Zimowe okienko transferowe zawsze było tym gorszym z rodzeństwa. Stosunkowo mało transferów, a jak już jakieś wielkie, to takie, które zazwyczaj wahają się po obu stronach wagi. Albo super jak Bruno Fernandes i Virgil Van Dijk, albo straszne jak Andy Carroll i Fernando Torres. Do tego okienko to jest krótsze i ma miejsce w środku sezonu, gdzie mało kto chce się pozbyć najlepszych piłkarzy. Jednak w 2021 wszystko będzie inne, bo do standardowego pakietu ograniczeń dojdą dwie ważne bariery – COVID oraz Brexit. To okienko transferowe w Premier League będzie inne niż wszystkie do tej pory.
Powiedzenie, że pandemia koronawirusa mocno uderzyła w finanse klubów, to pusty frazes. Ona uderzyła w niemal wszystkie sektory gospodarki, więc siłą rzeczy mocno dała po tyłku także i włodarzom klubów. Spod topora nie uciekła nawet Premier League, która zdecydowanie przewodzi pod względem majętności.
W letnim okienku transferowym kluby angielskiej ekstraklasy wydały na transfery blisko półtora miliarda euro. Kwota zawrotna, ale tylko do momentu, w którym nie spojrzymy wstecz. W lato 2019 roku spożytkowano znacznie więcej – 1,56 miliarda. Zarządy klubów Premier League były bardziej rozrzutne także dwa lata temu – wtedy bowiem o kilkaset tysięcy przebito wynik wykręcony na przełomie lipca i października zakończonego niedawno 2020. A przecież mówi się, że kwoty transferów rosną właściwie bezustannie. Teraz jednak można poddać to twierdzenie w wątpliwość, bowiem COVID zdaje się odwracać tę tendencję.
EVERTON W TOP6 PREMIER LEAGUE? KURS 3.00 W EWINNER!
We wrześniu „The Guardian” opublikował artykuł, w którym wyliczył, że ogólnoświatowy futbol stracił na zamkniętych stadionach, barach, klubowych sklepach, czy mniejszej kasie za transmisje ponad 12 miliardów euro. Wynik wykraczający poza granice wyobraźni, więc żeby go wam zobrazować powiemy tylko, że to więcej niż PKB Czadu, Mołdawii, czy Czarnogóry.
Trudno się więc dziwić, że nawet tak rozrzutni i często łatwowierni włodarze klubów Premier League zaciskali delikatnie pasa i szukali tańszych rozwiązań. Teraz jednak znowu mogą wyruszyć na łowy, żerując na maluczkich, których pandemia dotknęła jeszcze mocniej. W futbolowym ekosystemie COVID uwypuklił tendencję, którą mogliśmy dostrzegać od lat. Wielcy zżerają tych średnich, średni małych, zaś mali najmniejszych.
Wiele klubów popadło w tak poważne problemy, że będą zmuszeni wyprzedawać swoje gwiazdy, w nadziei na przetrwanie. W niektórych przypadkach problemy nałożyły się na siebie, co prowadzi nas do tezy, że możemy oglądać najdziwniejsze zimowe okienko transferowe w historii.
Konieczne cięcia budżetowe
Idealny przykład klubu, który ma na głowie coś więcej niż tylko straty związane z koronawirusem, stanowi Lille. Wicelider Ligue 1 ma świetny sezon pod względem piłkarskim – w lidze skutecznie walczą z PSG i Lyonem, zaś w Lidze Europy pewnie udało się wyjść z grupy. Jednakże na zapleczu Les Douges nie jest aż tak różowo.
Niespełna miesiąc temu doszło do zmiany właścicielskiej. Ze swoich stanowisk ustąpili dwaj najważniejsi ludzie w klubie – Luis Campos oraz Gerard Lopez. Tandem, który dał Lille takich zawodników jak Sven Botman czy Jonathan David musiał ustąpić w związku z pożyczką, jaką zaciągnęli. Nie będąc w stanie jej spłacić, oddali klub w ręce Callisto Sporting, czyli spółki zależnej od luksemburskiego Merlyn Partners. I chociaż udało się im uregulować zadłużenie, to na głowie mają DNCG, czyli francuski organ odpowiedzialny za stan funduszy w klubach nad Sekwaną. A ich wyrok był bezlitosny – Lille musi w styczniowym okienku wygenerować blisko 100 milionów zysku, albo będzie musiało liczyć się z utratą licencji na grę w przyszłym sezonie.
A najłatwiej jest to osiągnąć oczywiście za pomocą transferów.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
W związku z tym po piłkarzy Lille może ustawić się cały sznurek chętnych. Raz, że piłkarze Christophera Galtiera mają wysoką klasę piłkarską i są przyzwyczajeni do nieustannego pressingu, przez co spoglądają w ich stronę przede wszystkim topowe drużyny, to jeszcze mogą kosztować relatywnie mało, bo Francuzi po prostu będą musieli sprzedawać, a i sama pandemia nie premiuje już transferów trzycyfrowych.
