Za nami prawie połowa tzw. sezonu przejściowego. Zapowiadanego jako swoisty reset, z wielu względów. Pandemia spustoszyła kasy klubowe nie tylko w Polsce. Poprzedni sezon zahaczył jeszcze na początek sierpnia, co kompletnie zdemolowało kalendarz przygotowań. Wywrócony do góry nogami został rynek transferowy, rzeczywistością stały się koszmary senne trenerów przygotowania fizycznego. Ci ostatni stanęli przed dylematem – jak w rekordowo krótkim czasie przygotować organizmy na rekordowe obciążenia?
Koło ratunkowe w wielu państwach, również w Polsce, rzuciły władze federacji. W klasycznie 16-zespołowej lidze serbskiej dzisiaj rywalizuje dwadzieścia drużyn. W II lidze polskiej mamy nieparzystą liczbę zespołów po pamiętnej napince Motoru Lublin z Hutnikiem Nowa Huta. Czesi poszerzyli elitę o dwa kluby.
No i przede wszystkim zmieniły się reguły spadków. W Ekstraklasie i I lidze w tym sezonie leci w dół tylko jedna drużyna. Jedna z szesnastu w Ekstraklasie, jedna z osiemnastu w I lidze.
Ta wiadomość została przyjęta niemal euforycznie przez wszystkich zainteresowanych. – A więc sezon przejściowy! – zakrzyknęli w gabinetach dyrektorzy i prezesi, w kanciapach trenerzy i asystenci, w szatniach piłkarze i juniorzy, przed telewizorami kibice i sympatycy. Oczekiwania były naprawdę wysokie, bo też okoliczności wyjątkowe.
Kiedy, jeśli nie teraz, pozwolić sobie na odrobinę bardziej ryzykowną grę?
Kiedy, jeśli nie teraz, pozwolić sobie na odważniejsze wprowadzanie młodzieży?
Kiedy, jeśli nie teraz, pozwolić sobie na większe zaufanie wobec trenerów, dyrektorów sportowych, wobec wizji poszczególnych pracowników klubu?
Pamiętam dość dobrze wszystkie dyskusje, w kwestii szeroko rozumianego “zarządzania ryzykiem” w polskiej piłce. Zazwyczaj zarzuty były kierowane do środowiska trenerskiego, ale też działaczy czy dyrektorów sportowych. Dlaczego nie gracie piłką, dlaczego nie staracie się prowadzić gry, dlaczego króluje 4-2-3-1, gdzie czterem obrońcom towarzyszy dwóch defensywnych pomocników? A, panie kochany, bo tu każdy punkt na wagę utrzymania. Każda porażka przybliża do zwolnienia. Każde podjęte ryzyko – otwarty futbol, wyprowadzanie piłki spod własnej bramki, wychodzenie spod pressingu, nawet dryblingi skrzydłowych – może się skończyć wręczeniem wypowiedzenia.
Wszystko według korporacyjnej zasady CYA. Cover your ass. Rozciąganej oczywiście daleko poza boisko.
Analogicznie bowiem sytuacja wyglądała z wprowadzaniem młodzieży. “Zanim będę miał piłkarza do grania, to on pięć punktów zawali, a ja bez tych pięciu punktów wyląduję na bruku”. I kogo za to winić? Rynek transferowy to osobny rozdział. Młodzi piłkarze to ogromny problem z oszacowaniem stosunku ceny do jakości. Są drodzy, bo można ich potem wypchnąć dalej, a jednocześnie czasem brakuje im jakości – a przede wszystkim regularności. Zainwestować w takiego? Okej, chętnie. Ale jeśli w tej cenie jest ktoś, kto da jakość na tu i teraz – nie ma nawet dyskusji. Cover your ass. Z młodego zawodnika, którego ściągniesz latem, korzyść wyciągnie już inny trener i dyrektor, wiosną za półtora roku.
W końcu ta litania zarzutów dochodziła do prezesa – bo to on przecież zwalnia trenerów, dyrektorów sportowych, decyduje o kierunku działań transferowych. Ale i ta grupa miała własną wymówkę. Bezradnie rozłożone ramiona, strapiony grymas twarzy. – Kibice kochani – zaczyna dowolny prezes dowolnego klubu. – Ja bym tutaj jedenastu wychowanków wystawiał, grał nimi ofensywnie jak Ajax Amsterdam, trenerowi dał kontrakt na 5 lat bez możliwości wcześniejszego rozwiązania. Ale jak spadniemy, to kaplica, kaput. Bez kasy z telewizji nie ma klubu, czyli po spadku – nie ma klubu.
I faktycznie, prezes zawsze mógł się wykpić – robię nerwowe ruchy, patrzę krótkowzrocznie i stawiam na wyniki tu i teraz, za wszelką cenę, bo inaczej nie mogę. Bo inaczej budżet się nie zepnie, bo przy spadku cała organizacja się rozsypie. Ale i tu padł ważny kontrargument ze strony sezonu 2020/21 – spada jedna drużyna. Tylko jedna drużyna leci w dół.
Dlatego właśnie ten sezon przejściowy miał być inny. I co ciekawe – miał być inny dla wszystkich. Czołówka też przecież miała przestać napinać się na wynik w krótkim okresie, wobec sytuacji finansowej, niepewności wielu branż, to miał być sezon oszczędności, globalnego resetu, być może nawet przebudowy całej organizacji. Koniec z przepłacaniem, koniec z krótkowzrocznością. Skoro można sobie pozwolić na ryzyko, to czemu nie przeczekać tego sezonu, po to, by wylewać mozolnie fundamenty pod przyszłe sukcesy? Rozstawić figury na planszy, zbudować poduszkę finansową na dalsze ruchy.
