– Jak słucham piłkarzy mówiących, że piłka wymaga wiele poświęceń… gadanie takie. Wszyscy tak mówią. A żaden piłkarz by się nie zamienił na inne życie. Co poświęcasz? Wstajesz rano, idziesz na trzy godziny robić to, co kochasz? Wchodzisz do szatni, tam weseli ludzie, do tego dostajesz co miesiąc ładną sumkę? Zdecydowanie fajne życie. Na co tu narzekać? – Jakub Wawrzyniak o tym, co jest najlepsze w zawodzie piłkarza, ale też o tym, jak miał już piłki dość. Wspomina czasy, gdy spadał z III ligi, dorabiał rozwożąc pizzę, dojadał resztki w domu weselnym. Mówi też o tym, co go zaskoczyło w nowej pracy eksperta telewizyjnego, dlaczego najtrudniejszym doświadczeniem był dla niego HejtPark po meczu z Włochami, kiedy oczekiwano po nim, że zmiażdży kadrę. Rozmawiamy też o widzewskich wspomnieniach pod dzisiejszy klasyk, a także dlaczego gra w Legii a przeciw Legii to dwie diametralnie inne kwestie.
***
Miałeś dwadzieścia lat i spadałeś z III ligi ze Spartą Brodnica. Może wtedy ten wiek liczyło się piłkarzom trochę inaczej, ale na dzisiejsze, to byłeś naprawdę daleko od dużej piłki, a będąc w wieku już wcale nie takim młodym.
Dwadzieścia lat to już żaden chłopaczek, a dojrzały piłkarz. Spadałem z III ligi – no, nie było na czym oka zawiesić. Tyle, że się wyróżniałem w tych klubach. Niemniej byłem tylko kandydatem na piłkarza. Wszystko mogło pójść nie tak.
Miałeś taki moment wtedy, że kurczę, może to jednak nie odpali, może zająć się czymś innym?
Miałem. Nie przeszedłem testów w trzecioligowej Stali Głowno. Mój brat równolegle rozpoczynał działalność pizzerii w Złotowie, moim rodzinnym mieście. W grudniu, jak miałem wolne, dorabiałem u niego rozwożąc pizzę. Denerwowałem się, że gram gdzie gram. Miałem wyobrażenie, że menadżerowie powinni więcej zdziałać w mojej sprawie. Winiłem ich. A piłkarz zawsze ma wszystko w nogach i głowie, nie może się oglądać na innych.
Ale najbliżej rzucenia piłki byłem, gdy nie miałem na miesięczne funkcjonowanie. Musiałem w poniedziałek tak zaplanować finanse, starczyło mi po sobocie na zniżkowy bilet PKP, żeby móc pojechać do dziewczyny. Był czas, gdy pilnowałem kilkuzłotowego dziennego budżetu na to, żeby zjeść coś poza gwarantowanym w klubie posiłkiem. Gdyby nie pomoc brata i rodziców, to bym chyba wtedy kradł ze sklepu. Z jedzeniem ciekawie było też w Brodnicy. Jeden ze sponsorów miał dom weselny. Dzięki jego uprzejmości, czasem jedliśmy to, co zostało po gościach weselnych.
To się dewolajów najadłeś za wszystkie czasy.
Zraziki, galaretki. Pojadło się.
Dlaczego uważałeś, że menadżerowie powinni w twojej sprawie zrobić więcej?
Bo wydawało mi się, że jestem po szkole piłkarskiej, a moje umiejętności są na tyle wysokie, że z pomocą agentów będę zaraz w dobrym klubie. A to jest często stek bzdur. Piłkarz pokazuje się na boisku. Menadżer może być dodatkiem ważnym, ale dodatkiem do dobrze grającego piłkarza. Kolejność jest zawsze ta sama.
Błękitni byli przełomem? Wyciągnęli cię z tej spadającej Brodnicy.
Byli taki przełomem, że miałem dostawać trzy tysiące złotych miesięcznie, a przez pół roku łącznie dostałem 1800. Miałem też fajne premie, gdybyśmy wygrywali. Ale nie wygrywaliśmy. Tam właśnie bez pomocy rodziny bym nie przetrwał. Stabilizacja pojawiła się dopiero w Nowym Dworze dzięki Wojtkowi Szymańskiemu, właścicielowi Lukullusa. Później miał jakieś problemy na tle korupcyjnym, ale ja tego człowiek bardzo dobrze wspominam,
Bo po prostu pieniądze pojawiały się na czas. W ówczesnej piłce szalony standard.
