W Arabii Saudyjskiej jednym z narodowych sportów jest sokolnictwo. Do tego stopnia, że powstał o tym reality show, w którym sokolnicy rywalizują o Lexusa.
Jestem pewien, że jeśli Polak zostałby czołowym saudyjskim sokolnikiem, to nie minęłoby wiele miesięcy, a każdy z nas miałby opinię na temat tajników tego sportu. Nie wiem co jest w sokolnictwie odpowiednikiem spadku na bulę, wyjścia z progu i tych innych dziś przystępnych każdemu haseł, a które kiedyś stanowiły czarną magię.
Jest prawda w obiegowej opinii, według której jeśli Polak zacząłby osiągać międzynarodowe sukcesy w biegu z jajkiem na łyżce, Polacy oszaleliby na punkcie tego sportu. Jest w tym element czegoś, z czego można pożartować, ale potem patrzymy: Krzysztof Ratajski. Dart. Ćwierćfinał mistrzostw świata. I trudno jest panu Krzysztofowi nie kibicować. To fajna historia, w którą chce się emocjonalnie zainwestować.
Ratajski jest postacią, która samodzielnie, na własnych plecach, tak od dwóch, trzech lat wciąga właśnie darta do świadomości Polaków. Jest w tym pewien heroizm. Nawet – zachowując proporcje – skoki narciarskie miały przed Adamem Małyszem, jego przełomowymi sukcesami, polskie tradycje. Transmisje szły, nawet jeśli po niszowych kanałach, również kiedy nam nie żarło. Ratajski Małyszem darta nie jest, ale zwracam uwagę:
Dart dla młodszych pokoleń istniał o tyle, o ile istnieje w niektórych barach. Natomiast z mojego doświadczenia, nawet w kategorii dyscyplin barowych, w Polsce jest daleko za bilardem. Dla starszych pokoleń coś takiego jak dart w zasadzie nie istniało. Może zabawka kupiona wnukowi. Może zupełnie nic. Ot, takie tam rzucanie, niewiele w tym powagi.
Skoki przynajmniej były zaklasyfikowane jako sport, szanowany sport, olimpijski i tak dalej. Primoz Ulaga. Fortuna. Sapporo. Nykanen. A dart? Trochę biała plama.
No i cóż, białe plamy są po to, by je wypełniać.
Ratajski ją wypełnia, a my poznajemy trochę nowy świat. Wypowiedzi takie jak ta Ratajskiego dla TVP Sport dodają głębi:
– Zawodowi gracze oczywiście chodzą na siłownię, trenują poszczególne partie, zwłaszcza nogi, bo czasami turnieje trwają po dwanaście godzin i dla nóg to duży wysiłek, ale liczy się przede wszystkim odporność psychiczna. Tego się nie da wyćwiczyć, to cecha wrodzona. By zaprzyjaźnić się ze stresem trzeba po prostu jak najczęściej rywalizować w turniejach. Znam zawodników, którzy tuż przed wyjściem na scenę w sali treningowej rzucają za każdym razem po 180, a w trakcie meczu tak im się ręka trzęsie, że nie są w stanie tego powtórzyć.
Zastanawiam się nad osobistą historią Ratajskiego. Dzisiaj, śledząc jego wyniki, widzimy już Ratajskiego spełnionego. Jasne, wciąż ma wiele stawek do sięgnięcia, niejeden sufit do przebicia.
Ale to jest Ratajski, który znajduje się tam, gdzie chciał być.
Zawodowiec.
Mogący żyć z rzucania do tarczy.
Który jeszcze do niedawna pracował jako kierownik w firmie spedycyjnej. Pewnie za fajne pieniądze. Ale mógł skupić się tylko na rzutkach.
Fajna, uniwersalna w wymowie historia. Mam osobisty cel na przyszły rok, żeby porozmawiać z panem Krzysztofem. Poznać te kulisy. Jak zaczynał, to co w sumie o tych rzutkach myślał. W jaki sposób o rzutkach myśleli jego bliscy. Czy deprecjonowali. Trochę traktowali to jako niegroźne dziwactwo. Czy mierzył się z niewiarą, że to godne zainwestowania bezcennego czasu, bo ostatecznie każdy z nas z tym się mierzy: w co zainwestować swój czas. On poszedł drogą niebanalną i na tym wygrał. Ponownie: jak temu nie kibicować.
W międzyczasie, w ostatnich dniach, chód sportowy na dystansie 50 kilometrów wyleciał z kategorii sportów olimpijskich, został krótszy z dystansów. I cóż, trudno jakoś szczególnie nad tym rozpaczać. Nie znam człowieka, który powiedziałby, że chód sportowy jest jego ulubioną dyscypliną, że to najbardziej go kręci, że ogląda od deski do deski rywalizację na obu dystansach. To niejasne sędziowanie, że ten jednak biegnie, a nie idzie, a ten jednak idzie, a nie biegnie. Mam świadomość, że był to sport jeśli nie do zdjęcia, to do okrojenia na olimpijskich scenach. Ale gdzie tam nas poratował Robert Korzeniowski medalami na igrzyskach, to nasze.
Ale co tu kryć – nikt, nawet wtedy, raczej nie śledził pierwszych 40 km w wykonaniu pana Roberta.
Dart jest w tym względzie dużo przystępniejszy. Powiem wprost: fajniejszy. Łatwo na to – widzę w otoczeniu – łapią zajawkę nawet osoby, które na co dzień sportu na śledzą. Oglądają też potem mecze i bez Ratajskiego. Nawet atmosfera na zawodach – niestety nie obecnych przez pandemię – jest żywiołowa, ma w sobie klimat dawnych angielskich stadionów.
Zresztą, wracając do tego sokolnictwa. Kurczę, to byłoby naprawdę zajebiste. Saudyjscy milionerzy i on, nasz człowiek pośród nich. Pokazujący im, na ich ziemi, w ich koronnej dyscyplinie, klasę. Kibicuję. Niech się stanie.
Swoją drogą, coś na podobną skalę zdarzyło się już w Japonii. Tak jak dla Saudyjczyków sokolnictwo jest głęboko wrośnięte w ich kulturę, tak samo sumo w Japonii. A jednak na przełomie wieków mieliśmy jednych z najlepszych sumitów świata.
W 2001 i 2002 Robert Paczków wygrał mistrzostwa świata w kategorii ciężkiej, czyli gdzie jak gdzie, ale w sumo najistotniejszej. Myślę, że gdyby coś takiego zdarzyło się dziś, to przy rozwoju mediów, łatwości uzyskania transmisji, byłoby o tym znacznie głośniej – i słusznie głośniej, bo to, by tak rzec, znacząca wygrana na wyjeździe.
***
Na typowo piłkarskie podsumowania roku, zapraszam was TUTAJ, gdzie zastanawiamy się nad 2020 z Kubą Olkiewiczem. Państwu życzę, by 2021 był lepszy niż miniony, co pewnie dla większości – może poza tobą, Robercie Lewandowski – pewnie takie trudne nie będzie.
Leszek Milewski