Reklama

“Panowie, tak nadmuchaliśmy ten balon, że całe miasto uwierzyło, że pokonamy Barcelonę”

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

26 listopada 2020, 10:39 • 17 min czytania 6 komentarzy

Historia polskiego futbolu pełna jest meczów, które Kazik Staszewski sprawnie uchwycił niegdyś pod chwytliwym stwierdzeniem: “Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka…”. Jednym z najsłynniejszych spotkań z tej kategorii zdecydowanie jest rewanżowe starcie Lecha Poznań z FC Barceloną w Pucharze Zdobywców Pucharów 1988/89. “Kolejorz” miał wówczas wymarzoną okazję, by wyrzucić Katalończyków z rozgrywek. Choć w ich zespole roiło się przecież od gwiazd, a na ławce trenerskiej zasiadał sam Johan Cruyff. Dwumecz rozstrzygnął się rzutami karnymi, a Bogusław Pachelski – bohater pierwszej, wyjazdowej konfrontacji z Barcą – miał na nodze piłkę meczową. Do siatki jednak nie trafił. Barca odwróciła losy konkursu jedenastek i ostatecznie wyeliminowała poznaniaków. A potem wygrała całe rozgrywki.

“Panowie, tak nadmuchaliśmy ten balon, że całe miasto uwierzyło, że pokonamy Barcelonę”

O niezapomnianym dwumeczu Lecha z Barcą porozmawialiśmy z jednym z jego uczestników – Ryszardem Rybakiem. Zapraszamy.

Wspomina pan jeszcze czasem ten dwumecz z Barceloną?

Dzisiaj jak mi ktoś coś mówi o Barcelonie, to zawsze powtarzam, że nie wiem, jak to jest z nią przegrać. Grałem z Barcą przeszło dwieście minut i lepsi ode mnie nie byli. Mam na pewno sympatyczne wspomnienie. Bo powiem panu, że są kluby fajne, ale są też kluby historyczne. Właśnie do tej drugiej grupy należy Barcelona. Zaprezentować się godnie na tle takiego zespołu, jest spełnieniem jakiegoś tam piłkarskiego marzenia.

LECH WYGRA ZE STANDARDEM? KURS: 2,78 W TOTOLOTKU!

Zanim jednak zmierzyliście się z Barcą w Pucharze Zdobywców Pucharów, trzeba było się do tych rozgrywek dostać. W 1988 roku Lech Poznań wygrał Puchar Polski, jeszcze ze świętej pamięci trenerem Grzegorzem Szerszenowiczem na ławce. Dlaczego potem to doszło do zmiany szkoleniowca?

O to trzeba by było oczywiście zapytać działaczy, aczkolwiek wydaje mi się, że wszystko rozbiło się o naszą formę w rozgrywkach ligowych. Trzeba uczciwie powiedzieć – w lidze walczyliśmy o utrzymanie. To był rozczarowujący wynik, biorąc pod uwagę ambicje Lecha. Zdobycie Pucharu Polski było dla nas po prostu osłodą generalnie nieudanego sezonu.

Reklama
Czyli, mimo Pucharu, nie byliście z siebie do końca zadowoleni?

Wszystko zależy od punktu widzenia. Można zająć w lidze czwarte czy piąte miejsce, czyli spisać się w sumie całkiem przyzwoicie, ale jednak nie daje to awansu do europejskich rozgrywek. Zdobycie Pucharu Polski daje tę przepustkę do Europy, więc jest to fajna rekompensata za pozostałe niepowodzenia. W naszym przypadku skończyło się to tym bardziej ciekawie, że w finale pokonaliśmy nie jakąś przeciętną drużynę, ale Legię Warszawa. Wiadomo, że mecze z tym rywalem mają dla poznańskich kibiców specjalną wartość.

Nie mogliście tego wiedzieć, ale finał z Legią – zakończony rzutami karnymi – był w jakimś sensie przedsmakiem tego, co dopiero miało was spotkać w starciu z Barceloną.

Dokładnie tak. Spotkanie było bardzo dramatyczne – prowadziliśmy 1:0, ale Iwanicki wyrównał strzałem z trzydziestu metrów. A potem nerwówka w rzutach karnych. Darka Dziekanowskiego przyjechało oglądać Como, albo jakiś inny włoski klub, a „Dziekan” wziął i strzelił chyba dwa metry nad bramką. (śmiech) No i to bardzo nas zbliżyło do końcowego zwycięstwa.

