Reklama

Pora na mamuta! W Planicy startują mistrzostwa świata w lotach

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

11 grudnia 2020, 12:53 • 13 min czytania 3 komentarze

Jedyna impreza o tak długiej tradycji w kalendarzu sezonu skoków narciarskich, której nigdy nie wygrał żaden z Polaków. Mało tego – Adam Małysz nie stał nawet na jej podium. W tym roku szanse na złoto nie są największe, ale nadal można wierzyć w triumf któregoś z naszych skoczków. Choć faworytów należy raczej upatrywać w zawodnikach z innych krajów. W Planicy zawodnicy już wczoraj przeszli przez kwalifikacje, a dziś rozpoczną właściwą rywalizację w ramach mistrzostw świata w lotach narciarskich.

Pora na mamuta! W Planicy startują mistrzostwa świata w lotach

Inna Planica

Choć ta sama, to jednak zupełnie inna. Przyzwyczailiśmy się, że słoweńskiego mamuta oglądamy w marcu, zwykle skąpanego w promieniach słońca. Bywało, że fani pod skocznią stali przecież w koszulkach, bo robiło się na tyle ciepło. Tak też miało być w poprzednim sezonie. Mistrzostwa świata w lotach pierwotnie zaplanowano bowiem na marzec tego roku, miały stanowić podsumowanie poprzedniej zimy, jej ostatni akcent. Zawody trzeba było jednak odwołać z powodu pandemii koronawirusa. I postanowiono upchnąć je w kalendarzu sezonu 2020/21.

To sprawia, że tej zimy obejrzymy i mistrzostwa świata na skoczni normalnej oraz dużej, i te na mamucie. W Planicy skoczkowie zjawili się w kompletnie nietypowym terminie nie tylko dlatego, że to nie marzec, ale też biorąc pod uwagę to, że MŚ w lotach jeszcze nigdy nie organizowano w grudniu. To pierwsza taka sytuacja i tak naprawdę wiele kwestii wciąż pozostaje drobną zagadką. Choć wczorajsze treningi i kwalifikacje nieco rozwiały nam wątpliwości.

O jakich wątpliwościach mowa? Obawiano się choćby tego, że na Letalnicy trudno będzie daleko polatać w grudniowe popołudnia. Bo normalnie skoczków nosi tam przedpołudniowy, wiosenny wiatr, powstały wskutek nagrzania się powietrza. Wczoraj jednak obejrzeliśmy naprawdę wiele ponad dwustumetrowych skoków, a najdalsze z nich zwiastowały, że poziom konkursów powinien być wysoki. Tak naprawdę trudniej niż odlecieć daleko, było… dostrzec cały lot skoczka. Jeśli coś już przeszkadzało, to unosząca się w okolicach skoczni mgła, która sprawiała, że tuż po wybiciu z progu zawodników kompletnie nie było widać. Na szczęście oni drogi nie gubili i lecieli dokładnie tam, gdzie mieli to zrobić.

– Wszystko wskazuje na to, że w Planicy jest bajecznie, zimowo – mówi Jakub Kot, były skoczek, dziś trener i ekspert telewizyjny. – Nie jest to, oczywiście, ta Planica, którą kojarzymy z marca. Atmosfera jest zupełnie inna, choćby przez brak kibiców. Faktycznie jednak, skocznia wydaje się dobrze przygotowana. Patrząc na zdjęcia, które były wrzucane w social media, gdy dosypało tam śniegiem, to organizatorzy sobie poradzili. Czasem trudno przygotować w takiej sytuacji skocznię dużą, a co dopiero mamucią, gdzie tej powierzchni jest przecież dużo więcej. Skoki były jednak dobre i dalekie. Co prawda Michael Hayboeck te 242,5 metra, najdłuższy skok z kwalifikacji, wylądował na dwie narty i kucnął, ale to już duża odległość. Warunki na skoczni pozwalają na dalekie loty.