Nieduże, ale takie jakie wynegocjowałem, takie były pierwszego. Wiadomo, klub nie pasował do ekstraklasowego towarzystwa. Ja chciałem przede wszystkim czerpać z piłki ile się da. Myślałem: jak się pokażę, to całej Polsce, nie garstce kibiców.
Piłkarze często mówią, że dany klub, do którego trafiają, był ich ulubionym w dzieciństwie czy coś podobnego. Bywa, że to wygląda na pozę. Ale ty tak mówiłeś o Widzewie już po tym, jak z niego odszedłeś, nie mając nic do ugrania.
Jako nastolatek załapałem się na czasy Widzewa w Lidze Mistrzów. Wtedy na poważne zacząłem interesować się piłką, wsiąkałem. Nawet pierwszy mecz, na jakim byłem w Ekstraklasie jako kibic, to na Widzewie. Grałem w turnieju mistrzostw regionalnych, uczestnicy byli zaproszeni na RTS, który wtedy wygrał wysoko z Rakowem, Jacek Dembiński strzelił kilka bramek. Ja byłem w szoku, że tyle osób może przyjść na mecz. Bardziej mnie w sumie trybuny interesowały niż gole Jacka.
Wiesz, jak byłeś w Sparcie Złotów, Sparcie Oborniki, Sparcie Brodnica, Błękitnych Stargard, Świcie Nowy Dwór, a potem nagle masz przejść do Widzewa… to już rzecz jasna nie był ten Widzew, który szedł na Ligę Mistrzów. Ale, wciąż, szok. Marka. Ta cała otoczka. Wymagania. Zasięg kibiców w regionie. To w Widzewie poczułem, że będąc piłkarzem robisz coś wyjątkowego. Jechaliśmy do szkoły na spotkanie z kibicami. Tam full dzieci. Jak szliśmy po awans za Stefana Majewskiego, na każdy mecz przychodziło osiem tysięcy ludzi. Czerwona armia. Nigdy nie poczułem takiego przeskoku, jak przechodząc ze Świtu do Widzewa. Nawet przechodząc z Widzewa do Legii.
W kogo byłeś najbardziej wkręcony w Widzewie w czasach nastoletnich?
Marek Citko wyskakiwał wtedy każdej lodówki, w tym również z mojej. Byłem wkręcony w Citkomanię. No i Franciszek Smuda. Wtedy był na topie. Kojarzył się z sukcesem. Niestety później był moim trenerem w reprezentacji.
Czar prysł.
Nie no. Mówię niestety, bo nie zagrałem na mistrzostwa Europy, na których byliśmy gospodarzem. Największy mój zawód w karierze. Tego nie sposób wybaczyć.
Sebastian Mila mi mówił: na finały nie pojedziesz, jest szansa, że pojedziesz na kolejne. Ale mistrzostwa w Polsce? To się już może nie zdarzyć w tym stuleciu.
Bardzo możliwe.
Jaki był twój Widzew, do którego trafiłeś?
Widzew, który miał Bartka Grzelaka, Widzew, w którym grali jeszcze Michał Probierz i Radek Michalski. Pamiętam też Łukasza Trałkę. Patrząc na to, co prezentował w Łodzi… jestem pod wrażeniem jak się rozwinął.
Taki był surowy?
Powiem, że Trała nie miał wtedy takiego przewidywania zdarzeń boiskowych. To przyszło z doświadczeniem.
Michał Probierz i Radek Michalski trzymali szatnię?
Radek, skromny facet, taki pozostał. Wiele się nie odzywał. Ale kiedyś przegraliśmy w Mławie. Trener jeszcze w trakcie meczu spytał:
– Radek, pociągnij drużynę, zrób coś.
Odpowiedział:
– Ale jak mamy grać, jak piłkarze siedzą na ławce.
Michał Probierz, wiadomo, charakter. Miał spięcie ze Stefanem Majewskim. Nie zawsze grał. Pamiętam, zawsze dzień po meczu trener robił taką grę, że graliśmy słabszymi nogami albo cały czas krycie 1 na 1. No i kiedyś Michał krył Stefana Majewskiego. Gdzieś tam starcie, trener go wyciął, po czym mówi:
– Nie ma faulu, gramy dalej.