Ryszard Rybak
Przed sezonem 1988/89 zespół Lecha objął Henryk Apostel.

Myśmy trochę tych trenerów w Lechu mieli. Był Szerszenowicz, był Waligóra. Jezierski z Machcińskim, Jakubowski. Gdybym miał powiedzieć, czym Apostel się na ich tle wyróżniał to… normalnością. Przychodząc do nas, miał już swoją wartość w piłkarskiej Polsce. Prowadził wcześniej bardzo mocny Śląsk Wrocław z Tarasiewiczem i Prusikiem, Rudym. Z młodzieżową reprezentacją Polski też miał sukcesy. To był trener z dorobkiem, zresztą głównie tacy w tamtym czasie do Lecha trafiali. Ale najbardziej mi w pamięci utkwiły te proste zasady u Apostela. Byłeś dobry? Grałeś. Nie przywiązywał wagi do nazwisk. Oczywiście kiedy człowiek już sobie zapracował w jego oczach na uznanie, to można było sobie pozwolić na nieco słabszy mecz i w następnym nie siadało się na ławce, ale ogólnie rzecz biorąc – nie miał ulubieńców. Nie było grania za zasługi czy za nazwisko. Normalna, zdrowa, obiektywna rywalizacja.

Coś jeszcze go charakteryzowało?

Apostel nie był też typem trenera, który wszystko wiedział najlepiej i nie przyjmował do siebie opinii innych. Kiedy miał jakieś wątpliwości, potrafił się skonsultować z nami, to znaczy z grupą starszych zawodników. Pytał o radę. Bardzo pozytywnie go oceniam jako trenera i jako człowieka.

Reklama
Zdaje się, że – poza zmianą trenera oczywiście – wielkiej rewolucji w zespole nie było, pomimo nieudanego sezonu w lidze.

To prawda, dużych transferów nie było. Ale wie pan, to był taki okres, że na pierwszy zespół napierała fala młodych, bardzo utalentowanych chłopaków. Andrzej Juskowiak, Darek Skrzypczak, Przemysław Bereszyński, Waldek Kryger. Oczywiście Mirek Trzeciak. Myśmy taką ławkę wówczas mieli! To byli chłopcy, którzy porobili duże kariery! Oni stanowili dla nas wówczas zaplecze i otrzymywali coraz więcej szans na pokazanie się w pierwszej drużynie Lecha.

Apostel coś zmienił w Lechu, jeżeli chodzi na przykład o treningi, przygotowania do sezonu?

Często jak się z piłkarzami na ten temat rozmawia, to mówią coś w stylu: „No, u tego szkoleniowca to się dopiero fajnie trenuje, bo każdy trening jest inny!”. Czy to jest takie dobre? Powiem panu, że jedynym sprawdzianem dla metod treningowych jest wynik sportowy. Bo to, co się dzieje w tygodniu, fajnego czy mniej fajnego, to jest wewnętrzna sprawa dla zawodników i trenera. Egzaminem jest mecz i na wyniki meczów należy patrzeć, oceniając treningi. Apostel miał swój schemat zajęć, który się powtarzał tydzień po tygodniu. I ktoś może powiedzieć, że to nudne. Ale ja widzę w tym dobre strony. Skoro metodycznie ćwiczyliśmy te same elementy gry – dajmy na to, dośrodkowania – no to po jakimś czasie mieliśmy już to dopracowane do perfekcji. Wypracowywaliśmy pewne automatyzmy.

Oczywiście gdybyśmy grali słabo, to pewnie pojawiłyby się w szatni głosy: „A, do niczego te treningi. Ciągle takie same, wszystko się powtarza, a nic z tego potem nie ma”. Tak to już jest. Jak się wygrywa, to wszystkim wszystko odpowiada. A jak się przegrywa, to wszystko może z kolei urosnąć do rangi problemu.

Rywalizację w Pucharze Zdobywców Pucharów 1988/89 zaczęliście od dwumeczu z Flamurtari Wlora, zespołem albańskim. Jak tak patrzę na wyniki, to łatwo wam chyba nie poszło?