No i co, faktycznie sezon jest inny?
A skąd. Pożar trwa tradycyjnie, od pierwszego do szesnastego miejsca w tabeli w Ekstraklasie, a druga seria pożarów zaczyna się od drugiego miejsca w I lidze i ciągnie się aż do osiemnastej lokaty na zapleczu. Zbierzmy parę faktów:
- Dariusza Skrzypczaka, ściągniętego z etykietką trenera łagodnego, opierającego grę na ofensywie, potrzebującego czasu, zastępuje Leszek Ojrzyński, właściwie jego przeciwieństwo
- Stal Mielec obu tym trenerom zafundowała mnóstwo wzmocnień – na przykład Jakuba Wróbla do ataku (zero goli w Ekstraklasie, spadek z ŁKS-em) czy Bożidara Czorbadżijskiego do obrony
- Podbeskidzie Bielsko-Biała też zwolniło trenera, po wcześniejszej próbie ograniczenia ofensywnej gry na rzecz pragmatyzmu. Rozpoczęło też już okienko transferowe – już zameldował się u “Górali” Rafał Janicki, a to zapewne nie koniec inwestycji w solidnych ligowców.
- Wisła Kraków – wiadomo. Sytuacja finansowo-organizacyjna uprawnia do myślenia o europejskich pucharach, więc trener nie utrzymał się na stanowisku.
- W Wiśle Płock poleciał Marek Jóźwiak, który sugerował, że swoim zniknięciem poniekąd uratował posadę Radosława Sobolewskiego. Który też cały czas siedzi na gorącym krześle.
I tak można sobie wymieniać długo, o tym, że w Jadze już niekoniecznie się ufa w czar Bogdana Zająca, o tym, że Piotr Stokowiec przegrał cztery mecze z rzędu. Ale obraz dopełnia dopiero włączenie w tę układankę również I ligi. Resovia zwolniła trenera, potem jednak go przywróciła do pracy z zespołem, ale chwilę później zwolniła ponownie. Bardzo realny był temat podziękowania za pracę Ireneuszowi Mamrotowi, który z kompletnie odmienioną szatnią Arki (odeszło prawie dwudziestu piłkarzy, na ich miejsce ściągnięto niemal tyle samo nowych twarzy) ugrał haniebne piąte miejsce z trzema punktami straty do wicelidera.
By było jeszcze ciekawiej – tegoż Mamrota ponoć przymierza się do Wisły Płock, o czym poinformował Piotr Koźmiński z WP.
Zaznaczę od razu – to nie jest tak, że ja nie rozumiem prezesów. Każdy z nich sądzi, że widmo spadku zagląda głęboko w oczy i trzeba coś zmienić, zanim będzie za późno. W I lidze jest podobnie, zwłaszcza na górze – trzy gorsze wyniki, Bruk-Bet uciekł do przodu i nawet Wojciech Stawowy nie jest już bezkrytycznie uwielbiany, jak w okolicach 10. kolejki. I tu, i tu jest jeden powód: pieniądze z praw telewizyjnych. Dół Ekstraklasy wie, że gra o życie i kilka, może nawet kilkanaście baniek, góra I ligi wie, że gra o życie i kilka, może nawet kilkanaście baniek.
Tu jest właśnie pies pogrzebany. Sezon przejściowy dał nam bardzo ważną odpowiedzi na przyszłość.
Kluby w Polsce przy obecnym podziale rynku nie są w stanie zdobyć się na ryzyko nawet przy sytuacji, gdy spadek dotyczy tylko jednego zespołu. Sparaliżowane strachem są przede wszystkim zespoły niepewne Ekstraklasy w przyszłym roku – czyli mniej więcej od 12. drużyny elity do tego 7-8. miejsca w I lidze. Wcześniej można było mieć złudzenia: oho, zrobimy mniej spadków, to zobaczycie! Trenerzy zaczną grać tiki-takę na przemian z futbolem totalnym. Średnia wieku w składzie 19,5 roku. Szkoleniowcy z zaufaniem godnym Fergusona czy Wengera. Dyrektorzy sportowi, którym pozwala się zaplanować i zrealizować nie najbliższe okienko, ale rozwój całej organizacji na przestrzeni paru ładnych sezonów.
Dziś już wiemy – to bujdy. Nawet jeden spadek z ligi sprawia, że prawie połowa klasy rozgrywkowej działa tak samo nerwowo jak zawsze. Ten jeden spadek wystarczy, by cały dół tabeli szedł na skróty, po linii najmniejszego oporu. Zwolnić trenera, uprościć środki na murawie, kupić “pewniaków z doświadczeniem”.
Ostatni bastion pada, ostatni promyczek wiary, że może być inaczej, znika z każdą kolejką.
Zostają tak naprawdę tylko dwie drogi. Zamknięcie ligi na kształt NBA, czyli coś totalnie nierealnego. Albo wyrównanie różnic finansowych między Ekstraklasą a I ligą, tak by spadek był tylko etapem w życiu klubu, a nie powodem do rozwiązania całej firmy. Gdyby różnica wpływów z praw telewizyjnych była mniejsza niż obecnie, dwunasty zespół Ekstraklasy nie musiałby być aż tak przerażony ewentualnym spadkiem z ostatniej pozycji. Siódma drużyna I ligi nie musiałaby drżeć, że środki zainwestowane w walkę o awans zostaną bezpowrotnie stracone.
Do tego jednak trzeba byłoby zmian systemowych, z udziałem i poparciem przynajmniej 34 najlepszych polskich klubów z dwóch najwyższych lig.
Ekhm. To o co tam chodziło w tym pomyśle z NBA?