No to Michał się zagotował. Nic nie powiedział. Ale w następnym zajściu ostro wyciął Stefana. Wszyscy podłapali, zagrywali każdą piłkę do nich. A oni tam się cięli raz po raz.
A jaki był Michał Probierz w swojej pierwszej ekstraklasowej trenerskiej robocie?
Będąc jego podopiecznym zadebiutowałem w reprezentacji Polski i mogłem odejść do dwóch najlepszych wtedy klubów w kraju, Wisły i Legii. Z Wisłą miałem kontakt pół roku przed odejściem do Warszawy. Jak piłkarz czuje, że się rozwija, to zawsze takiego trenera wspomina dobrze.
Co takiego zrobił, że przeskoczyło ci coś w głowie?
Był wymagającym trenerem. Ja miałem pewne zachowania, żeby gdzieś coś wyczekać… Trochę cwaniactwo młodego. On mnie uczył agresywności. Nie w sensie, jazdy na wślizgu, tylko odbioru piłki. Ale pewnego nastawienia.
Największy talent, jaki widziałeś w Widzewie?
Bartek Iwan, syn Andrzeja. Olbrzymie umiejętności. Był liderem środka pola. Poza tym Bartek Grzelak mógł być jeszcze dużo lepszy, ale kruchy chłopak.
A Stefano Napoleoni? Do dziś na trybunach w Łodzi wspominany bardzo dobrze.
Chłopak, po którym widać było, że nie jest szkolony w Polsce.
Co przez to rozumiesz?
To, że piłka mu nie przeszkadzała. Wysokie umiejętności techniczne. Do tego parametry biegowe ciekawe. Kreatywny chłopak, chcący grać do przodu, nie bojący się dryblingów, strat. No i zawsze biła od niego radość gry w piłkę. Niektórzy wychodzą, skupiają się, koncentrują. A on wychodził i się tym cieszył. Doskonale się bawił na meczach.
Poza boiskiem też się zaadaptował?
Przeszkadzała bariera językowa w nawiązaniu więzi, zawiązaniu jakiejś głębszej komitywy. Ale lubiany był. Zatańczył w szatni, uśmiechnął się. Ciężko go było nie lubić.
Ale nie rozprowadzaliście go po mieście.
Nie trzeba było, sam chodził. Dziewczynom w Łodzi był dobrze znany.
Dobrze poznaliście Łódź?
Mogę mówić za siebie. A ja owszem, pamiętam klub „Kabaret”. Ale to też nie tak, że chodziliśmy tam co dwa tygodnie. Wychodziło się na imprezy, ale później mi się znudziło. Nigdy mnie to nie jarało. Wolałem zostać w domu.
To jako domator, co robisz?
Teraz muszę dużo meczów oglądać. Więcej czasu mi wypełnia piłka nożna teraz, niż w czasach gry w piłkę. Dużo tego jest. Aktualnie mam na warsztacie zaplanowane studio TVP Sport. Inter – Real Madryt…
Ale wiesz kto to Barella?
Kto? Jaki Barella? Wiesz, czasem za dużo jest projekcji tego wszystkiego. Tyle filmów na Youtube, programów. Jakbym miał prześledzić wszystko, co dziennikarze mówią, to więcej bym poświęcał na programy o piłce, niż na samą piłkę. Mam to szczęście, że pomaga mi jeden z analityków Ekstraklasy. Przesyła mi obszerne skróty. Bo nie da się obejrzeć wszystkiego. W czwartek mam program o Lidze Mistrzów. Nie obejrzysz ośmiu meczów dzisiaj (rozmawiamy we wtorek – przyp. LM.), jutro ośmiu. No nie ma takiej możliwości, jakby się człowiek nie starał.
Będąc czynnym piłkarzem nie zawsze poświęcałem czas wolny na oglądanie meczów. Dlatego u mnie zapamiętanie tego wszystkiego… sprawia mi to dużo problemów. Wypowiadanie prawidłowe nazwisk. Skąd kto pochodzi. Ile ma lat. Na razie czarna magia. Dlatego wolę się skupić na trzech, czterech spotkaniach, zrobić je dobrze, mieć na ich temat zdanie, niż udawać, że znam się na wszystkim.
