Andrzej Gowarzewski.
Urodzony 19 lipca 1945 roku w katowickich Szopienicach.
Założyciel Wydawnictwa GiA.
Autor 97 pozycji „Encyklopedii piłkarskiej Fuji”.
Zmarł 16 listopada 2020.
***
Dziś od faktów dzieli nas kilka kliknięć myszką. Przyzwyczailiśmy się do ich dostępności. Wyszukanie miejsca urodzenia Mariusza Kukiełki albo liczby bramek Pawła Kryszałowicza to żaden wyczyn. Normalność. Błahostka.
Nie zastanawiamy się, skąd te fakty w ogóle się w tym Google’u wzięły.
Zapominamy, że ktoś do tych faktów dotarł. Ustalił. Wyliczył. Potwierdził. Opracował. Opublikował.
Że to, co w Wikipedii, nie wyrosło w serwerach Microsoftu.
Większość historycznych danych o polskiej piłce, z których dziś korzystamy, opracował w swoich dziełach Andrzej Gowarzewski.
***
Swój wywiad z Andrzejem Gowarzewskim sprzed czterech lat do dziś traktuję jako fascynujące doświadczenie. Katowickie Szopienice, dom pana Andrzeja, a jednocześnie miejsce pracy redakcji wydawnictwa GiA i siedziba unikalnego archiwum. To jak przenosiny w czasie. Dotykanie analogowej Wikipedii o polskiej piłce, stworzonej tylko na jego potrzeby.
Stworzonej na fiszkach.
Które lądowały do kopert.
Następnie do skatalogowanych szuflad.
A na końcu na uszeregowane półki.
***
Punktem wyjścia do stworzenia archiwum jest anegdota o Melchiorze Wańkowiczu, którą opowiadał Gowarzewski: – Czytał gazetę i wynajdywał ciekawe historie. Artykuł o tym, że koza wbiegła pod samochód – niby zwykła rzecz, a on to zapisywał. Miał sekretarkę, która tę notę przepisywała na małe karteczki i wkładała do kilku szuflad. Pod „śmierć”, pod “koza”, pod „samochód”, pod „wypadek”. Jak Wańkowicz pisał i potrzebował czegoś obrazowego, otwierał szufladkę z kozą i znajdywał kilka grepsów, które można było użyć.
Wańkowicz stał się dla Gowarzewskiego inspiracją.
Zanim poznał tę metodę, przez kilka miesięcy siedział po 12-14 godzin dziennie nad stworzeniem archiwum. Robił to na oko. Tak, jak czuł. Gdy efekty jego pracy zobaczył jeden z aktywnie działających historyków, załamał się.
I zasugerował: – Wywal to. Naprawdę.
Gowarzewski nie zdecydował się na ten krok. Po wypiciu kilku głębszych, historyk swoją autorytarną decyzją – widząc, że lepiej stworzyć archiwum od nowa, niż ogarnąć ten chaos – spalił wszystko w piecu. W ten sposób zaczęło się powstawanie największego archiwum w historii polskiej piłki. Opowiada Janusz Basałaj: – Kiedyś odwiedziliśmy Andrzeja z prezesem Bońkiem i Piotrem Burlikowskim. W pewnym momencie prezes rzucił:
– Andrzej, znajdź mi w swoich archiwach Burlikowskiego.
– Chwileczkę. Pani Bożeno, można?
Pani Bożena podeszła do półki numer osiem, znalazła pozycję szóstą i wyciągnęła zakurzoną kopertę z podpisem “Piotr Burlikowski”. Oczywiście wszystko, co tam się znalazło, było oparte na faktach i protokołach meczowych.
***
– Nie wiem. Ale mogę to sprawdzić.
Dyżurna odpowiedź Andrzeja Gowarzewskiego, gdy podczas dyskusji coś go zaginało.
***
Można mieć do Adama Nawałki wiele zarzutów. Andrzej Gowarzewski przez lata konsekwentnie kierował w jego stronę jeden – były selekcjoner udaje, że zaczynał karierę w Wiśle Kraków, podczas gdy Gowarzewski dogłębnie sprawdził, że jednak w rodzinnej Rudawie. Twierdził, że Nawałka tyle razy powtórzył swoją wersję, że aż w nią uwierzył. Powoływał się między innymi na rozmowę sprzed 40 lat, w której ojciec Nawałki opowiadał, że pierwsze kroki w piłce młody Adam stawiał właśnie w Rudawie.
