Nieco podgrzewaliśmy dzisiaj atmosferę przed spotkaniem Widzewa z Legią w Pucharze Polski. Trochę sztucznie, wiadomo, mowa jednak o starciu dwóch ważnych w naszych realiach firm. No ale historia, nawet najpiękniejsza, na boisko nie wyjdzie, kilku podań nie wymieni, bramki również nie zdobędzie. To było bardzo typowe starcie lidera Ekstraklasy z pierwszoligowym średniakiem. Tak bardzo, że aż bolało.
No pół biedy, gdyby ta “typowość” polegała na tym, że faworyt zapędza ekipę z niższego poziomu rozgrywkowego w kozi róg, bawi się z nim jak z głupim i strzela kilka goli. Wtedy przynajmniej jest co oglądać. Legia wybrała jednak wariant pod tytułem: “awansować i jak najmniej się zmęczyć”, a taki scenariusz zazwyczaj oznacza, że zmęczeni są widzowie.
Zresztą już personalne wybory Michniewicza wskazywały na to, jakie były dziś priorytety warszawskiego klubu.
- Paweł Stolarski za kadencji tego trenera uzbierał łącznie 39 minut, ostatni raz w pierwszym składzie był widziany w połowie września,
- Mateusz Wieteska u nowego szkoleniowca Legii zagrał z Dritą i krótko o Superpuchar, sporo czasu stracił przez problemy zdrowotne,
- Luis Rocha dostał szansę tylko w spotkaniu z Cracovią, od 2. kolejki to rezerwowy,
- cały dorobek Mateusza Cholewiaka w tym sezonie przed dzisiejszym spotkaniem wynosił 43 minuty.
A do tego Miszta utrzymał miejsce w pierwszym składzie, do jedenastki po koronawirusowych problemach wrócił Karbownik, od początku na placu zameldowali się też między innymi Valencia i Lopes.
Ale nawet ta “mało ekskluzywna” ekipa odarła Widzew z wszelkich złudzeń.
Optymiści zakładali, że łodzianie na samej ambicji i chęci pokazania się na tle mistrza Polski podyktują przynajmniej tak trudne warunki jak rok temu. Ówczesny drugoligowiec potrafił podnieść się przy stanie 0-2, doprowadzić do remisu i choć ostatecznie przegrał po golu Lewczuka w końcówce, to przynajmniej mieliśmy show. Ale dziś Widzew jest drużyną nijaką, co “Legia prawie B” potwierdziła, choć na dobrą sprawę nie musiała – wiemy to, obserwując pierwszoligowe zmagania.
Mecz się gościom ułożył. Jeszcze zanim wygodnie się rozsiedliśmy, Karbownik przeprowadził lewą stroną akcję, po której można było przypomnieć sobie zachwyty, które pojawiły się po jego pierwszych meczach na tej stronie defensywy. Przytomnym zagraniem znalazł w polu karnym Cholewiaka, ten nie miał łatwej pozycji, bardzo blisko niego był przeciwnik, ale i tak dał radę oddać strzał, po którym skapitulował Mleczko. Głupio się przyznać, ale uznaliśmy, że to zapowiedź fajnego meczu. Strasznie naiwnie. Równie dobrze sędzia mógłby w tej chwili odgwizdać zakończenie zawodów.
No, okej, trochę przesadzamy. Pomijając strzały z nieprzygotowanych pozycji i sytuacje, w których czegoś zabrakło, by mówić o zagrożeniu, Widzew stworzył sobie w tym meczu jedną świetną okazję. Końcówka pierwszej połowy. Robak wziął się za rozgrywanie, co – zachowując wszelkie proporcje – trochę przypomina casus Roberta Lewandowskiego w niektórych meczach kadry, bo wynika raczej z frustracji odciętego od podań napastnika. No i ten Robak zauważył na prawym skrzydle Kuna, a skrzydłowy Widzewa przytomnie odegrał futbolówkę do Kosakiewicza. Wszystko w tempie, z jakością, ale poza strzałem, bo były gracz Korony nawet nie trafił w bramkę.
Legionistów martwić może jedynie to, że gry nie rozruszali Wszołek, Slisz, Luquinas i Pekhart, którzy weszli w przerwie lub na ostatnie pół godziny. No ale jest to zmartwienie naciągane niemal tak jak stwierdzenie, że Widzew pod wodzą Enkeleida Dobiego ewidentnie idzie w dobrym kierunku.
Widzew Łódź – Legia Warszawa 0-1
Cholewiak 5′
Fot. FotoPyK