Były piłkarz w roli eksperta – widzowie czasem mają opinię, że niektórzy bazują na tym, że, no, są byłymi piłkarzami. Znanymi. Popularnymi. I uważają, że to w zasadniczej mierze wystarczy, a potem lecą – jak to się ładnie mówi – na picu.
Ja od początku wiedziałem, że to dwie różne profesje – gra w piłkę a mówienie o piłce. Może mam jakąś przewagę, że potrafię pewne rzeczy dostrzec, widzę pewne zachowania piłkarzy. Na picu na początku można pojechać, potem rynek cię zweryfikuje. I wypluje.
Strzelam, że nigdy nie oglądałeś więcej Ekstraklasy, niż w czasach Ligi PL.
No tak, oglądałem wszystko. To był natomiast o tyle trudniejszy program, że nie mieliśmy video, powtórek, nie mogliśmy odnieść się do sytuacji boiskowej, żeby widz to zobaczył i ocenił po swojemu. Dla mnie to było wyzwanie – trzeba pobudzić jego wyobraźnię, odtworzyć sytuację. Bardzo trudne.
Może to i dobrze. Zostałeś rzucony w program, w którym nie mogłeś się zasłonić nagraniem, tylko trzeba było – mówiąc kolokwialnie – rozwinąć bajerę.
Ale na starcie to utrudnienie. Do tego Łukasz, jako prowadzący, choć świetnie sobie radził, tak też nie był prowadzącym zawodowym, jak ktoś kto zajmuje się tym piętnaście lat. Kto sugeruje, gdzie idzie pytanie, dzięki czemu jesteś gotowy, przygotowałeś sobie w myślach chociaż tok myślenia. Zdarzało się, że dostawałem od Łukasza pytanie z niczego, będąc sporadycznie wrzucanym na konia. Na pewno mam takie spostrzeżenie po krytycznych komentarzach, że dla niektórych nie ma marginesu błędu. Skończyłeś grać. Musisz się od razu ekstra wypowiadać. Odpowiednio podnosić ton. Używać odpowiednich słów. Nie masz prawa błędu językowego zrobić.
Ciekawe jest to, że jak grałem w piłkę, nie czytałem komentarzy na temat swojej gry. Teraz czytam. Mam wiele krytycznych komentarzy. I w ogóle to się z nimi zgadzam, co do sposobu akcentowania, podnoszenia tonu, czasem mówienia za cicho. Jak ktoś pisze „co ty pieprzysz”, to idę dalej, bo ciężko z tym podyskutować, coś z tego wyciągnąć. Ale z czym się da popracować, to pracuję. Tylko nie mów na mnie „ekspert”. Nie znoszę tego określenia.
To jak ciebie określać? Dziennikarz sportowy?
Były piłkarz. Jakub Wawrzyniak. Będący od 18 miesięcy na emeryturze piłkarskiej.
Co jest najtrudniejsze dla ciebie w tej robocie?
Najtrudniejsze było uczestnictwo w programie HejtPark po meczu z Włochami.
Bo musisz się wypowiadać krytycznie na temat niedawnych kolegów?
Nie. Ludzie oczekiwali, że zwolnię trenera. O piłkarzach powiem, że komu się nie chce, to wyjazd. A starałem się pokazać, że moim zdaniem taka skrajność nie ma racji bytu. Że Włosi dysponują lepszymi piłkarzami, a my nie jesteśmy czołówką europejską.
Nikt nie mówi, że jesteśmy, ale wiesz, La Gazetta porównywała na do Estonii, a my nie zrobiliśmy w tym meczu nic. O to raczej chodzi: takiej dysproporcji jakości między nami a Włochami nie ma, żebyśmy nie zrobili zupełnie nic.
Nie no, oczywiście, to był beznadziejny mecz. Katastrofalny występ. Natomiast liczono, że ja będę wszystkich cisnął. Ten się nie nadaje. Ten powinien skończyć karierę. Ja nigdy nie chwaliłem nie wiadomo jak po zwycięstwie, tak samo nie jechałem po przegranych. Prawda nie lubi skrajności, zwykle jest gdzieś pomiędzy. Po meczach październikowych czytałem komentarze moich wypowiedzi: OK, fajnie się wypowiada. Potrafi wychwycić niedociągnięcia. Po meczu z Włochami… powiem tak, oczekiwania były inne. Uderzyło mnie: Boże, ilu ludziom się nie podoba to, co mówię. Ludzie oczekują jazdy bez trzymanki. A tu nagle przychodzi gość, który nie jedzie tak jak my chcemy.