Rudawie, która jest małopolską wsią.
Gowarzewski nie wierzył ludziom. Uważał, że wielu z nich celowo zmyśla, by ukryć wstydliwe fakty. Może to dla dzisiejszych pokoleń trudne do zrozumienia, ale widocznie kiedyś stereotypy miały większą moc. Lepiej było nosić arystokratyczne nazwisko, niż zwyczajnie. Lepiej było pochodzić z dużego miasta, niż ze wsi. No i lepiej było twierdzić, że ma się 180 centymetrów, a nie 171. Nawet dziś niektórzy uważają, że inaczej postrzega się człowieka z Warszawy niż Truskolasów.
Gowarzewski nie wierzył ludziom, bo najważniejsza była dla niego prawda. Ale nie prawda, którą przedstawili mu inni. Prawda obiektywna.
Jako że badał losy polskiej piłki od jej początku, musiał opierać się na papierowych źródłach. Uważał jednocześnie, że ich autorzy przeinaczają fakty. Nie ze złej woli. – Bo gdzie latach trzydziestych, gdy na koszulkach nie było numerów, dziennikarz z Poznania mógł znać debiutanta z Ruchu? Strzelił ktoś z lewego skrzydła, wpisał dane piłkarza z lewego skrzydła. Gowarzewski musiał przyjmować za wiarygodne źródła, które były dostępne, bo innych nie było – tłumaczy Dariusz Leśnikowski, znany z katowickiego „Sportu”, który pracuje też w wydawnictwie GiA. Nie ufał nawet kronikarzom. Przyłapywał ich na tym, że przepisują składy z poniedziałkowej gazety, nie zauważając, że we wtorek zostało zamieszczone sprostowanie.
Andrzej Gowarzewski
Jednocześnie Gowarzewski wyznawał zasadę: jeśli ktoś jeszcze żyje, postaram się do niego dotrzeć. I docierał. Przez lata jeździł po Polsce, by odwiedzać zakurzonych piłkarzy. Był przejazdem przykładowo w Łodzi, więc stwierdzał – odwiedzę tego, tego i tego. Nie po to, by stworzyć o nich dogłębne reportaże. Po to by spytać o ich imię i nazwisko. Datę i miejsce urodzenia. Kluby. Miejsce pracy. Kolegów z drużyny. Gdy zawodnik przedstawiał się Gowarzewskiemu „Jan Kowalski”, ten nie wierzył mu, że to naprawdę „Jan Kowalski”.
Sam opowiadał: – Brat był prezesem sądu rejonowego w jednym z miast na Śląsku. Pisałem listy do różnych urzędów np. do urzędu stanu cywilnego – powiedzmy – w pańskim rodzinnym Jędrzejowie: „uprzejmie proszę o dane Jana Kowalskiego urodzonego w latach 1920-1925”. Gdybym ja to napisał jako dziennikarz albo osoba prywatna, nie dostałbym żadnej odpowiedzi. Prosił sąd – nie mieli wyjścia. Momentami taśmowo wysyłałem te listy. Przynosiłem bratu moc listów, sekretarka dawała pieczęcie, on podpisywał i szło. Za tydzień to samo. Za dwa też. A informacje spływały, spływały, spływały. Jako badacz miałem do tego prawo, a cel szczytny.
Ernest Wilimowski, w którym się rozkochał, którego uważał za największego zawodnika w historii polskiej piłki, którego biografii już nigdy nie napisze, także go okłamał.
***
Raz jeszcze historia Gowarzewskiego o odwiedzinach u Wilimowskiego:
– Nazwisko? – pytałem.
– Wilimowski.
– Czy kiedykolwiek zmieniał pan nazwisko?
– Nie.
– Imię? Pierwsze? Drugie? Miejsce urodzenia? Zawód?