I tak blisko opuszczenia Stade Pierre-Mauroy wydają się wspomniany Sven Botman, Renato Sanches, czy Jonathan Bamba. Sprzedaż tej trójki właściwie rozwiązałaby problemy Les Douges, ale koszt byłby wysoki. W normalnych okolicznościach pewnie wystarczyłby duet, przede wszystkim jeśli skuszeni ich usługami byliby szkoleniowcy z Premier League.
Warto przy tym dodać, że Lille w swoich problemach nie jest w gruncie rzeczy osamotnione, bo cała francuska piłka dostała w ostatnim czasie po głowie, ale warto w tym momencie przenieść się na drugą stronę Kanału La Manche, bo tam też są problemy. W niektórych wypadkach bardzo duże.
Skromność Liverpoolu, lawirujący Mendes, żerowanie na tragedii
Wystarczy tylko spojrzeć na Liverpool. Zanim doszło do transferu Thiago, mistrz Anglii wydał całe trzynaście milionów euro. To wręcz śmieszna suma, która bardziej pasuje do drugoligowego Stoke albo innego Birmingham. Transfer Hiszpana nieco zmienił optykę, chociaż i tak The Reds przeznaczyli na transfery tylko ułamek tego, co mogli. I nie, nie chodzi tylko o to, że Amerykańscy właściciele bywają sknerami.
Fenway Sports Group (FSG), które właściwie zarządza klubem z Anfield, zapowiedziało, że nie może dać Jurgenowi Kloppowi i dyrektorowi – Michaelowi Edwardsowi – więcej pieniędzy na transfery. COVID spowodował w Liverpoolu tak duże straty, że nawet oni, potentat europejskiego futboli, musieli oglądać każdego funta z dwóch stron. Jedna z najlepszych drużyn na świecie została poniekąd zdegradowana do rangi zespołu, który aby kogoś kupić, powinien kogoś sprzedać. Inaczej z nowymi zawodnikami może być krucho. Skończyło się tak, że krucho faktycznie było. The Reds wzmocnili tylko Diogo Jota, Thiago i Tsimkas, którzy chociaż nie kosztowali mało, to nie są w stanie zagwarantować składu odpowiednio szerokiego w stosunku do wyzwań, jakie stawia przed nimi pandemia oraz nawarstwiająca się liczba kontuzji.
LIVERPOOL MISTRZEM ANGLII? KURS 3.45 W EWINNER!
Trzeba tutaj zwrócić uwagę na fakt, że większość transferów Liverpoolu wpasowała się w krajobraz łańcucha pokarmowego. Grecki lewy obrońca trafił do Anglii z Olympiakosu – klubu z definicji mniejszego od The Reds, który ucierpiał w sposób wymiernie większy na pandemii COVID-19. Portugalski napastnik zamienił Molineux na Anfield, a jego cena – oraz sama sprzedaż – była w dużej mierze umotywowana zakupami Wolverhampton. Wilki musiały jakoś zbilansować zyski i straty, które ponieśli przede wszystkim ze względu na Fabio Silvę, wciśniętego do Premier League przez Jorge Mendesa.
Ta transakcja jest również związana z koronawirusem. Wolverhampton wydało na 18-letniego napastnika bagatela 40 milionów funtów nie do końca na własnych warunkach. Było to niemalże życzenie superagenta, który chciał w ten sposób pomóc Porto, gdzie również zdołał rozciągnąć swoje macki. W tej sytuacji Wolves nie mieli zbyt wiele do gadania, bo zawdzięczają Mendesowi tyle, że… no nie będziemy owijać. Prawdopodobnie nie graliby w Premier League.
W sytuacji, gdy na pandemii ucierpiał ligowy hegemon, trudno dziwić się, że niedużo wydawał też ligowy dżemik. Takie Burnley na przykład nie przeprowadziło żadnego transferu gotówkowego. Nie, to nie jest klub z problemami finansowymi, to ekipa z Premier League, najbogatszej ligi na świecie. Oczywiście taka pasywność miała związek z pandemią, ale też niepewnymi losami właścicielskimi The Clarets. Od 1882 roku do 2020 był on zawsze zarządzany przez kibiców oraz lokalnych przedsiębiorców. Ostatnio doszło do historycznej zmiany i na Turf Moore pojawił się zagraniczny inwestor. Można więc snuć hipotezę, że starzy włodarze chcieli niepotrzebnie dopłacać do biznesu, w sytuacji, gdy ich prywatne, małe interesy były bardzo zagrożone.