Trzeba pamiętać, że w tamtym czasie to nawet reprezentacja Polski z Albańczykami nie miała łatwo. Niby zwyciężała, ale to były trudne spotkania. Raz było 1:0, innym razem 2:1. I nasi pucharowi rywale z Albanii to również był niezwykle twardy, wybiegany, dobrze wyszkolony technicznie zespół. Co nas od nich różniło, to wyrachowanie. Po naszej stronie była taka boiskowa mądrość, kalkulacja. I to przeważyło. Oni fajnie grali, a my wykorzystywaliśmy konkretne sytuacje. Byliśmy rozsądniejsi w ofensywie, graliśmy z żelazną konsekwencją taktyczną. No i jak już mieliśmy stuprocentową okazję, to zamienialiśmy ją na gola. Jeżeli chodzi o sam sposób gry, oni naprawdę ciekawie się prezentowali, ale ostatecznie oba spotkania wygrał Lech.

Podobno zarzucano wam, że w rewanżu wygraliście tylko 1:0, bo oszczędzaliście się na ligę.

Przywieźliśmy wynik 3:2, u siebie już po pierwszej połowie prowadziliśmy 1:0. „Araś” [Jarosław Araszkiewicz] trafił z wolnego. To fakt, że tak naprawdę wtedy mieliśmy już ten dwumecz pod kontrolą. Aczkolwiek muszę zaznaczyć, że nie był to żaden spacerek. Potem rzeczywiście oglądałem retransmisję tego spotkania w telewizji i słyszałem, jak komentatorzy mówili, że „Lech myślami jest już przy najbliższym meczu ligowym”. No tak dobrze to nie było! (śmiech) W pucharach w każdym meczu trzeba się napocić do samego końca.

W jakich okolicznościach dotarła do was wiadomość, że w następnej rundzie czeka Barcelona?

To był chyba wtorek, tak mi się wydaje, bo mieliśmy dwa treningi i akurat trwał obiad między zajęciami, kiedy wylosowano pary kolnej rundy. Podczas posiłku przyszedł do nas trener Jurek Kasalik, asystent Apostela. Pyta: „No to co, z kim byście chcieli zagrać?”. Ktoś krzyknął dla hecy: „Z Barceloną!”, a Kasalik na to: „Mówisz-masz! Załatwione”. Wszyscy się złapali za głowy. Okazało się, że rzeczywiście trafiliśmy na Barcelonę. Od razu straciliśmy apetyt. Zaczęła się dyskusja.

Dyskusja zdominowana raczej głosami radości czy defetyzmu?

Ja panu powiem, w szatni piłkarskiej to jest tak – kiedy do meczu z tak potężnym rywalem są dwa czy trzy tygodnie, to w rozmowach dominuje typowa, piłkarska szydera. Wszyscy sobie robili śmiechy, jak ta Barcelona będzie się z nami bawić, kogo najmocniej objadą. Ale im bliżej jest do meczu, tym więcej w tych rozmowach powagi. Nadziei na dobry wynik. Fajnie, gramy z wielką Barceloną, ale nikt nie chce przecież narobić sobie obciachu, prawda? No i trzeba też brać pod uwagę, jakie to były czasy. Komuna. Polska była szarym, ponurym, smutnym krajem. Sam wyjazd na Zachód był dla nas przeżyciem. Dzisiaj się wylosuje Włochów, Portugalczyków czy Hiszpanów i nie ma wielkiego przeskoku, jeżeli chodzi o te bardziej ogólne realia. To wszystko mogło przytłoczyć. Człowiek doświadczał na własnej skórze, jak wielkim przedsiębiorstwem jest taki klub jak Barcelona. Rzeczywistość nieporównywalna do naszej.

Henryk Apostel
Wasza forma w meczach ligowych przed pierwszym spotkaniem z Barceloną w październiku 1988 roku była chyba dość przeciętna. Wyrównane boje z późniejszymi spadkowiczami, remis u siebie z GKS-em Katowice.

Na tym meczu z GKS-em był obserwator z Barcelony. Oni już wcześniej zaawizowali, że przyjadą obejrzeć to spotkanie. Oczywiście od nas też pojechała delegacja do Hiszpanii. No więc starcie z GKS-em – normalny, solidny mecz ligowy, zakończony sprawiedliwym remisem. Nic specjalnego. Tymczasem nasi obserwatorzy – Jurek Kasalik, a także kierownik, Andrzej Mroczoszek – tak trafili, że zostali zaproszeni akurat na spotkanie Barcelony z Realem Madryt. Proszę pana, jak oni ten mecz zobaczyli… Barca przegrała wtedy w Madrycie 2:3, ale po pięknej grze. Pełne trybuny na Estadio Santiago Bernabeu. Szok. Mroczoszek po powrocie na tę naszą „podkowę” przy Bułgarskiej był spanikowany.