Reklama

Prognozy pogody – które, mamy nadzieję, się sprawdzą – mówią, że w trakcie trzech dni rywalizacji wiatr i temperatury powinny być w porządku. Skoczkowie mają mieć równe warunki, które pozwolą na zorganizowanie sprawiedliwych mistrzostw świata. I, co równie ważne, jeśli nic się nie zmieni, powinniśmy obejrzeć wszystkie cztery serie. A w ostatnich edycjach mistrzostw świata bywało z tym naprawdę różnie. Wielu fanów do dziś pamięta ostatnie MŚ w lotach, gdy Kamil Stoch rozkręcał się ze skoku na skok, ale nie zdołał wyrwać złota Danielowi Andre Tandemu, bo czwartą serię odwołano z powodu mocno wiejącego wiatru. Tak to już bywa.

Najbardziej doskwierać może więc nie pogoda, a brak fanów. Ale do tego skoczkowie już zapewne zdążyli się przyzwyczaić w minionych tygodniach. Choć, oczywiście, nadal jest dziwnie. Skoki w Planicy zawsze były świętem – atmosfera panowała tam wręcz imprezowa. Tu ktoś rozpalał grilla, tam kilka osób popijało piwko, skoczkowie śmiali się we własnym gronie i jedli narodowe potrawy każdej reprezentacji, a po zawodach rozpoczynano imprezę (albo jeszcze w trakcie, jeśli było się na przykład Janne Ahonenem). Teraz zamiast grilli są punkty do pobierania wymazów, a zamiast imprezy zachowywanie dystansu.

Ale takie to czasy. Trzeba się poświęcić, by móc skakać. A skoro o czasach mowa – przenieśmy się w przeszłość.

Historycznie rzecz biorąc…

… nie wypadamy najlepiej. Polacy nie mieli wielu powodów do radości, gdy mowa o lotach narciarskich. To zresztą nie może przesadnie dziwić – na największych skoczniach tradycyjnie najlepiej radzą sobie skoczkowie z krajów, które mamuty posiadają. A więc Norwegowie, Austriacy, Niemcy i właśnie Słoweńcy. W przeszłości polatać potrafili też Czesi czy Finowie. My raczej musieliśmy liczyć na pojedyncze, dobrze układające się konkursy.

Reklama

Takie się, oczywiście, zdarzały. Pewnie wielu do dziś doskonale pamięta, jak w 2007 roku Adam Małysz odczarował Letalnicę (choć Włodzimierz Szaranowicz na antenie krzyczał, że „Velikanka wzięta!”, to nazwę skoczni zmieniono trzy lata wcześniej) i wygrał trzy z rzędu konkursy w kończącym sezon weekendzie, zdobywając swoją czwartą Kryształową Kulę. W Planicy skakać lubi też Kamil Stoch, któremu również zdarzało się tam wygrywać – po raz pierwszy w 2011 roku, gdy Małysz z kolei żegnał się z Pucharem Świata.

Wróćmy jednak do mistrzostw świata w lotach. Tak naprawdę w całej historii naszych skoków mieliśmy jednego specjalistę od skoczni mamucich. Był nim Piotr Fijas, skaczący jeszcze stylem klasycznym, z nartami poprowadzonymi równolegle. To on jest zresztą autorem najdłuższego skoku oddanego właśnie w takim stylu – wynosił on 194 metry i przez siedem lat był rekordem świata w długości lotu. Tyle tylko, że w samym konkursie nic mu nie dał, bo… jury anulowało tamtą serię. Ale rekord pozostał.

Nas bardziej interesuje jednak to, co Fijas zrobił osiem lat wcześniej, też w Planicy. W 1979 roku, gdy w Słowenii zorganizowano piąte mistrzostwa świata w lotach, zajął trzecie miejsce. Lepsi okazali się wówczas jedynie Armin Kogler z Austrii i Axel Zitzmann z NRD. Obaj jednak przewagę nad Polakiem mieli sporą. Ale brąz Fijasa i tak był wielką sensacją. Był młodym skoczkiem, który nie miał doświadczenia w lataniu na mamutach.

– Nigdy wcześniej nie wiedziałem tak dużej skoczni. Nie ukrywam, że zrobiła ona na mnie bardzo duże wrażenie. Na Wielkiej Krokwi skakało się wprawdzie po 110–115 metrów, ale w Planicy leciało się 150–170 metrów. To była duża różnica. Do tego wówczas był zupełnie inny profil skoczni. Leciało się bardzo wysoko nad zeskokiem. Nawet do 12 metrów nad nim w najwyższym punkcie. Od pierwszego skoku miałem respekt przed tą skocznią, dlatego solidnie mobilizowałem się do każdej próby – wspominał w rozmowie z Onetem.

