Jestem z rocznika 1988, więc Diego Armando Maradony “nie znałem”, czyli nie żyłem w czasach, gdy świat piłki był w jego cieniu. Nie załapałem się na to coś pomiędzy jednoosobowym Hollywoodem, a argentyńskim Twin Peaks. Gdy więc zmarł, znałem trochę ogólnodostępnych frazesów, a także miałem poczucie, że z piłkarzy przeszłości, to jego chciałbym obejrzeć na żywo najbardziej; na żywo, w sensie: widzieć tydzień w tydzień jak szarpie się z Napoli po scudetto. Albo chociaż przeżyć Mexico 1986.
Zaległości przez tydzień nadrobiłem do tego stopnia, by w tej najbardziej zastanawiającej biografii w historii piłki, zastanawiało mnie przede wszystkim:
Dlaczego Diego stał się aż takim Maradoną.
Dlaczego potoczyło się to tak, że najbardziej znany sportowiec tamtych czasów jednocześnie wtłaczał się w tyle złych, smutnych historii. Nie potrafimy sobie tego, myślę, do końca wyobrazić. Zastanawiać się, czy Messi jest dzisiaj podczas meczu na kacu. Słuchać o tym, gdzie balował Ronaldo cały tydzień. Czy Lewandowskiemu chciało się trenować w tym tygodniu, czy jednak sam, z własnej woli, opuścił mecz z Freiburgiem, bo ważniejsze było kupno Ferrari Testarossy, takiego samego, jak miał Sylvester Stallone.
***
Kilka sytuacji, które są niezbędne, trochę nieoczywiste, a dla mnie kluczowe.
Gdy czteroletnia córka, Dalma, w jego własnym domu przyłapała go na braniu koksu. Maradona był na odwyku, w trakcie dyskwalifikacji, krył się jak palący szlugi nastolatek przed rodzicami. Ale finalnie dochodziło do tego, że wpatrzone w ojca jak w obrazek dziecko zastawało bełkoczący wrak. Diego miał wtedy 31 lat, w takim wieku nie tylko dzisiejsze gwiazdy nawet jeszcze nie zwalniały tempa.
Neapol, szczyt jego popularności. Maradona negocjuje z klubem postawienie bardzo wysokiego płotu wokół swojej rezydencji, bo ludzie zaglądają mu w okna. Siedzą na drzewach. Dachach. Chcą zobaczyć, jak Maradona robi cokolwiek.
Kompletnie pijany Maradona o piątej rano wydziera się na ulicy Neapolu. Budzi starszą kobietę, która z właściwą południu Włoch werwą opieprza go, w tym słowami “Myślisz, że miasto należy do ciebie?”. Diego odkrzykuje “JESTEM MARADONA!” i ona go rozpoznaje. Posyła mu uśmiech, całus, w każdym razie: zamyka okno i daje pijakowi spokój, choć on w sumie na niego nie zasłużył.
Guillermo Coppola, agent, który przejął interesy Diego w połowie lat osiemdziesiątych. Coppola mówił, że najbardziej zaskoczyło go jak Maradona spędza czas. Nie chodziło o czas nocny, a dzienny. A Maradona wracał do domu i zastygał przed telewizorem. Nie robił nic. Jeśli akurat nie był odwiedzany, po prostu siedział, panicznie bojąc się wyjść z domu. Może haj dawał mu odwagi, może wtedy stawał się kimś innym, jak każdy kto liczył, że alkohol ośmieli go na imprezie, a co potem potrafiło się brutalnie odwracać przeciw niemu.
***
Maradona miał w swoim życiu mnóstwo upokorzeń. Sytuacja z Dalmą jest dobitna, bo rzecz jasna trudno sprawy życiowe zestawiać z czymkolwiek, co stało się na boisku. Nie da się zestawić tej sytuacji – powiedzmy – z pięcioma kolejnymi zmarnowanymi jedenastkami w późnym Boca.