REMIS LECHA ZE STANDARDEM? KURS: 3,65 W TOTOLOTKU!

Czym to się objawiało?

Poszliśmy jako rada starszych na rozmowy odnośnie premii za mecz z Barceloną. W naszym imieniu wypowiadał się Piotrek Romke, jako zawodnik najbardziej doświadczony, który grał jeszcze w Widzewie za czasów Bońka. No i Piotrek próbował tak między wierszami zasugerować Mroczoszkowi, że w sumie nawet jak przegramy na Camp Nou, to jakaś premia mogłaby wpaść. A kierownik był krótko po wizycie na tym meczu Barcelona – Real. Mroczoszek odpowiedział tak: „Panowie, słuchajcie, od trzech w dół płacimy!”. (śmiech) Jemu chodziło o to, żeby na mecz rewanżowy w Poznaniu ktokolwiek jeszcze w ogóle przyszedł. Przy 0:3 była jeszcze jakakolwiek nadzieja, że klub coś na rewanżu zarobi. Ale przy 0:5, 0:6? To już chyba na stadion przyszliby tylko najzagorzalsi kibice Lecha, albo jacyś fani zagranicznego futbolu, którzy chcieliby zobaczyć w akcji Linekera i resztę. Krótko mówiąc – u naszych działaczy optymizm był absolutnie zerowy.

Obserwowali was również wysłannicy hiszpańskich mediów.

To już była kompletna wtopa… Tydzień po losowaniu do Poznania przyjechali hiszpańscy dziennikarze. Chcieli zrobić jakiś materiał o Lechu Poznań. Wiadomo, gdyby Barcelona trafiła na Liverpool, to nikt by się nie musiał nigdzie fatygować, ale my w Hiszpanii byliśmy klubem anonimowym, więc pewnie chcieli nas jakoś przedstawić kibicom. Porobić zdjęcia, nagrać film, z kimś porozmawiać. Standardowo. No i, jak na nieszczęście, rozstawili się z tymi swoimi kamerami podczas treningu, a jeden z trenerów kazał nam wtedy ćwiczyć żonglerkę w biegu. Jak te piłki zaczęły się od goleni odbijać, mówię panu… (śmiech) Kiedy ci Hiszpanie zobaczyli poziom techniczny naszej drużyny, to zaraz zwinęli sprzęt i sobie pojechali. Mówili sobie pewnie: „Wyjątkowi kelnerzy!”. Wiem, że potem, już po pierwszym meczu, Cruyff miał pretensje do mediów, że przedstawiono nas jak kompletnych maliniaków, którzy nie w ogóle nie potrafią grać w piłkę.

Pierwszy mecz graliście na wyjeździe. Organizacyjnie wszystko było w porządku?

Powiem panu, że w tamtych czasach sama podróż samolotem to już było coś. Ale na organizację wyjazdu narzekać ogólnie nie mogę, było naprawdę dobrze. Zabrała się nawet z nami mała grupka kibiców. Byli tam też chyba jacyś dyrektorzy spółdzielni mieszkaniowych, którzy załatwiali lokale dla zawodników Lecha. Mniejsza o mecz, dla nich to była po prostu okazja do fajnej podróży.

Jakie było podejście Apostela do starcia z tak mocnym przeciwnikiem?

Na pewno był trochę stremowany. Co mam na myśli – bał się kompromitacji. Natomiast już przed samym meczem przeprowadził bardzo dobrą odprawę. Wszedł nam na ambicję, trafił do nas. Na murawę wychodziliśmy mocno naładowani. Wiadomo, że człowieka mobilizuje już sam fakt rywalizacji z takim przeciwnikiem, ale trener dodatkowo nas pobudził tą swoją odprawą. No i zrobił zaskakujący ruch, jakim było wystawienie w bramce Rysia Jankowskiego kosztem Zbyszka Pleśnierowicza, co okazało się świetnym pomysłem. Proszę zresztą spojrzeć, jak się to spotkanie układało. Czasem są takie mecze, że silniejszy przeciwnik naciska, ale tobie się szczęśliwie uda jakaś kontra, wychodzisz na prowadzenie. I potem już jedziesz na fali entuzjazmu. Tymczasem myśmy w Barcelonie przegrywali, goniliśmy wynik. Generalnie jak Barca jak u siebie prowadzi, to już tego nie wypuszcza. Chwyta ofiarę za gardło. A tutaj maluczki zespół z Polski się postawił.