Myślałem o tym ostatnio i w sumie, piłka jest mistrzem wzbudzania emocji. Na tym wzrosła. I niby możemy oczekiwać chłodnych osądów, więcej rozsądku. Ale z drugiej strony – no, taka specyfika piłki, że nurza się w emocjach.
Taki to sport. Dlatego tak przyciąga. Gdziekolwiek pojedziesz, nie masz z gościem kontaktu, nie znacie tego języka – rzuć piłkę, to się dogadacie.
Będziesz w Indonezji, powiesz „Lewandowski” i masz szansę złapać kontakt. Albo jak powiesz „Egy Maulana Vikri”.
Egy to kawał interesu zrobił. Choć ja nie wiem o co chodzi w tym biznesie.
Trenowałeś z nim?
Jak odchodziłem, przychodził. Ale rozmawiałem z kilkoma osobami.
I co z tych rozmów wynika?
Fajna lewa nowa. Super.
I tyle?
Tyle. U nas za lewą nogę można trzy lata siedzieć w klubie.
Wracając. To jednak zazwyczaj trudne, odnaleźć się po zawieszeniu butów na kołku. Ostatnio rozmawiałem z Waldemarem Jaskulskim. Kojarzysz?
Tak.
Po karierze został w domu przez osiem lat i żył z kupki.
To kupka musiała być spora.
Jasne. Natomiast to pokazuje, że często trudno piłkarzom znaleźć sobie miejsce, Waldemar Jaskulski to w sumie nie jest jakiś skrajny przykład, bo w końcu poszedł do pracy i się w niej odnalazł, niektórzy mają z tym problem.
Najważniejsze było dla mnie to, że nie brakowało mi piłki nożnej. Nie brakowało mi rannego wstawania. Wyjścia na trening. Ja się piłkarsko wypaliłem. Słucham czasem piłkarzy, którzy chcieli jeszcze grać, ale rynek ich nie chciał. Mówią, jak im ciężko – ja miałem piłki dosyć. Ale zawsze powiem, że to, czym się teraz zajmuję, choć bardzo mnie ekscytuje, choć mam ochotę poświęcić temu dużo czasu, tak podejrzewam, że mogę nigdy nie znaleźć zainteresowania, które chociaż w 50% sprawiałoby mi tyle frajdy i radości, co granie w piłkę.
No to trochę sprzeczności? Mówisz, że miałeś dość, a zarazem, że nie wierzysz, żeby coś chociaż w połowie tak mogło ekscytować.
Bo grając w piłkę miałem tyle znakomitych chwil. Radość po zwycięstwie. Ale też smutek uczący pokory. Trudno to wytłumaczyć, ale byłem całym sobą tam. Żyłem tym całym moim życiem. A teraz mam po prostu rzeczy, które wypełniają moje życie.
To brzmi smutno.
Właśnie nie.
Wypełniasz życie, a nie żyjesz tym, co robisz.
Inaczej: to może pokazuje, jak ważna była dla mnie piłka. Możesz to odebrać na smutno, ale możesz też, że to było piękne co przeżyłeś. Jak słucham piłkarzy mówiących, że piłka wymaga wiele poświęceń… gadanie takie. Wszyscy tak mówią. A żaden piłkarz by się nie zamienił na inne życie. Co poświęcasz? Wstajesz rano, idziesz na trzy godziny robić to, co kochasz? Wchodzisz do szatni, tam weseli ludzie, do tego dostajesz co miesiąc ładną sumkę? Zdecydowanie fajne życie. Na co tu narzekać?
Ale trochę w tym widzę coś takiego, że w piłkarzach po karierze jest dużo patrzenia wstecz. Nawet u ciebie to widzę. Masz 37 lat a brzmisz jakbyś mówił: najlepsze już było.