Fijas mógł być więc bardzo zadowolony z brązu, choć chyba sam nie przypuszczał, że przez kolejnych 39 lat będzie to jedyny polski medal tej imprezy. Po drodze były, oczywiście, szanse. W 1986 roku po pierwszym dniu faworytem do medalu był Jan Kowal. W drugim jednak – jak sam przyznawał – po prostu się spalił. Nie wytrzymał presji, skoczył słabo, wylądował na dwunastym miejscu. W 2010 roku wydawało się za to, że wreszcie upragniony krążek – jedyny, jakiego brakowało mu w kolekcji – zdobędzie Adam Małysz. Ostatecznie skończył tuż za podium. Dosłownie. Do brązu zabrakło mu 0,4 punktu, choć po pierwszej serii nawet przewodził stawce.

Blisko było wówczas również pierwszego medalu drużynowego. Polacy skakali świetnie, ale zadecydowała jedna nieudana próba Łukasza Rutkowskiego, który wylądował ledwie na 143 metrze. I tyle było z medalu. Na ten trzeba było poczekać aż do 2018 roku – wtedy nasza reprezentacja w składzie: Kamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła i Stefan Hula, zajęła trzecie miejsce. Pierwszy z nich indywidualnie dorzucił za to srebro, choć do dziś wiele osób twierdzi, że gdyby odbyła się czwarta seria, to właśnie Stoch zostałby mistrzem.

Biorąc pod uwagę historię występów biało-czerwonych na mistrzostwach świata w lotach – nie ma jednak na co narzekać. Stoch i tak jest najlepszym z naszych. A skoro o najlepszych mowa, to zapytajmy: kto stanie na najwyższym stopniu podium?

Kandydaci do złota

Pozwolimy sobie nie wsadzać tu Polaków. Ale to nie dlatego, że nie widzimy dla nich miejsca w czołówce. Po prostu poświęciliśmy im osobną część tekstu, nieco dalej. W tym miejscu zajmiemy się za to tymi skoczkami, którzy powinni walczyć o złoto, ale reprezentują inne nacje. Począwszy od dwójki, jaka na razie rządzi w Pucharze Świata – Markusa Eisenbichlera i Halvora Egnera Graneruda.

Na początku sezonu to oni skaczą najrówniej. Niemcowi przytrafiła się co prawda spora wpadka w pierwszym konkursie w Niżnym Tagile, ale to głównie wina warunków. Dostał podmuch, który uniemożliwił mu osiągnięcie jakiejkolwiek sensownej odległości i spadł niemalże na koniec stawki. W drugim z konkursów wypadł poza podium, ale w dalszym ciągu był w czołówce. Wcześniej – w Wiśle i w Ruce – skakał znakomicie. A w Planicy też od samego początku pokazuje, że i latać potrafi. Wczoraj wygrał przecież kwalifikacje.

Granerud? Również niezmiennie plasuje się w czołówce. Norweg nieco niespodziewanie dołączył do najlepszych skoczków w Pucharze Świata, ale już od dobrych kilku lat wiadomym było, że talent ma. Jedynym problemem było to, że nie potrafił go pokazać na większą skalę, a najbardziej znany był nie ze zwycięstw, a skoku oddanego… nago. Miał zresztą przez niego spore problemy z rodzimą federacją. Cóż, teraz zaczyna się to powoli zmieniać, bo kolejne konkursy w jego wykonaniu świadczą o jednym: ten gość jest w znakomitej dyspozycji. W tym sezonie Pucharu Świata triumfował już trzykrotnie, a teraz z pewnością będzie chciał powalczyć o zwycięstwo i na mistrzostwach świata w lotach.