Gola na 0:1 straciliście po rzucie karnym…

Ręka na pewno dyskusyjna. Można się było podłamać. Ale nas to nie dotyczyło – zebraliśmy się w sobie i heroicznie wyszarpaliśmy ten remis. Bodziu Pachelski strzelił fantastyczną bramkę na 1:1.

FC Barcelona 1:1 Lech Poznań (2. runda Pucharu Zdobywców Pucharów 1988/89)

“Biały Szatan”, jak go potem nazwano.

Andoni Zubizarreta dostał tak bezczelną siatkę, że dobrze to zapamiętał. Udowodnił to przed rewanżem. Myśmy się całym zespołem rozciągali na korytarzu, a Zubizarreta mijał nas w drodze na murawę, bo bramkarze zwykle na rozgrzewkę wychodzą szybciej. Jak zobaczył wtedy wśród nas Bodzia, to natychmiast się zatrzymał, przywitał się, pogroził mu palcem i poszedł. (śmiech) Z dużym szacunkiem się zachował, pokazał klasę. Wielki bramkarz.

Co zrobiło na was największe wrażenie na Camp Nou?

Wszystko robiło wrażenie. Przytłaczało. Obok Camp Nou był stadion rezerw, nawet on prezentował się imponująco i nowocześnie w porównaniu do tych obiektów, które znaliśmy z Polski. Albo te szatnie… Olbrzymie, wygodne. W piłkę tam można było grać, tyle miejsca. Nie ma porównania do klitek, z jakich myśmy korzystali na co dzień na Bułgarskiej. Ale mogę powiedzieć, że płyty nie musieliśmy się wstydzić. Nawet wydaje mi się, że to u nas była ciutkę lepsza. Na krótko przed naszym meczem na Camp Nou odbył się jakiś koncert i to trochę popsuło murawę. Swoją drogą – na rozgrzewce przedmeczowej dziwiliśmy się, że boisko jest tam takie suche. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że oni zraszają płytę bezpośrednio przed startem spotkania. Musieliśmy wszyscy szybko zmieniać obuwie, bo nagle się okazało, że murawa jest jednak dość grząska. Dzisiaj to już oczywiście norma, wtedy nas to zaskoczyło.

A tak z perspektywy boiska coś pana zaskoczyło?

Na mnie wrażenie zrobiła szybkość gry. Barcelona miała to wtedy i trwa to do dzisiaj – ich obsesją było utrzymywanie się przy piłce i kombinacyjna gra podaniami. Bardzo szybko wymieniali między sobą piłkę. Taka była filozofia Cruyffa. Jeżeli chodzi o indywidualności, to oni nas trochę zaskoczyli, że na skrzydle wystawili Txikiego Beguiristaina. Na szczęście Apostel zupełnie nieświadomie na to zareagował, ponieważ zdecydował się na prawej stronie obrony wystawić młodego Waldka Krygera. Ten Beguiristain miał naprawdę niezłe pokrętło w nodze, ale Waldek był dynamiczny i całkiem nieźle sobie z nim radził.

Wyjazdowy remis celebrowaliście jak zwycięstwo?

Tak było, nie da się ukryć. To był szok. Pamiętam, że w szatni wszyscy się cieszyli, tylko prezes siedział lekko zmartwiony. Pewnie myślał: „Skąd ja teraz pieniądze wezmę na te premie dla nich”. Za remis w Barcelonie mieliśmy obiecaną naprawdę sporą sumę. Podejrzewam, że prezes palnął taką kwotę, bo był święcie przekonany, że przegramy, ale chciał nas przynajmniej zmobilizować do walki o jak najniższy wymiar kary.

Zapłacił?

I to lekką ręką. Klub doskonale zarobił na organizacji rewanżowego spotkania. Już kilka godzin po naszym remisie z Barceloną do klubu pozgłaszały się rozmaite zakłady pracy z zamówieniami na bilety. Zainteresowanie było gigantyczne. Z tego co wiem, Lech dzięki temu spotkaniu z Barcą u siebie stanął finansowo na nogi. Pospłacał wszelkie zaległości, a jeszcze w kasie sporo zostało.