O ile jednak ich działania da się usprawiedliwić, o tyle statuetka do najgłupiej zarządzanego klubu w dobie pandemii, mogłaby trafić do właściciela Sheffield Wednesday, klubu grającego obecnie na poziomie Championship. Przed kilkoma dniami doszło tam do zwolnienia Tony’ego Pulisa. Anglik urzędował w klubie całe 45 dni, a trafił na szafot, ponieważ… chciał transferów.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
A sytuacja finansowa The Owls jest na tyle nieciekawe, że na transfery nie ma po prostu co liczyć. Klub od dawna żyje ponad stan, niebezpiecznie balansując na granicy maksymalnej straty, jaką na przestrzeni trzech mogą wykazać kluby z drugiej ligi angielskiej (38 milionów funtów). Ratowano się wówczas sprzedażą legendarnego stadionu – Hillsborough. Trafił on do spółki… zarządzanej przez właściciela.
Gdy jednak nadeszła pandemia, stało się pewne, że The Owls będą mieli jeszcze większe problemy finansowe. Dość powiedzieć, że u progu światowej katastrofy wydali na pensje, uwaga… 170% przychodów! Sami zatem postawili się pod ścianą, a COVID po prostu pociągnął za spust. Nie było sposobu, żeby się wymigać, przynajmniej takiego, który byłby etyczny. Doszło więc do tego, że klub zalegał z płatnościami. Kibice nie otrzymali zwrotów za zakupione karnety, a na dodatek Sheffield otrzymało karę punktową, która de facto skazała ich na walkę o utrzymanie.
Bez kilku wzmocnień może być to zadanie więcej niż trudne. Gdyby jednak Sheffield byli rozsądniej zarządzani, to pewnie ściągnęliby paru piłkarzy, nawet w dobie pandemii. Tak się bowiem składa, że styczeń 2021 przyniósł wielką promocję w pewnym państwie. Wróćmy zatem na tamtą stronę La Manche.
Za ostatni grosz kupię dziś chociaż Ligue1
Pandemia koronawirusa, natężenie spotkań, problemy zdrowotne i zwiększona liczba kontuzji. Zawód szkoleniowca stał się jeszcze bardziej stresującą robotą. Właściwie w ciągu kilku dni może posypać ci się pół składu albo zostać odwołana cała seria spotkań, co negatywnie odbije się na gospodarce fizycznej twoich zawodników.
Przekonali się o tym Liverpool, Manchester City, Chelsea, Manchester United, ale też Wolverhampton czy Everton. Właściwie trudno znaleźć klub, który na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy nie poniósł strat większych niż na przestrzeni poprzednich sezonów.
W związku z tym kluby Premier League będą zmuszone wydawać. The Reds nie mogą pozwolić sobie na wypisanie się z walki o mistrzostwo. The Citizens podobnie. „Czerwone Diabły” wyczuły natomiast szansę na to, by rzeczone mistrzostwo zgarnąć. Intrygująca jest też walka o utrzymanie i europejskie puchary, gdzie różnica między zespołem czternastym a czwartym wynosi zaledwie siedem punktów. Kluby z angielskiej elity będą zatem kupowały, a my możemy być świadkiem masowego zaciągu z Ligue 1.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
„Forbes” porównuje sytuację nad Sekwaną do tego, co przydarzyło się na początku XXI wieku w Anglii. Wówczas kilkanaście klubów trafiło pod zarząd sądowy w związku z upadkiem ITV Digital. Spekuluje się, że we Francji może dojść do tego samego, o ile kluby nie będą masowo sprzedawały swoich zawodników.
Kłopoty ma zatem nie tylko Lille, ale też takie marki jak Lyon. Lider Ligue 1 być może straci Memphisa Depaya, wicelider Jonathana, Botmana i Sanchesa. Blisko wyjazdu jest też Duje Caleta-Car z Marsylii, którego jeszcze latem kusił West Ham. Właściwie w każdym klubie – pewnie poza PSG – muszą martwić się o stratę gwiazdy. Chociaż sytuacja w Premier League nie jest różowa, to pozostaje znacznie lepsza od tego, co można zobaczyć we Francji.
Wydaje się zatem, że z Ligue 1 do Premier League trafi zaciąg zawodników większy niż poprzednio. Właściwie każdy klub znajdzie tam kogoś, kto byłby dostosowany do ich potrzeb. Wspomniany „Forbes” podkreśla, że szczególnie aktywne powinny być zespoły ze środka angielskiej ekstraklasy. Wynika to z faktu, że to w ich wypadku wskaźniki opłacalności kilkudziesięciomilionowej transakcji piłkarza przykładowego Rennes, są największe.
Tylko czy na pewno będzie można ściągnąć do Evertonu albo innego Sheffield każdego, kogo się będzie chciało?