I tak dalej, po kolei odpowiadał, standardowa rozmowa badawcza. Po rozmowie z nim poszedłem do znajomego proboszcza, księdza Buchalika, bo Wilimowski wspominał, przy której parafii się urodził. Poprosiłem, by zweryfikował te dane. Na drugi dzień dzwoni skoro świt:
– Redaktorku, nie ma tu Wilimowskiego!
– Jak to nie ma?
– No nie ma! Nie ma człowieka z danymi, które podałeś. Musisz chodzić po innych parafiach.
Nie minęła godzina, proboszcz dzwoni drugi raz.
– Jędruś, przyjeżdżaj! Jest! On nie jest Wilimowski, on jest zapisany u nas jako Pradela. To jest dziecko bez ojca…
Później jestem u Wilimowskiego i pytam:
– Panie Erneście, czemu mnie pan okłamał?
– Ja? Nigdy w życiu!
– Przecież Wilimowski nie jest pana pierwszym nazwiskiem.
– Pan nie pytał…
Zauważał przy tym, że najlepiej rozmawia mu się z rezerwowymi. Bo gwiazdy, jak Gerard Cieślik, nie pamiętają po latach zawodników z drugiego szeregu. A rezerwowi? Pamiętają wszystko. Dla nich gra na najwyższym poziomie była czymś niezapomnianym, historią, którą mogą dzielić się po latach precyzyjnie. Choć nie na tyle precyzyjnie, by nie sprawdzić tego w urzędzie stanu cywilnego.
***
Janusz Basałaj: – Andrzej chciał, żeby jego wydawnictwa były biblią. Pozycją, która nie podlega dyskusjom, komentarzom, rewizjom. Wszyscy mieli się nią kierować. I to stworzył. Odszedł w chwale największego historyka polskiej piłki.
***
Andrzej Gowarzewski to nie tylko historia polskiej piłki. To także dzieje mundiali. Leszek Jarosz, dziennikarz TVP, znawca mundiali, nie ma wątpliwości: – Był bezwzględnie największym na świecie specem od mundiali.
Warto uwypuklić stwierdzenie – na świecie.
Wycieczka do Łodzi czy Szczecina w celu gromadzenia informacji nie wydaje nam się niczym wielkim. Ale skrupulatne weryfikowanie danych o mundialu 1950 w Brazylii? Albo 1930 w Urugwaju? Leszek Jarosz opowiada: – Gowarzewski angażował ludzi na całym świecie. Dzwonił do ambasad, wynajdywał życzliwe osoby – ktoś mu przeglądał bibliotekę w Boliwii, ktoś inny wydawnictwo w Paragwaju, ktoś inny szperał w archiwum w Chinach.
Sam opowiadał: – Pracując nad encyklopedią o mundialach nie mogłem znaleźć żadnych danych biograficznych. Tygodnik „Placar” może i bardzo ładnie pisał o piłce, ale faktograficznie był do niczego. Kombinując jak zebrać materiał wpadłem na pomysł, że może księża pomogą. Napisałem do diecezji w Sao Paulo, by poszukali tych piłkarzy, może okazaliby się piłkarskimi wariatami. W liście dodałem, że jestem rodakiem Jana Pawła II.
– Biskup odpisał mi, że zrobi wszystko, by mi pomóc, bo to szlachetna i patriotyczna praca. I rzeczywiście pomógł. Rozesłał pismo po parafiach swojej diecezji, by znaleźli tych ludzi. Poprosił też swojego odpowiednika w Rio, by zrobił to samo. Oczywiście, zdarzały się błędy, dali powiedzmy akurat nie tego Niltona Santosa, którego szukaliśmy. Udało się całość jakoś poskładać. W brazylijskich źródłach są teraz moje dane. Oni sami nie potrafili tak zebrać informacji jak człowiek z Polski i to korespondencyjnie.
***
Jeszcze jedna historia opowiedziana przez Leszka Jarosza, pokazująca, w jakie detale przy opisywaniu mundiali zagłębiał się Gowarzewski: – Jakiś czas temu znalazł zdjęcie z mundialu 1978, na którym był Jerzy Bułanow. Nasz słynny niegdyś piłkarz rosyjskiego pochodzenia, który wyemigrował do Argentyny i tam dokonał żywota (reprezentant Polski w czasach międzywojennych – red.). Gowarzewski szalenie go cenił. W 1978 roku Bułanow spotykał się na mundialu z polską reprezentacją. Gowarzewski badał – czy to na pewno Bułanow? Co on w tym momencie robił? To były potworne poszukiwania. Jedno zdjęcie, z którego znowu budował całą historię tego wielkiego piłkarza, który był w Argentynie, ale tak silnie związany z naszym krajem, że po tylu latach jeszcze się spotykał z polskimi piłkarzami.