Tak czy owak, po remisie cieszyliśmy się jak szaleni. Pamiętam, że w Poznaniu wylądowaliśmy po szesnastej – całe lotnisko zawalone kibicami. Można ich było liczyć w tysiącach. Każdego zawodnika na rękach wniesiono wtedy do autokaru. To było wydarzenie! Euforia. No ale po kilku dniach emocje lekko opadły i zaczęliśmy się trochę tego rewanżu obawiać. Pamiętam, jak siedzieliśmy w szatni i ktoś mówi: „Cholera, panowie, tak nadmuchaliśmy balon, że całe miasto naprawdę wierzy, że my możemy tę Barcelonę pokonać. A przecież oni drugi raz nas już nie zlekceważą. Żarty się skończyły”. (śmiech)

Natomiast muszę dodać, że bardzo nas ten remis nakręcił i widać to było również w lidze. Krótko po meczu z Barceloną pojechaliśmy do Łodzi na spotkanie ligowe z ŁKS-em. To był wtedy dobry zespół. Bako w bramce, Jacek Ziober z przodu. Przed meczem pan Jan Tomaszewski, który zawsze wszystko wie, był przekonany, że nie zdążymy się zregenerować i przegramy 0:3. Ale to jest taki typowy przykład, jak sukces sprawia, że nie czuć zmęczenia. Pojechaliśmy do tej Łodzi i tak naprawdę już po pierwszej połowie mieliśmy zwycięstwo w kieszeni. Skończyło się chyba 3:1 dla Lecha. Niosła nas ta fala optymizmu. Zdobyliśmy ogromną pewność siebie i rozjechaliśmy ten ŁKS bez żadnych problemów.

Miasto żyło rewanżem?

Ludzie zaczęli zaczepiać, dopytywać. Ciśnienie rosło z każdym kolejnym dniem, który przybliżał nas do rewanżu. Człowiek ma kolegów, znajomych, sąsiadów. Wszyscy zaczepiali w związku z tym nadchodzącym spotkaniem. „Musicie ich pokonać!”. „Teraz już nie możecie tego wypuścić!”. Gdzie człowiek nie poszedł, tam takie komentarze od kibiców słyszał. Miasto naprawdę tym meczem żyło, więc my, zawodnicy, mieliśmy takie poczucie, że zawieszona przed nami poprzeczka wędruje coraz wyżej.

Jaki był plan na drugi mecz? Mieliście wynik 1:1 w garści. Był pomysł, żeby się po prostu zamurować?

Patrząc na nasze umiejętności, nasz potencjał – nie było nas stać, by usiąść na Barcelonę wysokim pressingiem i ją zdominować. Ale w tym rewanżowym spotkaniu mieliśmy naprawdę sporo dobrych okazji bramkowych. W pierwszej połowie wypracowaliśmy sobie chyba ze trzy czy cztery naprawdę klarowne sytuacje, w zasadzie setki. Barcelona? Może jedną. Pozwalaliśmy im na rozegranie piłki, bo tak było trzeba, ale żadnej „obrony Częstochowy” nie graliśmy. Wychodziliśmy z szybkimi, konkretnymi kontratakami. To był wyrównany mecz. Przynajmniej do pewnego momentu, bo im dłużej mecz się toczył, tym bardziej nas ta Barca dociskała.

Wyszliście na prowadzenie po niespełna 30 minutach, ale chwilę później je straciliście.

Za szybko straciliśmy tego gola na 1:1. Głupia bramka, której można było uniknąć. Mieliśmy wynik 1:0 i dzisiaj myślę sobie, że gdybyśmy to dowieźli do przerwy, to potem byłoby nam łatwiej. Jakoś byśmy sobie w szatni porozmawiali, ustalili nowy plan na drugą połowę. Pewne rzeczy byśmy sobie lepiej ułożyli. No ale człowiek zawsze jest mądry po meczu.

Przeżył pan już wcześniej taką atmosferę przy Bułgarskiej jak tamtego dnia?