Ale rzecz w tym, że piłka była jedyną prawdziwą przestrzenią pewności siebie. Jedyną, gdzie czuł co ma robić, jedyną, gdzie był mocny tym, co robi. Gdzie znał układ szachownicy. Wyobrażam sobie jakim wyciągniętym dywanem spod nóg, jakim spustoszeniem w jego tożsamości, musiało być dla niego to, gdy sam czuł, że się brutalnie kończy. W końcu sam całe życie powtarzał, żeby nie wtrącać się do tego, co robi, bo on boiskiem wszystko nadrobi. No a przestać w końcu musiał.
Pożegnalny mecz z 2001, kiedy miał już co prawda 41 lat, to upokorzenie. Wiadomo, że w takim wieku trudno oczekiwać nie wiadomo jakich rajdów. Ale było tak źle, że aż Higuita specjalnie puścił mu karnego po fatalnym strzale. Upokorzenie, bo z jego dziedziny. To tak jakby wielkiemu pisarzowi, na stare lata, gdy zepsuł swoje pióro, w myśl dawnych zasług fetowano grafomańską rymowankę. Z gościa, który robił różnicę, ktoś specjalnej troski.
***
Nie chcę naiwnej narracji, że żył jak chciał, że należy go uwielbiać, że jest bożyszczem i wybacza się takim jak Maradona więcej. Gdyby ze względu na jego śmierć pomijać to, co złe, to mówilibyśmy o innej osobie. Szukam w jego życiorysie jakichś lekcji wykraczający poza to, że “DOBRZE JEST NIE BRAĆ NARKOTYKÓW”. Wracam do pytania: co sprawiło, że stał się tym, kim się stał.
Sławny był od dziewiątego roku życia, wtedy pojawiły się o nim pierwsze publikacje w ogólnokrajowej prasie. Wzbudzał zachwyt na stadionach Boca czy Argentinos, bo w przerwach meczów ligowych dawał popisy sztuczek technicznych. Od tak młodego wieku był przyzwyczajony do oklasków tysięcy ludzi. W zasadzie nie znał życia bez nich. Ciekawe jest tutaj dla mnie to, że w Ameryce dość powszechnie mówi się o problemie, jaki mają po dorośnięciu dziecięcy gwiazdorzy aktorscy, różni McCaulkinowie. Mówi się o zaburzonych relacjach, wiecznej niewierze, czy ktoś jest z tobą, bo masz sławę, bo pieniądze, bo coś znaczysz, czy za to kim jesteś, gdy odrzeć cię ze wszystkiego poza twoimi cechami osobowości.
To też presja od najmłodszych lat, wtłaczanie w przyzwyczajenie do tego pozbawionego rys zachwytu, wyidealizowanego. Nawet sobie wyobraźmy, że siedzimy na tym meczu, na którym żongluje dziewięcioletni Diego. Za co tu krytykować, za co gwizdać? Nawet jakby niech tam mu coś nie wyszło – ot, pełen pasji i talentu dzieciak. Większe brawa zbierał wtedy niż piłkarze za wygrany mecz. Tworzyła się więc całe lata bańka, która później, gdy krytyka się zjawiała, była czymś wręcz niezrozumiałym.
Nałóg, o którym się najmniej mówi w kontekście Diego – bo i jest o czym mówić – to właśnie nałóg poklasku. Z jednej strony, nienawidził swojej sławy, strzelał do dziennikarzy, nie cierpiał tego, że nie ma prywatności. A z drugiej, gdy telefon milczał, gdy sława się kończyła, gdy ktoś go krytykował, cierpiał jeszcze bardziej.
***
Ostatnio głośno było o całej grupie ludzi którzy są wokół Neymara, których Neymar utrzymuje, w sumie za to, że są jego przyjaciółmi, najwyżej na fikcyjnych etatach ochroniarza, kogoś odpowiedzialnego za marketing czy tym podobnych bajeczek, gdzie w istocie to byli na przykład kumple z dzieciństwa. Maradona był w tym pierwszy. Do Barcelony za nim pojechało ze trzydzieści osób. Pół szeroko pojętej rodziny. Znajomi z ulicy. Potem ten dwór tylko się powiększał, a zasilał szeregi oblężonej w dość szczególny sposób twierdzy.
