Legia Warszawa miała tego wieczoru momenty, kiedy wyglądała absolutnie kozacko. W pierwszej połowie był nawet taki wymowny obrazek, kiedy Czesław Michniewicz, upomniany przez sędziego Frankowskiego za zbyt impulsywną reakcję przy jakimś faulu, tylko ciepło się uśmiechnął i puścił zawadiackie oczko do arbitra z Torunia. Doskonale oddawało to klimat meczu Legii z Piastem. Mistrz Polski zaprezentował się dwie klasy lepiej, oddał więcej strzałów, dłużej utrzymywał się przy piłce, przeprowadził więcej składnych akcji niż jego rywal, ale cóż, wynik końcowy jest bezlitosny.
Ekipa Waldemara Fornalika wyszarpała sobie punkt.
To jak wielka była dominacja Legii w pierwszym kwadransie gry, trudno nawet oddać słowami. Piłkarze Piasta wyglądali, jakby kompletnie zapomnieli, że w piłce nożnej można przekraczać własną połowę boiska, a gospodarze skrzętnie z tej amnezji korzystali. Okazje się mnożyły. Szła nawałnica. Wyglądało to naprawdę dobrze. Nie było lagowania, gry na pałę, ślepego dośrodkowywania. Noga do nogi, noga do nogi, jak po sznurku, szybko, po ziemi, dynamicznie.
Fajnie uzupełniała się trójka Martins-Karbownik-Kapustka.
Pierwszy nadawał rytm, przenosił ciężar gry, uspokajał, żeby zaraz przyspieszyć. Drugi biegał do szalonego pressingu jak króliczek Duracella, a i w ofensywie starał się coś fajnego zdziałać, dzióbał swoją szybką nogą, dwa razy próbował instynktownych strzałów z dystansu, ale dwa razy lepszy okazał się Frantisek Plach. A trzeci? Trzeci pan to materiał na ciut większy kawałek. Kapi zagrał mecz, który uwolnił drzemiące w nim pokłady sporego potencjału.
Zaczął od ładnej bramki, przy której kompletnie zawalił Czerwiński (dlaczego przyjmował piłkę w polu karnym, zamiast wypieprzyć ją, gdzie pieprz rośnie, wie tylko on sam), ale kij z nią, jeden gol w tej lidze wiosny nie czyni, choć na pewno pomoże mu się jeszcze fajniej odblokować. Wracając, niegdysiejszy ulubieniec Linekera dwoił się i troił, żeby nieustannie atakować bramkę Piasta. Wszystko to na entuzjazmie, luzie, czystej radości z grania. Służyła mu pozycja, swoboda, możliwość częstego operowania piłką. Żadnego bezpiecznego grania, śmiałe wejścia w kiwki, dryblingi, pchanie piłki do przodu, powroty do defensywy.
Mógł się podobać, gdyby nie to, że kilka razy najpierw czymś zaimponował, żeby potem to skiepścić. Chociażby wtedy, kiedy wyłuskał piłkę spod Chrapka, ale nie był w stanie zagrać celnie przy przewadze liczebnej blisko bramki Piasta. Albo wtedy, kiedy ze dwa razy jego strzały były blokowane, bo za wolno podejmował decyzję o uderzeniu. Ale no co, gdyby było perfekcyjnie, to nie byłby w Polsce, prawda?
Tak czy inaczej, Legia, z dominującym środkiem pola i wsparciem od skrzydeł, prowadziła grę.
Ale Piast miał trzy zasadnicze atuty, które pozwoliły mu przetrwać burzę i przeprowadzić kontratak:
– faule i stałe fragmenty gry
– Frantisek Plach
– Jakub Świerczok
Drobne faule, których przybywało z każdą minutą, dezorganizowały grę Legii. A to przewrócił się Steczyk, a to Milewski, a to Sokołowski, a to Badia. Dodatkowe sekundy, dodatkowe frustracje, przystopowanie. Stałe fragmenty gry? Po dośrodkowaniu Badii, i fatalnym kryciu Jędrzejczyka, gola zdobył Malarczyk. Frantisek Plach? Bronił świetnie. Wyjmował strzały Karbownika, Juranovicia, Mladenovicia, Pekharta. Wszystkie mocne, nieźle wykonane, żadne tam popierdółki. Odbił też strzał Luquinhasa na wagę punktów w doliczonym czasie gry.
Czyścił linię, przedpole, wszystko. Kot.
Przepuścił tylko strzał Pekharta z rzutu karnego.
Z rzutu karnego, który wzbudził trochę kontrowersji, ale no, jedenastka się Legii należała i już.
Powiększony obrys ciała, łokieć, ręka.
No ale wróćmy do naszej wyliczanki. Wspomnieliśmy o faulach, stałych fragmentach gry, Plachu, więc został nam jeszcze Świerczok. To naprawdę cholernie klasowy napastnik, jak na polskie warunki, co do tego nie powinno być żadnych wątpliwości. Rzadko znajdował się przy piłce, bo – powtarzamy to chyba po raz setny – Legia dominowała, ale kiedy już był zawsze działo się coś korzystnego dla Piasta. To właśnie po jego strzale Piast wywalczył sobie rzut rożny, po którym Malarczyk wygrał pojedynek główkowy z Jędzą. I to właśnie jego atomowy i całkowicie niespodziewany strzał zza pola karnego kompletnie zaskoczył Boruca i dał gliwiczanom remis.
I jasne, Legia mogła jeszcze wygrać. Może gdyby Mladenović w doskonałej sytuacji w polu karnym poszukał podania do wolnego Wszołka, zamiast walić na oślep i w trybuny, może gdyby Czerwiński nie zrehabilitował się za dwie zawalone bramki i nie uprzedził Jędrzejczyka na siódmym metrze w ostatniej akcji meczu? Może. A może nie.
W starciu dwóch ostatnich mistrzów Polski mamy więc remis. Remis, który dużo pokazuje o aktualnej sytuacji obu drużyn. Legia powinna wygrać. Zasłużyła na trzy punkty, ale football is football, you know, jak mawiał sympatyczny snajper z Łazienkowskiej – czasami traci się punkty i w taki sposób. A Piast wyjeżdża z Warszawy szczęśliwy. Jasne, sytuacja w tabeli dalej jest tragiczna, ale już znacznie lepsza niż jeszcze miesiąc temu. Cztery ostatnie mecze to w końcu dwa zwycięstwa i dwa remisy, a ten remis z Warszawy można chyba nawet rozpatrywać w kategoriach remisu zwycięskiego.
Fot. Fotopyk