Na ciekawsze mecze zawsze przychodził komplet widzów, zwłaszcza gdy Lech grał z jakimś słynnym przeciwnikiem w pucharach, więc nie było to coś zupełnie nowego. Ale czuć było w powietrzu stawkę tego rewanżu. Kibice wierzyli, że możemy zrobić coś naprawdę wielkiego. Wyrzucić wielką Barcelonę z rozgrywek. Zresztą sama Barca wzbudzała gigantyczne zainteresowanie. Dzień przed meczem klub sprzedał chyba z dziesięć tysięcy biletów na ich trening, bo ludzie chcieli po prostu zobaczyć Linekera czy Cruyffa. To było wydarzenie.

Ćwiczyliście karne przed spotkaniem?

To był największy błąd – nie zakładaliśmy, że będą karne. Nikt tego nie brał pod uwagę. Pamiętam nawet, jak już po meczu siedzieliśmy i ciągle powtarzaliśmy: „Cholera, jak to możliwe, że myśmy karnych nie przećwiczyli?”. To był jedno z zaniedbań. Uważam, że zwiększylibyśmy swoje szanse, gdybyśmy mieli te jedenastki przetrenowane i gdyby już przed meczem była wybrana grupa zawodników, która ma podejść do strzału. Może się mylę, ale tak czuję.

Przewaga psychologiczna była po waszej stronie, bo Katalończycy zaczęli od zmarnowanej jedenastki.

To prawda, jednak kluczowy był niewątpliwie strzał Bodzia Pachelskiego. Mógł zakończyć ten mecz.

Lech Poznań 1:1 (karne 4:5) FC Barcelona (2. runda Pucharu Zdobywców Pucharów 1988/89)

Ponoć Cruyff był już pogodzony z porażką.

To prawda, schodził już z boiska… Ja panu powiem, że Bodziu nawet dobrze uderzył. Mocno, po ziemi. Niestety, Zubizarreta to kawał chłopa, wyczuł kierunek i poszedł w strzał. Miał szczęście. Pamiętam, że potem jakiś dziennikarz napisał taką pokerową metaforę, która mi się bardzo spodobała: „Lech miał karetę z ręki, a Barcelona dobrała pokera”. To oddaje przebieg tej rywalizacji. Wie pan, jak to jest – biednemu chleb spadnie na ziemię masłem. Mieliśmy piłkę meczową na nodze. I się nie udało.

Po meczu były jakieś wzajemne pretensje w szatni? “Czemu tak uderzyłeś?”, coś w tym stylu?

Nie było ani jednego takiego komentarza, choć oczywiście do dzisiaj są jeszcze śmiech, jak się spotkamy w oldboyach. Ale wtedy nikt nie powiedział choćby słowa krytyki wobec tych, którzy nie wykorzystali karnego. Wszyscy ich pocieszali. To świadczyło o wielkości naszej szatni.

STANDARD WYGRA Z LECHEM? KURS: 2,40 W TOTOLOTKU!

Pachelski po latach przepraszał kibiców za swój nieudany strzał. Wydaje mi się, że niepotrzebnie. Nie sądzę, by ktoś miał do niego żal. Taka jest piłka.

On sam w sobie nie potrafił tego przetrawić. Czego byśmy mu potem nie powiedzieli, dalej czuł się winny. Aczkolwiek akurat Bodek do karnego miał podejść. Był w grupie tych zawodników, którzy zazwyczaj wykonywali jedenastki. Bo na przykład „Arasia”, który w naszym zespole pomylił się jako pierwszy, ja wypchnąłem z szeregu. Wiedziałem, że ma bardzo dobre, czyste uderzenie. Mówię mu: „Zamknij oczy, traf. Jak ktoś ma strzelić, no to ty”. Nie wyszło.

Po końcowym gwizdku Cruyff docenił wasz wysiłek.

Potraktował nas z dużym szacunkiem. Zachował się z klasą. Każdemu piłkarzowi Lecha podał rękę i podziękował za rywalizację. Na konferencji też nie mówił, że Barcelona miała pecha i powinna była ten mecz rozstrzygnąć wcześniej. Nie szukał usprawiedliwień, nie gadał o zmarnowanych okazjach. Stwierdził, że zmierzyły się dwie bardzo dobre drużyny i jedna musiała odpaść. Trudno się z tym nie zgodzić.

rozmawiał MICHAŁ KOŁKOWSKI

fot. NewsPix.pl [zdjęcie główne – lechpoznan.pl]

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
5
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

6 komentarzy

Loading...