Brexit a sprawa światowa
Sam Allardyce w lipcu 2019: Jeżeli Boris Johnson doprowadzi do Brexitu, będę pełen podziwu. Ten kraj nie może się wyleczyć bez Brexitu.
Sam Allardyce teraz: Brexit pokrzyżował nasze plany transferowe. Kilku zawodników, których chciałem pozyskać, nie otrzyma pozwolenia na pracę.
Jakby w Premier League mieli mało kłopotów, to jeszcze dorzucono kolejny. Brexit. Wyjście Anglii z Unii Europejskiej musi pociągnąć za sobą pewne konsekwencje, to oczywista kwestia. Jak widać na powyższym przykładzie, pojawiły się już pewne lamenty i to ze strony osób, które wcześniej opowiadały się za takim rozwiązaniem.
Jednak czy naprawdę jest powód do paniki? W końcu Brexit tyle samo spraw skomplikuje, ile… ułatwi.
Problemy dotyczyłyby przede wszystkim młodych zawodników. Właściwie żaden zawodnik U-18 pochodzący z kontynentu, nie może trafić na Wyspy. Trudniej będzie też podpisywać piłkarzy, którzy nie mają odpowiedniego statusu w swoich reprezentacjach. Pozwolenia na prace będą bowiem wydawane w oparciu o system punktowy, oparty na takich czynnikach jak gra w kadrze, czy w ligach, z których przechodzą.
Dość powiedzieć, że do Southampton nie mógłby trafić Jan Bednarek. W momencie transferu nasz środkowy obrońca nie miał występów w dorosłej reprezentacji, a na dodatek kupowano go z rodzimej Ekstraklasy. Peryferii futbolu. Jak podaje „The Athletic”, Polak zdobyłby zaledwie osiem z wymaganych piętnastu punktów. Podobnie ma się sprawa Matteo Guendouziego, który zasilił Arsenal, czy Fabio Silvy (Wolves). Jednakże przy odrobinie szczęścia, taki Jens Petter Hauge mógłby pozwolenie na grę otrzymać. Utworzono bowiem Komisję ds. Wyjątków.
BURNLEY SPADNIE Z PREMIER LEAGUE? KURS 4.80 W EWINNER!
Przez wyjątek Anglicy rozumieją piłkarza, który nie zdobędzie piętnastu punktów, ale jego potencjał jest na tyle duży, że można przymknąć oko lub oba na ewentualne niedociągnięcia. Bez sensu? No trochę tak, bo dokładnych wytycznych w tej kwestii po prostu nie ma.
Jeszcze bardziej po tyłku dostaną gwiazdy ligi chińskiej, które najczęściej zakończyły już swoją reprezentacyjną karierę. W związku z niskim współczynnikiem punktowym, pozwolenia na pracę nie dostaliby Graziano Pelle, Hulk czy Oscar. Wszyscy trzej rozmawiali już z przedstawicielami klubów Premier League, ale były to rozmowy bardzo krótkie i niezbyt dla wspomnianych zawodników wesołe.
Jednak łatwiej będzie z piłkarzami pochodzącymi z lig latynoamerykańskich. Wcześniej długo musieli stać w kolejce po pozwolenie na pracę, przez co często nie zdążyli nawet zadebiutować w drużynie, która po nich sięgała. Brexit zmienił tę kwestię, przez wspomniany system punktowy. Doświadczenie europejskie przestaje mieć w tej kwestii znaczenie.
Po macoszemu potraktowano ligę chilijską i urugwajską, które postawiono w tej samej grupie co duńską, norweską i polską. Nieco lepiej oceniono rozgrywki w Kolumbii, które uznano za równie rozgrywkom w 2. Bundeslidze oraz La Liga 2. Najbardziej zaś doceniono brazylijską Serie A i argentyńską Primera Division, które otrzymały ten sam współczynnik, co liga rosyjska. Jest on jednocześnie wyższy niż w wypadku ligi szwajcarskiej, chorwackiej, czeskiej i greckiej.
Jednakże z prawdziwą nobilitacją spotkało się Copa Libertadores, które postawiono na równi z Ligą Mistrzów. Wniosek w tej materii jest prosty – grasz w CL, masz zerowe problemy z grą w Premier League. To wielka bonifikata dla klubów, które regularnie występują w tych rozgrywkach.
W sytuacji, gdy właściwie nie można ściągać gwiazd z Chin, a rynek wewnętrzny jest uzależniony od siebie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, wydaje się, że możemy być świadkami prawdziwego napływu zawodników z Ligue 1 oraz Ameryki Południowej. Brexit i COVID zamknęły wiele rynków transferowych, ale te dwa otworzyły tak szeroko, jak nigdy do tej pory.
JAN PIEKUTOWSKI
fot. Newspix