Bo Diego miał gest, wydawał co miał, również na nich. Kupił komuś dom, auto, rzecz jasna większość nie musiała pracować. Tym samym kupował sobie ich wyrozumiałość. Cokolwiek robił, miał wokół siebie potakiwaczy, poklepywaczy. Nikt nie chciał się narazić, żeby nie zostać oderwanym od koryta. Ci wszyscy ludzie byli wokół niego, ale nikt nie miał na niego realnego wpływu, nikt nigdy nie powiedział: przestań robić to czy tamto. Dobrym przykładem Jorge Cyterszpiler, jego pierwszy agent, który choć znał Diego od dziecka, jako ktoś dbający o finanse i wizerunek mógłby coś zablokować, tak nigdy mu niczego nie zabronił. Zarządzanie Diego polegało na tym, ze spełniał wszystko, czego Diego chciał, nawet jeśli to wpędzało go w długi.
***
Maradona podjął wiele złych decyzji, ale też mam wrażenie, że przy wielu istotnych nie miał nic do powiedzenia. Symbolem jego żona, która wychodziła sobie relację z Diego w latach młodzieńczych, później akceptowała to, że regularnie bawi się z innymi i to notorycznie, no bo jednak przeważało to, że w relacji z Diego szeroko pojętych plusów było więcej. Burns opowiada, że w latach kariery, gdy jeszcze wszystko mogło się potoczyć inaczej, pojawiła się jedna kobieta, którą Maradona traktował inaczej. Claudia Sinagra w 1986 w Neapolu. Brał już wówczas, ale ten nałóg nie był aż do tego stopnia posunięty, czego dowodem to, co zrobił w Meksyku.
Gdy okazało się, że Claudia jest w ciąży, Diego w pierwszej chwili miał się cieszyć, planować przyszłość, a potem, po rozmowie z trzymającą klan Maradonów Totą zmienić zdanie do tego stopnia, że chciał aby Claudia usunęła. Nie będziemy tego rozwijać, to prywatne sprawy, trudno tu ustalić prawdziwość, ale możliwe, że wcale nie był tak niezależny, wcale “nie żył tak, jak chciał”, tylko czasem uciekał albo akurat tam niosły go fale.
Pozbawiony kontroli w małych, codziennych kwestiach, a zarządzany w dużych? Od wyjazdu z Argentyny, który musiał konsultować z wojskiem? Sponsorów, dla których musiał grać w meczach towarzyskich ze śrubami w kolanie?
Myślę, że jeśli tak by było, to jest to wyjątkowo toksyczny zestaw.
***
Nie wiem, czy był nieszczęśliwym facetem, nie powiem tak zdecydowanej tezy. Jak każdy, miał pewnie szczęśliwe chwile, miał gorsze, choć u niego, przez swój status, nabierały one sejsmicznych rozmiarów, o których potem dyskutowano. Ale jednak mam poczucie, że choć przejdzie do historii nie tylko piłki, nie tylko sportu, tak na jakiejś wybitnie umownej drabinie szczęścia na takim topie na pewno nie był. Nie gdzieś też na samym dole, ale sumując wszystko: taki średniaczek. Wielkie plusy niwelowane prze minuty, nieudane projekty Zdenka Zemana, gdzie szalona ofensywa nie przykrywała słabej defensywy.
***
Swoją drogą, Argentyńczycy mówią, że Maradona ma tam taki status, bo jego los, jego osoba, jest jak los Argentyny. Maradona to Argentyna. Zastanawiam się od paru dni: Czy był jakiś polski piłkarz, o którym można powiedzieć coś podobnego w kontekście naszej historii? Na razie nie mam żadnej przekonującej kandydatury.
Leszek Milewski
Fot. Jakub Białek