To zabawne, jak wybiórcza jest pamięć. Pod mnóstwem względów. Dla mnie na przykład pod względem Rakowa Częstochowa.
Bo choć Raków Częstochowa przez sto lat swojego istnienia w Ekstraklasie był ledwie chwilę, tak przez to, że gdy akurat wpadałem w sidła piłki w niej się znajdował, zawsze uważałem, że naturalnym ligowym porządkiem jest Raków w Ekstraklasie.
Na tej samej zasadzie, co ostatnio zauważyliśmy z Kubą Olkiewiczem, dla tak ze dwóch pokoleń ŁKS i Widzew nie są klubami, które kojarzą się z Ekstraklasą. Raczej są takimi klubami, które gdzieś tam się błąkają między ESA a pierwszą ligą. W najlepszym wypadku. I nigdy o nic ważnego nie grają. Żadnych wspomnień o sile. Raczej wspomnienia o tym, że znowu jakieś łódzkie problemy.
Na tej samej zasadzie, trenera Gotharda Kokotta znałem od zawsze. Choć przez większość życia znałem go z telewizji lub z prasy. Z magazynu „Gol”. Z „Piłki Nożnej”. Jak wsiąkałeś w piłkę w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, to Kokott musiał znajdować się na horyzoncie. Mówiłeś „Kokott”, od razu widziałeś czerwono-niebieskie koszulki częstochowian. Petardy odpalane w kierunku bramkarzy przez Jana Spychalskiego. Wyłączającego rywali Pawła Skrzypka, który równie dobrze radził sobie z Bogusławem Cyganem, co z reprezentacją Canarinhos. Myślałeś o Jacku Magierze, o którym mówiło się, że musi podbić piłkarski świat: przed dwudziestką w rankingu defensywnych pomocników „PN” tylko za Świerczewskim, Wałdochem, Michalskim. Dojrzały ponad swój wiek. Nieskażony tym, czym była wówczas niejednokrotnie skażona piłkarska szatnia. Nie mówi się nigdy o Magierze w kategoriach zmarnowanego talentu, a powinno.
Życie się tak układa, że Gotharda Kokotta poznałem osobiście w zeszłym roku. Ostatnio widzieliśmy się 6 października. Nie mam pamięci do dat, ale to musiałem zapamiętać. Gdy umawiałem się bowiem, że przyjadę do niego do domu na rozmowę, wybrałem akurat ten dzień, bo mi pasował wtorek; Kokott potwierdził, że nie ma problemu. Natomiast gdy przyjechałem, okazało się, że od rana w mieszkaniu trwają przygotowania do urodzin.
Żona trenera Gotharda była po staropolsku gościnna – ciasto, rosół, drugie, kawa. Ale też widać było, że nasza rozmowa się przeciąga, że nie taki był plan na ten dzień, że wreszcie goście już niebawem mają wpaść, a my wciąż siedzimy i rozmawiamy. Widziałem to przecież, pytałem więc trenera, czy może przełożymy rozmowę na inny czas, bo teraz są ważniejsze sprawy. Mówił, że nie. Nie ma takiej opcji. Rozmawiamy dalej. Gdy się żegnałem, praktycznie mijając zaproszonych gości w drzwiach, żona pana Janka – nikt nie mówił do niego Gothard, wszyscy Janek – powiedziała już innym tonem, że tak widać musiało być. że właśnie w swoje urodziny miał okazję wszystko jeszcze raz sobie prześledzić, karierę piłkarską, trenerską. I że ewidentnie sprawiło mu to frajdę.
To była jedna ze szczególniejszych rozmów, jakie przeprowadzałem, bo ze względu na datę, co chwilę przerywana. Odebrał kilkadziesiąt telefonów. Rozmawialiśmy o jakimś piłkarzu, o którego boku Gothard Kokott grał w Rakowie sezonu 1971/72, idąc na półfinał przeciwko Legii z Kazimierzem Deyną, a tu bach, ten człowiek dzwoni.
Minęły trzy miesiące od tamtego dnia, trenera nie ma. Miał 77 lat. Dziś o 13:00 odbył się pogrzeb. Jeszcze te trzy miesiące temu był w doskonałej formie. Naprawdę doskonałej, biorąc pod uwagę, że niedługo wcześniej spadł z drabiny. Czego też się podjął, chcąc komuś pomóc, a przede wszystkim: bo czuł się na siłach. I gdzie gdy go odwiedzałem, do tych sił faktycznie wracał. Owszem, chodził o kulach, ale, jak sam mówił, coraz lepiej. Co do umysłu – brzytwa. Humor. Świetna pamięć.
