Lubimy piłkarską szyderkę, jak jest okazja się pośmiać, to raczej sobie nie odmawiamy. Trudno też nie pożartować ze sprawy z Wojciechem Myciem. Nie zmienia to faktu, że w gruncie rzeczy mowa przede wszystkim o historii, która oburza i smuci, bo jasno pokazuje, że idealistyczne wyobrażenia o sprawiedliwej ścieżce awansu również w tym fachu bywają fikcją. Po lekturze tekstu Macieja Wąsowskiego z „Przeglądu Sportowego” te uczucia jeszcze się spotęgowały.
Sędzia, który nawet w III lidze nie miał dużego doświadczenia, nagle zjawia się na szczeblu centralnym i po chwili ma już półfinał Pucharu Polski oraz debiut w meczu ekstraklasowym. Jakbyśmy tego nie tłumaczyli, nie jest to normalne.
O tym, że Myć jest ulubieńcem przewodniczącego Kolegium Sędziów, Zbigniewa Przesmyckiego, mówiło się w środowisku od dawna. Nikt nie może być zaskoczony. Skoro jednak na światło dzienne wyszły argumenty, które miały paść z ust Przesmyckiego za jego wyjątkowym przyspieszeniem w gwizdaniu, ponownie można załamać ręce.
Z tekstu Wąsowskiego wynika, że poza ogólnym stwierdzeniem, że Myć to sędziowski talent, jego główne zalety – podkreślane nieraz kilkukrotnie – to:
-
praca w Służbie Ochrony Państwa, co ma oznaczać silną psychikę
-
świetna kondycja
-
bardzo ładne bieganie
-
bycie przystojnym
No jaja! Ani słowa o tym, że nie gubi się w spornych sytuacjach czy potrafi „zarządzać meczem”. Mamy jedynie cechy fizyczne i domniemaną odporność psychiczną, która w meczowym boju została zresztą brutalnie zweryfikowana. Wielu innych sędziów z niższych lig mogło poczuć, że ktoś im pluje w twarz i nawet nie zamierza ich przekonywać, że to deszcz pada. Jak w ogóle, choćby nieoficjalnie, można podnosić argument, że ktoś jest przystojny?! Czyli taki Pierluigi Collina w Polsce nigdy nie znalazłby się na szczeblu centralnym.
Najgorszy nie jest sam fakt, że Wojciech Myć jest ciągnięty za uszy. Najgorszy jest fakt, że nic się tu nie zmienia, mimo że facet od ponad dwóch lat co rusz udowadnia, że najwyższy polski poziom zwyczajnie go przerasta. Za ten okres to bez dwóch zdań najgorszy arbiter przewijający się przez Ekstraklasę. Liczba naszych tekstów poświęcona arbitrowi z Lublina dobitnie to pokazuje. Wpiszcie sobie u nas w wyszukiwarce „Wojciech Myć” i sami zobaczycie.
A mówimy już przecież o erze VAR-u. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby część jego decyzji nie została zweryfikowana na powtórkach.
Od biedy jesteśmy w stanie zrozumieć, że Przesmycki chciał kogoś wypromować i odkryć, mieć swojego nowego Szymona Marciniaka. Gorzej, że idzie z Myciem w zaparte i po prostu nie przyzna się do pomyłki, zsyłając go definitywnie na poziom II czy III ligi.
Ba, samego zainteresowanego chwilami nawet lekko można żałować. Zakładamy, że mimo wszystko się tu nie wprosił i nikomu pistoletu do głowy nie przystawiał, podobnie jak nie podchodził do Przesmyckiego, by prężyć muskuły i krzyczeć „patrz pan, jaki bicek!”. On faktycznie może być utalentowany w sędziowskim fachu. Przez tak szybkie rzucenie na głęboką wodę zrobiono mu jednak krzywdę. Kolejnymi błędami przykleił sobie łatkę, której może się już nie pozbyć.
Fot. FotoPyK