– Markus Eisenbichler ani razu w trzech wczorajszych seriach nie wypadł poza czołową dwójkę. Halvor Egner Granerud też niezmiennie był wysoko. Obaj są w dobrej, równej formie. Wydaje się, że Zawsze w gronie faworytów są też pozostali Norwegowie. Wygląda na to, że powoli budzi się też Daniel Andre Tande – obrońca tytułu. To ci skoczkowie będą najczęściej wymieniani w gronie faworytów. Pewnie razem z Michaelem Hayboeckiem, który wczorajszymi skokami dołączył niespodziewanie do grona faworytów – mówi Kot.

Faktycznie, Hayboeck wyskoczył jak królik z kapelusza. Oczywiście, każdy wiedział, że to jeden z tych gości, którzy polatać umieją, ale raczej nikt nie mógł się spodziewać, że nagle stanie się jednym z faworytów do złota. Jeśli już na kogoś z Austriaków liczono, to na Stefana Krafta. Ten jednak na starcie tego sezonu ma niesamowitego pecha. Albo męczą go urazy, albo koronawirus. Tym razem padło na to pierwsze – odezwały się plecy, które przeszkadzały też w przygotowaniach do sezonu. I Stefan, po świetnym skoku na pierwszym treningu, musiał odpuścić. Nie przystąpił nawet do kwalifikacji.

– Austriacy tak naprawdę jeszcze kilka dni temu nie wiedzieli, kto z nich w ogóle przyjedzie do Planicy. Dlatego jeszcze niedawno w ogóle nie wymieniałem ich w gronie faworytów. Przyznaję się, że też bardziej liczyłem na Stefana Krafta niż Michaela Hayboecka. Kraft to w końcu rekordzista świata w długości lotu, który nie zapomniał, jak szybować daleko. Pokazał to w pierwszym skoku na treningu, ale skończyło się urazem. Hayboeck z kolei sam powiedział w wywiadzie, że nie wie do końca, dlaczego aż tak dobrze się mu skacze. Czasem tak jest, że przerwa i odpoczynek od treningów wpłynie na kogoś pozytywnie. Zobaczymy, czy to jeden taki dzień Hayboecka, a w konkursie już będzie na dalszych pozycjach, czy też wszystko faktycznie idealnie dla niego ułożyło. Jestem ciekaw, czy powtórzy tę formę w dzisiejszych skokach – dodaje Kot.

Na dzisiejszych skokach się, oczywiście, to wszystko nie skończy. Bo specyfika mistrzostw świata w lotach jest taka, że do rozdania jest tylko jeden komplet medali, ale skoki do wykonania aż cztery. Dlatego tak mało jest zawodników, którzy mają dwa złota – jedynie Walter Steiner, Sven Hannawald i Roar Lyokelsoey, zresztą specjalista od latania. Nawet Matti Nykaenen, który pięciokrotnie stał na podium tej imprezy, wygrał ją tylko raz. W tym roku o drugie złoto walczy jedynie Tande. A o kolejny medal do kolekcji – między innymi Kamil Stoch.

I to jest ten moment, w którym warto przejść do niego i reszty biało-czerwonych.

Gdzie w tym wszystkim Polacy?

W dwóch słowach? Jest dobrze. Gdyby dodać tych słów trochę więcej, pewnie moglibyśmy dopisać, że może być jeszcze lepiej. Każdy z czwórki naszych skoczków po wczorajszych kwalifikacjach przyznawał, że rezerwy są. Stoch nie wypadł jeszcze w trzech skokach w Planicy poza najlepszą szóstkę, ale mówił o tym, że stać go na lepsze i dalsze próby. Co jednak ważne: wydaje się, że złapał regularność. A ta w takiej imprezie jest niesamowicie ważna. Jak wspomnieliśmy: to cztery serie skoków, trzeba cały czas być w czołówce.

– W poprzednich latach bywało różnie, ale bądźmy optymistami i liczmy, że uda się rozegrać cztery serie. Jeśli tak będzie, to faktycznie, mistrzostwa świata w lotach są trochę jak Turniej Czterech Skoczni. W nim nie trzeba wygrywać wszystkich konkursów, wystarczy być cały czas w czołówce i można wygrać cały turniej, jeśli inni skaczą nierówno. Tu jest podobnie. Można być w czołówce w piątek, żeby w sobotę wypaść do drugiej dziesiątki. Na mamucie bardzo dużo da się stracić w jednym skoku. Stabilność jest bardzo istotna – mówi Jakub Kot.