Może tak. W tym wieku, jak idzie, w innych branżach łapie się wiatr. A tu jest koniec. To, co jarało, już nie możesz tego robić. Ale nie wiem. Może będzie tak, że otworzę jakiś biznes? Coś mnie poruszy w podobnym stopniu? W każdym razie nie miałem już frajdy z przychodzenia na trening. Frajdy z olbrzymiego zmęczenia po meczu. Piłka już przestała być całym moim życiem, czułem to. Czułem, że zjeżdżam w dół od pewnego czasu, a konkretnie od Euro we Francji, gdzie skończyła się moja kariera reprezentacyjna.
Jak ty pamiętasz atmosferę w szatni tuż po Portugalii?
Taka cisza. Poczucie, że półfinał był o kwestię losu. Choć takie jest zawsze wybiórcze postrzeganie. Nie myślisz, że chwilę wcześniej w ten sam sposób mogłeś odpaść ze Szwajcarią, a nie odpadłeś, tylko: było o włos od półfinału. Ale nawet dzisiaj zdarza mi się myśleć: no tak, w następnym meczu nie zagrałby Jędza, bo kartki. I grałbym. Przeciwko Walii. A jeśli zagrałbym kapitalny mecz, to gram w finale mistrzostw Europy.
Fundamentem polskiej piłki jest gdybanie.
To akurat pozytywne gdybanie. Tak czułem, że to moja ostatnia szansa. Maciej Rybus był przekwalifikowany na lewego obrońcę, radził sobie coraz lepiej. Do tego fajny turniej Artura Jędrzejczyka. Ja czułem wewnętrznie, że to moje ostatnie zgrupowanie reprezentacji. Żegnałem się z nią. To siedziało i siedzi w głowie. Ale zamiast tego finału, na pożegnanie była samotność. Stanąłem sobie na środku boiska. Powiedziałem: dobra. Miło było i tyle.
Mam taką teorię, że piłkarze przeżywają co tydzień tak intensywne emocje poprzez mecze, bo to ciągły rollercoaster, że później przez to częściej miewają problemy w odnalezieniu się. To udowadniali nawet na przykładzie byłych sportowców w USA, a w Anglii były badania typowo na piłkarzach. Częściej przylepiają się problemy natury choćby obyczajowej. Powiedz mi, czy ta teoria trzyma się kupy, czy w poszukiwaniu intensywnych emocji nawet podświadomie piłkarze zwracają się ku hazardowi lub innym mocniejszym wrażeniom.
Co do hazardu, naciągana. Hazard dotyczy każdego środowiska, z tym, że gdy dotknie kogoś ze świata medialnego, to jest to bardziej wyeksponowane, bo dotyczy osoby publicznej. Powiem tak: kiedyś przyjechał do mnie znajomy o hotelu, wypiliśmy kawę trzy godziny przed meczem na Narodowym. On też grał amatorsko w piłkę. Był podjarany gdzie jest, że to ten stadion. Pytał mnie: jak ty możesz wyjść na to boisko? Jak cię tam nie zżera stres? Także te emocje – je trzeba umieć odłożyć na bok.
Skoro przy Narodowym, to ciekawe, że jakkolwiek brałeś udział w 2:0 nad Niemcami, tak bardziej jesteś pamiętany z poślizgu przy towarzyskiej porażce z Niemcami.
Mam skłonność do uczestnictwa w spektakularnych wydarzeniach. Wcześniej miałem sprawę z dopingiem. Potem sprawę z poślizgiem. Sprawę z wygranym historycznym meczem. I sprawę ze spektakularnym spadkiem GKS-u Katowice.
Pełen przekrój.
No tak, tylko jedna z tych czterech spraw jest pozytywna.
Jak spotykasz kibiców, bardziej pamiętają poślizg czy 2:0?
Zaczynają od poślizgu. Ale kończą: pamiętamy, że grałeś w tym meczu.
Dzisiaj Widzew – Legia, których doświadczyłeś po obu stronach.
Legia to klub, który przyciąga najwięcej kibiców na mecze, atmosfera była intensywna. Tak samo było wtedy na Widzewie. Przegraliśmy 0:1. Jakieś spięcie mocne było na koniec meczu, a Kuba Rzeźniczak, choć był tylko wypożyczony z Legii, w tym spięciu brał udział. Świętej pamięci kierownik Ireneusz Zawadzki mówił Kubie, że jak wróci do Warszawy… no, powiedzmy, że kiero się zagrzał mocno. Ja pamiętam, że w tym meczu przypajacowałem. Udawałem, że zostałem sfaulowany, upadłem. Wstyd oglądać. Takie pajacowanie później negowałem.