Gowarzewski poprawiał nawet oficjalne archiwa FIFA. Gdy federacja podała publicznie coś wymijającego się z prawdą, w szopienickiej redakcji adresowano list ze stosowną dokumentacją. Zwykle Gowarzewski odbijał się od ściany.
– Ale był także doceniony. Wstępy do jego książek pisali Joao Havelange, Gianni Infantino czy Sepp Blatter. Gdy jest jakiś sporny fakt dotyczący mundialu, w 99% przypadków rację ma Gowarzewski – przyznaje Jarosz.
***
– A gdzie on pracował? Gdzie mieszkał? Kim był z zawodu? Ma pan może jakieś zdjęcie? – pytałem.
– Panie, pan tak pyta, jakby pan był z UB.
– Gdybym był z UB, to bym pana nie pytał. Wiedziałbym.
***
Słowo, które najlepiej oddaje charakter Andrzeja Gowarzewskiego? W rozmowach z osobami, z którymi był blisko, przewija się „bezkompromisowy” oraz „zasadniczy”. Kompromisów nie uznawał. Zasady miał i się ich trzymał.
Z dziennikarstwa odszedł jeszcze podczas stanu wojennego. Z własnej woli. W czasach, gdy posada dziennikarza oferowała stabilną pensję, prestiż i szereg innych benefitów. – Nie zgadzał się z władzami, z polityką. Nie chciał być zależnym od wydawnictwa, naczelnego, nie mieć możliwości zbierania materiałów zagranicą. Nie interesowało go dziennikarstwo pod kloszem. Chciał zrobić coś większego, więc zabrał się wraz z wolną Polską do pisania historii polskiej piłki – opowiada Janusz Basałaj.
Nawet, jeśli w powietrzu był już wyczuwalny wiatr zmian, dużego optymizmu wymagało wyobrażenie sobie, że już za chwilę do Polski zawita kapitalizm. Sam mówi, że mógł skończyć z głodową pensją.
Ale też z archiwum.
Stworzył więc wydawnictwo, które miało go wydawać – na własnych warunkach. Jego przywiązanie do zasad objawiało się nawet w najbardziej prozaicznych sytuacjach. Na przykład przy tworzeniu samej książki. Dziś grafik siada z tekstem i rysuje w programie komputerowym kolejne strony. Gowarzewski do samego końca robił to w sposób analogowy.
Zbigniew Boniek i Andrzej Gowarzewski
– Mówił, że tworzenie książki to walcowanie. Walcowaliśmy te same strony, uzupełnione czasem tylko o jedno zdanie. Zaczynało się od czystej makiety. Tekst wpisywany do komputera był opracowywany wcześniej na długość szpalty. Cięliśmy je fizycznie nożyczkami i wklejaliśmy na makietę. Wiele miesięcy uczyłem się tego sposobu, mówiąc wprost – tego, gdzie ma leżeć dana kartka. Ludzie wychowani w dobie komputerów mogą nazwać ten sposób archaicznym, ale on się wywodził z tego, że pan Andrzej w ten sposób łamał gazety jeszcze w latach 70 – opowiada Dariusz Leśnikowski.
Nie pasował do dzisiejszych czasów. Sam wystawiał się poza nawias. Nie unikając wyrażania swojego zdania, którego bronił jak niepodległości. Nie chcąc być częścią szeroko rozumianego środowiska, nie digitalizując swojego archiwum.
Janusz Basałaj: – Prowadził historię polskiego futbolu, mając święte przekonanie, że robi to najlepiej. Nie krył tego. Jeśli jego rywale w branży mieli inne zdanie, tym gorzej dla nich.
