistrzostwo Polski. Prowadziłem kadrę U-20 na mundialu i nadal prowadzę młodzież. Nie mam poczucia, że coś ważnego mnie w pracy ominęło, a jednocześnie nie poświęciłem dla niej szczęścia prywatnego. I nigdy nie poświęcę.

Wielu jednak wybiera pójcie w skrajności i dopiero wtedy zaczyna się problem. Można długo nie odczuwać potrzeby funkcjonowania w inny sposób – mężczyźni z natury mają najczęściej mniejsze potrzeby relacyjne niż kobiety, bardziej są nastawieni na materię – ale prędzej czy później zaniedbania w życiu prywatnym się odezwą. W niejednym przypadku będzie to już przebudzenie z ręką w nocniku. Na pewne rzeczy stanie się zwyczajnie za późno lub będą nie do odbudowania, przepadną bezpowrotnie. Zagrożeni są tym nie tylko trenerzy czy piłkarze, ale także wszyscy przesiąknięci piłką: członkowie sztabów szkoleniowych, opiekunowie młodzieży, prezesi i dyrektorzy w klubach, skauci, agenci czy dziennikarze sportowi. Obecny dyrektor sportowy Borussii M’gladbach, Max Eberl już kilka lat temu przyznał się do pracoholizmu. Był wtedy koordynatorem szkolenia młodzieży. Żona po trzech miesiącach zapytała go, czy uda się im wreszcie wyjść razem na kawę…

Futbol także może być niezdrowym uzależnieniem, także może być quasi-religią, swego rodzaju złotym cielcem, któremu człowiek oddaje cześć. Przy takim podejściu na końcu jednak zawsze będzie smak goryczy, choćby po drodze pojawiły się sukcesy i pieniądze.

Czytając wyznania pracowników hospicjów, często natrafimy na temat, czego ludzie żałują na łożu śmierci, gdy już mogą szczerze, bez żadnych masek rozliczyć swoje życie. I jak łatwo się domyślić, w pierwszej kolejności tego, że za mało kochali i poniszczyli relacje z najbliższymi, przeważnie na rzecz robienia kariery. O zbyt małym poświęceniu dla pracy jakoś nikt w takich chwilach nie wspomina.

PRZEMYSŁAW MICHALAK 

Fot. FotoPyK/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Xavi: Okoliczności się zmieniły. Podjąłem tę decyzję dla dobra klubu

Patryk Fabisiak
1
Xavi: Okoliczności się zmieniły. Podjąłem tę decyzję dla dobra klubu

Weszło

Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
10
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata
Polecane

W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby

Szymon Szczepanik
35
W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby
Polecane

Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”

Kacper Marciniak
18
Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
69
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Komentarze

19 komentarzy

Loading...