Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Ogórkowa czy pomidorówka. Prus czy Sienkiewicz. Małysz czy Stoch.
W minionych dniach to ostatnie z ważnych dla każdego Polaka pytań wysforowało się na czoło stawki. Sam byłem świadkiem, sam brałem w tym udział, scena jak rewers herbu, wszystkie rekwizyty na miejscu: zastawiony stół, oczekiwani goście, ostatni konkurs Turnieju Czterech Skoczni na telewizorze, mistrzowski skok, pokonany Niemiec, Mazurek Dąbrowskiego, po Mazurku dyskusja.
Oczywiście wszyscy wiemy, że jakkolwiek się kłócić, to ostatecznym wnioskiem jest refleksja, że przyjemnie się jest kłócić o klasę dwóch wielkich mistrzów. W dyscyplinie, którą kto chce, niech sobie deprecjonuje, ale nie zmienia to faktu, że jest wpisana w polską tożsamość XXI wieku jak żadna inna. Może i byle Serrarens zarobi więcej w jedną rundę niż Stoch wygrywając Turniej Czterech Skoczni, może i skoczkowie mogą pozazdrościć zarobków ławkowiczom piętnastego zespołu Ekstraklasy, ale skoki w Polsce to gigant. Faktem niezbitym jest to, że należy zaaktualizować sttare porzekadło, według którego każdy nad Wisłą zna się na polityce i na piłce – skoki spokojnie na trzeciego i to raczej nie na ostatnim miejscu podium.
Ale ta refleksja, że dobrze jest móc porównywać dwóch wielkich mistrzów, nie wystarcza. Potrzebujemy to pytanie zadać. I każdy sam sobie musi na nie odpowiedzieć.
Małyszomania była szaleństwem, tym osławionym już przez monolog Włodzimierza Szaranowicza fenomenem społecznym w pełnej krasie. Po latach bawi wręcz, jak wiele miała odcieni, jak daleko sięgały jej palce. To przecież telewizyjne setki, w których na polskich komisariatach policjanci tłukli w Deluxe Ski Jump. Wybieram ich za przykład, a nie wszystkie stare komputery w szkołach oblegane na każdej informatyce, a nawet długiej przerwie, bo jest jasne, że my młodsze pokolenie, i tak byliśmy graczami. Natomiast DSJ podbijał nawet starsze pokolenia, które z grami mogły nie mieć nigdy nic wspólnego. Natomiast to przecież wierzchołek góry lodowej, bułek z bananem, oblężonych skoczni dla dzieciaków i rekordowych transmisji.
Tak jak Lewandowski dawał sobie ostatnią rundę w Zniczu, żeby zobaczyć, czy gra w piłkę ma jeszcze szansę być jego pomysłem na życie, tak i Małysz w pierwszych latach był bliski rzucenia skoków. Dyscyplina była – za przeproszeniem – w dupie. Powiedzieć, że nie było funduszy, to nic nie powiedzieć. Chyba każdemu utkwiły w pamięci tamte obrazki po pierwszym wygranym przez Małysza Turnieju Czterech Skoczni: reprezentacja ładuje się do samochodu, narty na dach, i sobie jadą, wracając nocą do domu. Prawie jak amatorski wyjazd, by sobie poszusować gdzieś na wczasach.
Fundusze funduszami, przede wszystkim jednak do skoków nie garnięto się. Garstka młodych w paru miejscach. Młodych, którzy nie mieli złudzeń – można sobie poskakać, ale chleba to z tego prawie na pewno nie będzie.
Małysz, swoimi sukcesami, na zawsze zmienił grunt.
Sam siebie zaprzągł do chomąta, a potem przeorał sobą pole.
Nie zaczynał może całkiem od zera, bo skoki gdzieś tam istniały w świadomości przez pryzmat kilku wcześniejszych dobrych skoczków, ale jednak, w momencie jego sukcesu, dyscyplina zdążyła się stoczyć do rangi marginalnej. Dla mnie, osobiście, rocznika 1988, istniała mniej więcej tak, jak – wybaczcie ignorancję – hokej na trawie, gdzie podczas którychś Igrzysk Olimpijskich posłaliśmy reprezentację i obejrzałem parę meczów. Dla starszych pewnie te proporcje wyglądały inaczej, ale ja nie miałem czego w skokach oglądać, czego pamiętać, Eurosportu by oglądać rywalizację obcokrajowców również nie posiadałem.