***
Przez lata Gowarzewski uważał, że jego działalność powinna odbywać się przy udziale PZPN-u. Walczył o to. Często w sposób ofensywny – wbijając kolejne szpilki. Na tyle jednego z roczników znalazły się na przykład takie słowa: „Serdeczne podziękowania prezesowi Zbigniewowi Bońkowi oraz władzom PZPN, że w żaden sposób mimo starań nie zdołali przeszkodzić w publikacji encyklopedii”. Książki Gowarzewskiego były pełne jego opinii. Mimo że to encyklopedie, miał swoją rubrykę, w której przemycał felietonowo gorzkie wnioski.
Opowiada Janusz Basałaj: – Andrzej miał do federacji żal, że ta nie wspomaga jego działalności. Uważał, że prowadzenie kroniki polskiego futbolu wymaga współpracy. W końcu ją podjęliśmy. Mówiłem mu: Andrzej, nie znam encyklopedii, w której są zamieszczane komentarze polityczne. Nawet jak opisujesz ludzi typu Hitler czy Stalin, możesz napisać „wielki zbrodniarz współwinny śmierci milionów”, ale możesz też opisać jego karierę, przegrane wojny, jak dochodził do władzy. Mówił, że brakowało mu cotygodniowych felietonów, komentarzy, w których mógłby się odnieść do różnych rzeczy. Więc zamieszczał je w encyklopedii. Twardo się tego trzymał. Miał różnych na tapecie – związek, dziennikarzy o bardzo znanych nazwiskach jak Stefan Szczepłek czy Dariusz Szpakowski. Nie żałował im razów. Jeśli książka ma charakter encyklopedii czy też rocznika, uroczystego albumu, nie powinna mieć według mnie takich wtrętów. Ale dobra, odeszło to z Andrzejem, który się twardo trzymał swojego.
Jak PZPN w końcu się przekonał, by rozpocząć współpracę z Gowarzewskim?
– Sporą robotę wykonał Romek Kołtoń, który jest wyznawcą Andrzeja, jego życiowych dokonań. Był w Komisji Mediów. Często powtarzał, że trzeba. Nie byłem sceptyczny, aczkolwiek uważałem, że mam do czynienia z człowiekiem, który bardzo jednostronnie patrzy na świat i chce go przestawić tak, jak chce. W końcu doszliśmy z prezesem do wniosku, że wyjdziemy naprzód, bo związek potrzebuje wsparcia historycznego, prowadzenia dziejów. Andrzejowi też zależało, bo uważał, że robi to dla piłki. Spotkaliśmy się w połowie drogi. Odwiedziłem Andrzeja w redakcji w Katowicach, pękła butelka whisky i dogadaliśmy się – mówi Janusz Basałaj.
***
Dariusz Leśnikowski: – Przyjął zasadę, że nie do końca dziennikarz jest ważny w tym zawodzie, a to, co ma do przekazania. Człowiek, którego on pokazuje. Dlatego nie przepadał za dzisiejszym światem, w którym czasami dziennikarz stara się być swego rodzaju celebrytą. Poświęcał kilkanaście stron na refleksje o piłce i środowisku dziennikarskim. Były często gorzkie i nie podobały się. Były kontrowersyjne o tyle, że może dzisiejszy świat taki jest, i trzeba trochę kreować siebie. Jemu jako przedstawicielowi doświadczonej szkoły dziennikarskiej nie do końca pasowało.
***
Opowiada Leszek Jarosz: – W jego książkach ujmowała mnie zdolność to syntezy, spojrzenia z lotu ptaka. Gowarzewski zaczynał od szczegółu i bardzo wnikliwie go badał. Jeszcze we wrześniu dzwonił z prośbą o przejrzenie archiwów TVP. Badał losy Jana Ciszewskiego, a konkretnie – wydarzenia po meczu grupowym na mundialu 1982. Pamiętał, że po którymś meczu Jan Ciszewski – już schorowany, ledwo chodzący – musiał zaraz po transmisji znaleźć się w studiu unilateralnym. Stanowiska komentatorskie były po jednej stronie stadionu, studio po drugiej. Spóźnienie Ciszewskiego mogło wtedy oznaczać zawieszenie go w pracy na mundialu. Gowarzewski pamiętał, że Ciszewskiego przewoziła policja pod eskortą na sygnale i że ostatecznie się spóźnił, wszedł w trakcie studia. Znalazłem to nagranie. Potwierdziło się to, co Gowarzewski pamiętał.