Pamiętam swój pierwszy mecz na Widzewie w barwach Legii.
– Kuba Wawrzyniak!
– Co!
– Ty…
Wiadomo kto. Podchodziłem do tego ze zrozumieniem. Gdybym był piłkarzem nijakim dla Widzewa, to nikt by się o mnie nie wypowiadał. O byle kim nie śpiewa się piosenek. Nie chcę cukrować, ale zawsze z szacunkiem wypowiadałem się o Widzewie. Dla mnie to zawsze będzie klub, który pozwolił mi wypłynąć. Mam sentymentalne podejście. A Widzew się nie zmienia w najważniejszym względzie. Który by to nie był poziom, elektryzuje trybuny.
Czas przykrył patyną to, że przeszedłeś z Widzewa do Legii, czy wciąż ci to wypominają?
Byłem na Widzewie w zeszłym sezonie. Kibice poznawali, było trochę rozmów, próśb o zdjęcie. I fajnie, ale prawie zawsze, choć lata minęły, też było pytanie:
– Czemu ta Legia?
No, Legia dlatego, że piłkarze zmieniają kluby. I chcą zmieniać na lepsze. Dla mnie tylko głupiec lub naiwniak może mówić, że nie będzie chciał przejść do Legii, Lecha, czy kto akurat będzie umożliwiał rozwój.
Naiwniaki całują herby?
Całowanie herbu przeszkadzało mi całą karierę. Mieszanka kłamstwa i kokieterii.
Legia jest postrzegana przez pryzmat ostatnich lat, gdzie jest hegemonem. Ale jeszcze w twoich pierwszych latach było inaczej. Miała ambicje na mistrza, ale nie kolekcjonowała ich jak ostatnio.
Ostatnie lata to pod kątem trofeów najlepsze w historii. Ja do dzisiaj uważam, że mój okres w Legii – tytułów jest za mało. Dwa mistrzostwa, z czego czuje się jak mistrz Polski za jedno. Zagrałem w drugim, ale odszedłem, to nie to samo, co dograć sezon.
Wokół Legii dzisiaj jest taka aura: trzeba wygrywać mistrza co rok. Wtedy, niby też, ale to nie był żaden notoryczny faworyt, tylko jeden z nich.
Przegrane mistrzostwo Polski z Lechią w Gdańsku było punktem kulminacyjnym, takim mocnym negatywnym. Ja mam też wielkie poczucie niedosytu za mecz 4 rundy eliminacji Ligi Mistrzów ze Steauą. Tak z boku, cholera – wystarczyło bramki nie stracić. I byłaby ta upragniona Liga Mistrzów. To my byśmy wyłamali po latach te drzwi, napisali historię. A tak przeszło bokiem.
Legia to trudny klub dla piłkarzy?
Tak. Gra przeciwko Legii, a gra w Legii, to dwie różne kwestie. Co tydzień spotykasz się naprzeciwko drużyn, dla których mecz z tobą to najważniejsze wydarzenie roku, największe wyzwanie. Upewniłem się w tym przekonaniu będąc w Lechii. Pamiętam pierwsze spotkanie. Napinka od początku tygodnia. Miejscowi kibice przychodzący na treningi: dawaj dawaj, bo za sześć dni Legia! To mi tylko potwierdzało.
Na zakończenie pytanie, które zadaje sobie cała Polska: dlaczego poszedłeś do Widzewa, a nie do Rot-Weiss Essen?
To ciekawe, bo zawsze chciałem grać w Niemczech, oczywiście przede wszystkim Bundeslidze. Nawet na koniec byłem blisko. W Lechii mi się kończył kontrakt. Darmstadt było przed drugim sezonem w BuLi, przed tym, w którym spadli. Było blisko. Ale nie wyszło. Każdy piłkarz ma jakąś historię transferu, który był blisko, ale nie wypalił.
A w Rot-Weiss Essen… Pojechałem na testy. Mieli wolne. Trenowałem z bramkarzem. Jak wrócili, to miałem jedną jednostkę. Zwinąłem się. Znakomite testy. Testy życia.
Leszek Milewski