Jeśli ktoś zadałby nam karkołomne zadanie określenia poczynań Miedzi Legnica w tym sezonie I ligi za pomocą jednego słowa, mielibyśmy ułatwione zadanie, bo przynajmniej wiedzielibyśmy, że jedno wyrażenie odpadłoby na samym starcie tych językowych rozważań. Jakie? Ano mianowicie „regularność”. Podopieczni Jarosława Skrobacza są tak nieprzewidywalni i tak nierówni, że robi się to po prostu zabawne.
Miedź gra w kratkę. Dostawała już lania z Radomiakiem (0:4 w Pucharze Polski) i z Arką (0:4), co odrabiała samemu lejąc Resovię (4:0) i pewnie pokonując chociażby Sandecję (3:1), Radomiaka (2:0 w lidze) czy GKS Tychy (2:0). W międzyczasie kolejne dwa spotkania niespodziewania przegrała z Łęczną i Bełchatowem, kilka innych zremisowała, a wszystko poprawiła absolutnie szaloną trylogią z Termaliką (2:3), Odrą (4:2) i ŁKS-em (4:3).
To istne lubowanie się w nieprzewidywalności i szaleństwie.
I doskonale tą dziwaczną powtarzalność w niepowtarzalności obrazuje mecz ze Stomilem. Miedź była faworytem, stworzyła więcej sytuacji do strzelania bramki, ale na koniec tylko zremisowała z gośćmi z Olsztyna. Wszystko, co najciekawsze w tym meczu, rozegrało się w ciągu dziesięciu minut. Serio.
Najpierw Wojciech Łuczak odnalazł się w zamieszaniu w polu karnym po nieźle wyegzekwowanym stałym fragmencie gry i mocnym strzałem pokonał Jędrzeja Grobelnego. Chwilę później swój rzut rożny rozegrała Miedź. Krzysztof Drzazga dośrodkował niecelnie, ale piłka szybko do niego wróciła i tym razem do centry w polu karnym doszedł Adriana Purzyckiego, który spektakularną przewrotką przedłużył akcję tak, że z bliskiej odległości zamknąć mógł ją Szymon Matuszek.
A potem nastała era karnych. Pozwólcie, że pozwolimy sobie na chwilę radości i użyjemy takiego wiekopomnego określenia, bo faktycznie dwa kolejne gole, następujące szybciutko po sobie, padły po jedenastkach. Pierwsze wapno wywalczył Hubert Szramka, który, umówmy się, sporo od siebie dołożył. Niby miał jakiś kontakt z ciałem Biernata, ale jeszcze więcej było w tym naturalnych umiejętności aktorskich. Tak czy inaczej, wątpliwego karnego na gola zamienił Wiktor Biedrzycki.
Ten sam Biedrzycki, który ewidentnie dotknął piłkę ręką w swoim polu karnym, co poskutkowało karnym, który na gola zamienił Kamil Zapolnik.
I to byłby koniec goli na ten mecz.
W drugiej połowie dominowała Miedź, ale nie była w stanie wyjść na prowadzenie. Próbował Roman, ale raz jego strzał odbił Kudrjavcevs, a innym razem koszmarnie skiksował w całkiem niezłej sytuacji. Całkiem przekonująco mieszał też Lehaire, który dał niezłą zmianę, ale zawsze czegoś brakowało – a to nie dokręcił strzału z ostrego kąta, a to jego prostopadłe podanie zmarnował Zapolnik. No właśnie, skoro już wspominamy, 28-letni napastnik był z tego całego grona najgroźniejszy. Widać, że jest w gazie (11 bramek), że piłka go szuka. Poważniejszych szans na dołożenie drugiego gola miał kilka, ale wszystkie zmarnował – dwie próby nad bramką, dwie próby obok bramki. Cóż, nie zawsze wychodzi.
Stomil odpowiedział poprzeczką po dośrodkowaniu Van Weerta i kilkoma niezłymi, przebojowymi rajdami Serafina Szota, ale czy było to jakieś poważne zagrożenie? Nie, niespecjalnie. Ich remis i tak urządzał. Zupełnie inaczej niż Miedź, której najważniejszym zadaniem na najbliższe miesiące powinno być znalezienie regularnego rytmu, bo inaczej kiepsko widzi nam się walka legnickiej ekipy o awans do Ekstraklasy.
MIEDŹ LEGNICA 2:2 STOMIL OLSZTYN
Matuszek 40′, Zapolnik 45+1′ z karnego – Łuczak 38′, Biedrzycki 43′ z karnego
Fot. Newspix