Znowu, w tym monologu wszech czasów, Szaranowicz trafił najcelniej w wielu punktach. My faktycznie siadaliśmy jak do telenoweli. Pamiętam tamten moment, szczawem będąc: oglądany każdy Puchar Świata. Wszystkie nazwiska rywali, przed chwilą stanowiące czarną magię, teraz weszły do potocznego języka. Zapytaj kogoś na ulicy w 1997 co to skok na bulę, a zapytaj o to samo od 2001. Weszliśmy w ten świat z butami. Z treningami w Ramsau, z Janem Szturcem, z Goldbergerem, ze wszystkimi szczegółami, bez cienia powierzchowności w podejściu do dyscypliny. A Małysz, swoimi sukcesami, w tamtym newralgicznym dla Polski momencie, wychodzącej z dekady zawirowań, bezrobocia, upadających zakładów, dzikiej transformacji, dekady rozczarowań, trochę leczył nas z niektórych kompleksów.
Zbiega się to wszystko do jednego, w sumie oczywistego wniosku: Małysz wykraczał daleko, o wiele dalej niż skoczył w Willingen, poza sport. Myślę, że całe prace doktorskie, a nawet i jakąś porządną literaturę popularno-naukową, dałoby się na ten temat przedstawić. Jak zmienił krajobraz, na co wpłynął.
Stoch tego nie zrobił. Przyszedł już w realiach Małyszomanii, kiedy dyscyplina dostała wiatru w żagle. Ale też krzywdzące byłoby mówić, że przyszedł na gotowe, do krainy mlekiem i miodem płynącej. Pamiętajmy, że Stoch złapał bakcyla skoków nie w wyniku sukcesów Małysza. Zaczynał swoje szkolenie wcześniej. Zachowało się nagranie z 1999, gdy młodziutki Stoch, po juniorskich sukcesach, mówi, że jego marzeniem jest zostanie mistrzem olimpijskim. W tamtym roku wygrał mistrzostwa świata młodzików. Rok później jeździł gdzieś, zbierać doświadczenie, w Pucharze Kontynentalnym.
Gdy wchodził do pierwszej kadry, jasne, perspektywy i zainteresowanie były na zupełnie innym poziomie, niż gdy meldował się w niej Małysz. Nie musiał się zastanawiać: niszowy sport, który zapewne nie da mi chleba, czy normalne życie. Małysz, wszystkim, na co zapracował dla skoków, ułatwił mu start.
Ale zastanawiam się, czy Stoch, przy tej skali talentu, udowadnianej w swoim roczniku w trudniejszych warunkach, nie mógłby zostać Małyszem. Czyli, gdyby Małysz nigdy się nie pojawił, to Stoch odkurzyłby dla Polaków dyscyplinę.
Niemniej to gdybanie, daleko posunięte. Zupełnie mocną podstawę mają jednak i Stocha zasługi dla skoków. Przecież wszyscy zastanawialiśmy się: co to będzie, gdy Małysz skończy skakać. Takich sportów, gdzie póki było dobrze, to śledził je cały kraj, a później, gdy przestało żreć, zjeżdżał do trzeciej ligi zainteresowania, trochę przerobiliśmy. Tak naprawdę, najbardziej prawdopodobnym scenariuszem wówczas była wyrwa pokoleniowa. Między Małyszem, a pokoleniami, które wychowały się na jego sukcesach, garnęły się tłumnie do klubów, skakały i szkoliły się w dofinansowanych klubach. Stoch na wyrwę nie pozwolił. Zapewnił kontynuację.
Gdy w tym meczu patrzę na wszystko, to pod względem osiągnięć, czystych trofeów, Stoch wygrywa, choćby Igrzyskami Olimpijskimi, ale też pewnie przebije zaraz kolejne rekordy Małysza. Gdy patrzę na szczytowy moment, ten, który zawsze był asem atutowym Ronaldinho, to daję Małysza z pierwszego, przełomowego sezonu, kiedy odlatywał. Zasługi dla dyscypliny – także, z dużą mimo wszystko przewagą, Małysz. Natomiast gdy na chłodno spojrzeć, który stał się lepszym sportowcem, czysto technicznie lepszym skoczkiem, to daję Stocha.
Jeśli mnie przyszpilicie, każecie odpowiedzieć, to powiem: Boże Narodzenie. Ogórkowa. Prus. Małysz. Ale finalnie to na nich dwóch – Małyszu i Stochu, nie Małyszu i Prusie – opiera się ta dyscyplina w Polsce, na nich dwóch, na ich dokonaniach, przetrwała w takiej formie i teraz pewnie, już przy tak żyznym gruncie, jesteśmy raczej skazani na to, by ją zdominować. Wbić się między nich w to podium, o, to będzie wyzwanie, któremu nikt może już nie sprostać, nawet jeśli gabloty będzie zapełniał z jeszcze większą regularnością.
Leszek Milewski
Fot. NewsPix