Chciałbym, aby Gothard Kokott został zapamiętany jako synonim kogoś, kto może nie pochodzi z danego miasta, może nie wychował się przy barwach takiego a takiego klubu, ale wrasta w niego z czasem bez reszty. To w sumie proste – zakochać się w klubie mając kilka lat. Jesteś półświadomy tego, co się dzieje. Dostajesz zastrzyk emocji. Zostajesz przy barwach. Tego się nie wybiera.
Ale taki Gothard Kokott pochodził ze Śląska, z Pyskowic, grał w Piaście. Przypadkiem na obozie przygotowawczym poznał swoją późniejszą żonę, za nią ruszył na swojej Jawie do Częstochowy. Był tu piłkarzem, bramkarzem, cenionym, ale też takim, któremu po kilku latach karierę przerwała kontuzja. Osiadł w mieście, został przy klubie na dekady, asystując kolejnym trenerom, wychowując szeregi młodych talentów, wreszcie prowadząc Raków w Ekstraklasie.
Uderzyło mnie wspomnienie Michała Cybulskiego, kibica Rakowa, który przypomniał, jak razem w ramach dbania o groby byłych rakowiaków ruszyli na poszukiwanie grobu Wojciecha Pędziacha. Pędziach to były legionista, późniejszy gracz hutników, kapitalny rozgrywający, który popełnił samobójstwo mając trzydzieści kilka lat. Przez to, że jego śmierć nastąpiła dawno temu, w latach siedemdziesiątych, niełatwo było znaleźć jego grób. Odnalazł się po długich poszukiwaniach w Kruszynie. Grób fatalnym stanie, zarośnięty, liter prawie nie widać. Zbiorowy. Kokott miał wtedy 75 lat, a wziął się na równi z Cybulskim do roboty, by doprowadzić grób do porządku. Ten stawiał opór, bo pracy było multum. Michał chciał odłożyć to na kolejny dzień, gdy Kokott powiedział:
– Wojtek to był wspaniały zawodnik, ty wiesz jaką on miał kiwkę? Bierz ten szpadel i nie rób sobie jaj.
Z Pędziachem pół wieku temu grali razem dla Rakowa.
Widziałem też kroniki, jakie prowadził Gothard Kokott. Od ponad pół wieku każdy dzień zaczynał lekturą „Sportu” i szukaniem wszelkich informacji o Rakowie. Odnotowywał składy, sparingi, wszystkie mecze, wszystkie wyniki. Wszystkie ważniejsze wydarzenia. Takie rzeczy umykają na co dzień, w zasadzie gdyby nie ta kronika, pewne rezultaty czy postacie zostałyby przykryte patyną czasu. A tak, każdy mecz, każdy piłkarz, który reprezentował Raków, jest utrwalony. Ba, nawet są cenzurki, który się wyróżniał.
Jego lot przez Ekstraklasę lat dziewięćdziesiątych też był ciekawy. Raków nie miał wtedy nawet formalnych zawodowców, tylko, jak za PRL, piłkarzy na hutniczych etatach. Kokott obejmował zespół w połowie pierwszego sezonu, kiedy drużyna była na miejscu spadkowym. Wszyscy ich lekceważyli. Biedny klub, w sumie można powiedzieć, że półamatorski. Nawet sam Kokott był wtedy tak renomowany w środowisku, że sami widzicie: „Gol” potrafił zrobić literówkę w jego imieniu. A on mało, że uratował ligę. Już wówczas, gdy Smuda wygrywał nagrodę „Trenera Roku”, robiąc przygotowania na nos, Kokott skaperował do pomocy Rakowowi doktora Jerzego Wielkoszyńskiego. Gdy czołowi trenerzy mówili, że laptop jest dobry na podstawkę pod piwo, Kokott ślęczał przy wideoanalizach spotkań, nagrywanych przez pracownika klubu zwykłą kamerą. W następnym sezonie zespół praktycznie bez zmian powalczył o europejskie puchary.
Szkoda, że nie dożył końca tego sezonu, by zobaczyć, jak to wszystko się skończy. Wciąż uzupełniał kronikę, każdy mecz tej jesieni był opisany z taką samą dbałością, jak te z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych.
Mam w sumie nadzieję, że ktoś w Rakowie przechwyci tę kronikę i będzie ją dalej uzupełniał.
To duży tom.
Zostało sporo wolnych stron.
Leszek Milewski