Stabilnie skaczą, tak się wydaje, wszyscy Polacy. Bardzo dobrze w kwalifikacjach zaprezentował się nawet Dawid Kubacki, który przyznał potem, że od rana zmagał się z bólem pleców i początkowo nie mógł nawet przyjąć pozycji najazdowej. Jedynie wielogodzinna praca z fizjoterapeutą sprawiła, że mu się udało. Do konkursu wszedł bez większych trudów po naprawdę niezłym skoku. Piotr Żyła z kolei mówił, że nieco brakowało mu energii. Ale też poleciał daleko. Czwarty z naszych na konkurs indywidualny – Andrzej Stękała – również nie zawiódł oczekiwań.

Gdyby kwalifikacje traktować jak serię konkursu drużynowego, bylibyśmy na trzecim miejscu, ze stratą kilkunastu punktów do Norwegów. A w razie czego nieźle w treningach latali też Aleksander Zniszczoł i Klemens Murańka. Ten pierwszy wrócił co prawda do Polski, ale drugi został w Planicy i w razie czego może zastąpić któregoś z kolegów, gdyby wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Miejmy jednak nadzieję, że nic takiego się nie stanie, bo w tym momencie spodziewamy się między innymi medalu w drużynie.

– Mamy drużynę na medal – to nie jest żadne dmuchanie balonika. Po prostu stwierdzamy fakt. Chłopaki pokazali dziś, że jest potencjał na wielkie wyniki. Andrzej Stękała wywalczył sobie miejsce w składzie, w kwalifikacjach poleciał fajnie, a ma jeszcze rezerwy – szczególnie w drugiej fazie lotu. Zobaczymy, jakie będą niedzielne warunki, bo wiele się jeszcze może do tego czasu zmienić. Na papierze jednak jesteśmy mocni. Cieszmy się, będzie ciekawa, sportowa rywalizacja. To na pewno. Powinniśmy mieć emocje do samego końca. Liczę, że będzie dobrze – twierdzi Jakub Kot.

Przed konkursem drużynowym jednak rywalizacja indywidualna. A tam od dawna pozostaje jedno i to samo pytanie: czy Kamil Stoch wreszcie dokona czegoś absolutnie niezwykłego? W całej historii skoków tylko jeden zawodnik zgarnął triumfy w Pucharze Świata, igrzyskach olimpijskich, Turnieju Czterech Skoczni i mistrzostwach świata zarówno w skokach, jak i w lotach narciarskich. To Matti Nykaenen. Kilku innych było o krok od takiego osiągnięcia. Wśród nich wciąż jest Stoch. Polak ma dwie Kryształowe Kule, dwa zwycięstwa w Turnieju Czterech Skoczni, trzy złota igrzysk, tytuł mistrza świata z dużej skoczni w 2013 roku, ale brakuje mu mistrzostwa świata w lotach. Letalnicę lubi, zawsze dobrze mu się tam lata. Oczekiwania są więc duże. A szanse?

– Wszyscy Polacy w stanie walczyć o medale. Żadnemu nie możemy odmówić tego, że są przygotowani i są bez formy. U Dawida może jedynie martwić ten problem z plecami. Jeżeli jednak będzie w pełni zdrowy, to też powinien walczyć o medal. Pokazywał już, że w niezłej formie potrafi znakomicie sobie radzić i na mamutach. Kamil jest już niezwykle doświadczony. Sam jest świadomy tego, że właśnie tego tytułu mu brak. Musi to wywalczyć ciężką pracą, innej opcji nie ma. Jeżeli wszystko poskłada do kupy, zrobi swoje i będzie miał nieco szczęścia, to wszystko jest możliwe. Nie rozdajemy już medali, ale Kamil jest w dobrej formie, ma jeszcze drobne rezerwy i myślę, że może powalczyć o najwyższej cele – kończy Kot.

Pozostaje więc trzymać kciuki. I dmuchać w telewizory, jak to się kiedyś robiło. Małyszowi na mistrzostwach świata w lotach co prawda szczęścia to nigdy nie przyniosło. Ale Stoch medal już ma, więc chyba działało. W każdym razie – spróbować nie zaszkodzi.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...