– Na jeden szczególik Gowarzewski poświęcił masę czasu, angażując przy okazji mnie. Chciał opisać, w jaki sposób w dobie stanu wojennego Jan Ciszewski, najsłynniejszy polski komentator, był sekowany przez własną redakcję. Jemu ten szczegół był potrzebny do tego, by stworzyć większą historię. Odbijał się od szczegółu i pisał coś fantastycznego. Mnie jako czytelnika w jego twórczości najbardziej rozbrajało i ujmowało właśnie to. Od szczegółu do spojrzenia z lotu ptaka. Zawsze docierał do prawdy. Zwykle przez bezpośredni kontakt.
Od pierwszego telefonu Gowarzewskiego do rozwiązania przez Jarosza sprawy mijają dwa tygodnie, sam Jarosz spędza trzy dni, by potwierdzić pamięć Gowarzewskiego w zakurzonych archiwach TVP.
Tylko po to, by mieć na czym oprzeć punkt wyjścia do szerszej historii mundialu.
Ile razy nie potrafiąc znaleźć czegoś w Google stwierdziłeś, że widocznie tego nie ma?
***
Leszek Jarosz: – Jest taka słynna strona statystyczna o mundialach RSSSF.com. Wszystkie dane o mundialach i pucharach europejskich są tam przepisane od Gowarzewskiego. Można mówić, że Gowarzewski nie lubił internetu, albo miał za złe, jak funkcjonuje. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że internet kradł jego własność intelektualną. Pojawiła się masa przepisywaczy, którzy twierdzili, że to tylko statystyki, informacje prasowe, składy. Choć ustalenie takich składów, choćby mundialowych z 1930, to była wieloletnia praca Gowarzewskiego. Jego własność intelektualna. Miał pełne podstawy do tego, żeby się wściekać, że ktoś te wszystkie jego dane bierze i nawet nie podpisuje, że on to stworzył. Stał na straconej pozycji. Wiadomo, jak działa internet. Gowarzewski często w swoich książkach celowo popełniał błędy.
– Żeby sprawdzić, czy przepiszą?
– Tak. To w zasadzie nie były błędy, a celowe przeinaczenia. Zmieniał wynik do przerwy, nazwisko, ustawienie zawodników, minuty. Potem doskonale wiedział, kto od niego przepisał. Bo przecież przepisywacze nie analizowali, a hurtowo kopiowali. Nawet dziś spojrzałem – Gowarzewski podał w swojej książce, że losowanie finałów mistrzostw świata w 1950 roku było w Londynie. Niby drobny szczególik, ale długo z nim o tym dyskutowałem – losowanie było też w Rio de Janeiro. Jakby pan spojrzał w nowych encyklopediach dotyczących mundiali, jest ta poprawka naniesiona. Tylko że przepisywacze nie śledzili, że Gowarzewski dalej nad swoimi wersjami pracował i wciąż mają wersję z Londynem.
***
Miejmy nadzieję, że archiwum Andrzeja Gowarzewskiego zostanie zdigitalizowane. Przecież sam wyliczył, że brakuje w nim informacji tylko o stu polskich piłkarzach.
Stworzył piłkarską biblię.
Był największym polskim historykiem futbolu.
Nigdy nie zostanie dokończone inne dzieło jego życia, biografia Ernesta Wilimowskiego, do której materiały zbierał od lat.
Dariusz Leśnikowski: – Nie ma możliwości, by ktokolwiek inny, nawet na podstawie zebranych materiałów, podjął się tego zadania. Był jedyną osobą, która tę materię mogła ogarnąć. I opisać to tak, jak sobie w głowie przez kilkanaście lat układał, od pierwszych spotkań z Wilimowskim w Karlsruhe. Być może poczuł jeszcze potrzebę, żeby zadać jakieś pytania, coś dopowiedzieć, dlatego się przeniósł na niebieskie boiska, żeby dopytać…
Oby i na tym “wyjeździe” ustalił wszystkie fakty. Cześć jego pamięci.
Fot. NewsPix.pl / FotoPyK