Bolesne, trzybramkowe oklepy od CSKA Moskwa, Ajaksu Amsterdam i PSG. Trochę mniej dotkliwe, ale jednak porażki z Juventusem, ponownie CSKA, Manchesterem City i Szachtarem Donieck. Do tego remis 3-3 z Legią Warszawa i trzy wygrane (z Legią, APOEL-em Nikozja i FC Brugge), ale tylko jedna, z Belgami, w ostatnim czasie. Ta wyliczanka to wyniki Realu Madryt z ostatnich pięciu edycjach Champions League, gdy w składzie tej drużyny brakowało Sergio Ramosa. Królewscy bez swojego boiskowego wodza na kontynencie są jak przeciętniacy.
A przecież dziś w pierwszym składzie brakowało nie tylko jego, lecz także Karima Benzemy, Casemiro (wszedł z ławki) czy Federico Valverde. Co gorsze – gracze zdrowi i w pełni sił, którzy byli do dyspozycji Zidane’a, formą też przecież nie grzeszą. Naprawdę wiele rzeczy zwiastowało to, że Real może mieć wielkie problemy w Mediolanie, gdzie gospodarze z nożem na gardle mieli walczyć o przedłużenie swoich nadziei w Champions League. Wszystkie te zapowiedzi nie doceniły jednak jednego – jeśli Inter ma okazję coś w Europie spieprzyć, to zazwyczaj skwapliwie z niej korzysta.
W obliczu tych autodestrukcyjnych zapędów Włochów brak kapitana, szefa defensywy i talizmanu przestaje mieć znacznie. Absencja innych ważnych graczy? Tym bardziej! Znajdowanie się pod formą, gra w akompaniamencie coraz donośniejszej krytyki i towarzystwie spekulacji dotyczących przyszłości trenera? Również. Real prawie wyrzucił Inter Mediolan za burtę Champions League z łatwością towarzyszącą codziennym, najprostszym czynnościom. W tym sezonie Królewscy łatwiej poradzili sobie bodaj tylko z Hueską.
Oczywiście samo zaprzepaszczenie szansy to dla mediolańczyków za mało. Podopieczni Antonio Conte musieli odwalić przy tym coś spektakularnego. Konkretnie jeden z nich. Arturo Vidal. Pyskacz, szczekacz, impertynent Vidal. Jasne, Chilijczyk to nie jest gość, któremu spokojnie jesteś w stanie zostawić pod opieką cokolwiek, dziecka nawet nie rozważając. Ma swój świat, zamknięty na kilka spustów. No ale to, co były gracz Barcelony odwalił dziś, przechodzi ludzkie pojęcie. Jego zespół walczy o przetrwanie w Champions League, właśnie rozstrzyga się to, na co przez miesiące pracowały dziesiątki osób, a on w trakcie minuty dostaje dwie żółte kartki. I za co? Za kłapanie jęzorem.
Tak, dobrze widzicie. Chilijczyk, mając wątpliwe podstawy, tak zaciekle domagał się odgwizdania rzutu karnego, że sędzia Anthony Taylor upomniał go kartonikiem. A gdy to nie zadziałało, wysłał rozgrzaną łepetynę pod prysznic. Na usta cisną się gorsze określenia, ale zostańmy przy tym – no po prostu głupek.
Była 33. minuta i Inter dostał cios, po którym nie mógł się podnieść. Oczywiście to nie tak, że wcześniej mediolańczykom szło nieźle. No nie – Real wyszedł na prowadzenie po rzucie karnym, Vazquez obił słupek, a w innej sytuacji wspomniany Hiszpan nie skorzystał ze świetnej akcji Mendy’ego. Królewscy dominowali, Interowi pozostawało mieć nadzieję, że rozkręci się z czasem – tak, jak choćby ostatnio z Torino, gdy banda Conte cztery gole zapakowała dopiero po przerwie.
No ale po wykluczeniu Vidala nie było już tematu. Po przerwie szarpał Perisić, ale to zdecydowanie za mało. Pozostawało sprawdzić, jak wysoko spotkanie wygrają goście. Animuszu starczyło im na jeszcze jednego gola – chwilę po wejściu na boisko zapakował go Rodrygo, no z pomocą Hakimiego, korzystając z dośrodkowania Vazqueza.
Tym samym sytuacja Interu jest już tragiczna, pozostaje matematyka i liczenie na cud. Ostatni raz mediolańczycy z grupy wyszli w sezonie 2011/12. Potem pamiętne lata posuchy, ale po powrocie do elity nastąpiła seria rozczarowań. Po raz trzeci z rzędu Inter prawdopodobnie nie da rady, teraz wylecieć może kosztem choćby Borussii Moenchengladbach. Nawet gra w Lidze Europy staje się wątpliwa, bo na razie więcej punktów ma Szachtar. Trudno to logicznie wytłumaczyć.
Inter Mediolan – Real Madryt 0-2
Hazard 7′ (karny), Hakimi 59′ (samobój)
Fot. newspix.pl