Po ośmiu rozegranych spotkaniach Piast Gliwice wciąż znajduje się na ostatnim miejscu w Ekstraklasie i nie ma na swoim koncie ani jednego ligowego zwycięstwa. Oczywiście cały czas wydaje się skrajnie nieprawdopodobne, by ten kryzys miał potrwać do samego końca rozgrywek i zaowocować degradacją trzeciej siły poprzedniego sezonu. Tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę, że z ligi zleci tylko jeden zespół. Ale trzeba podkreślić, że bywały już w dziejach polskiego futbolu przypadki, gdy kluby z podium najwyższej klasy rozgrywkowej spadały wprost w odmęty jej zaplecza. Podopieczni Waldemara Fornalika muszą się zatem mieć na baczności.
Przede wszystkim szkolenie
Jeden z najciekawszych przypadków spadku bezpośrednio po sezonie zakończonym na podium to Hutnik Kraków. W 1996 roku podopieczni Jerzego Kasalika – wcześniej ligowy średniak, typowy zespół środka tabeli – nieoczekiwanie uplasowali się na trzecim miejscu w ówczesnej I lidze. Ich strata do dwóch najlepszych ekip tamtych rozgrywek – Widzewa Łódź oraz Legii Warszawa – była gigantyczna, wynosiła odpowiednio 36 i 33 punkty. Łodzianie zresztą ukończyli tamten sezon bez ani jednej porażki, z kolei “Wojskowi” zdobyli aż 95 bramek. Zupełnie inny poziom. Hutnik okazał się najlepszy jeżeli chodzi o – ujmijmy to – resztę stawki. Co też ma swoją wartość.
Drużyna z Nowej Huty, jakkolwiek spojrzeć, była wówczas pierwszą siłą małopolskiego futbolu.
GÓRNIK ZABRZE WYGRA Z PIASTEM GLIWICE? KURS: 2,60 W TOTOLOTKU!
A przecież ledwie kilka lat wcześniej sam awans Hutnika do najwyższej klasy rozgrywkowej był niespodzianką. Nawet dla zawodników klubu. Opowiada Robert Kasperczyk, wychowanek Hutnika: – Pod względem finansowym różowo nie było. Ten sukces, czyli słynny awans Hutnika w 1990 roku, to był wyczyn ponad stan. Ponad miarę. Nie było na pewno takiego celu. Celem było grać spokojnie w środku tabeli II ligi. Mieliśmy głównie swoich zawodników, niewielu było piłkarzy spoza Krakowa, spoza Nowej Huty. O sile drużyny stanowili w znacznej mierze wychowankowie, ewentualnie piłkarze ściągani z sąsiednich klubów.
Krzysztof Bukalski w narodowych barwach przeciwko Anglii
Z kolei Krzysztof Bukalski, największa gwiazda i reżyser gry Hutnika w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, dodaje: – Mieliśmy świetny skład. Dzisiaj, jak się tak popatrzy na kadrę Hutnika z tamtych lat, to znajdowało się w niej wielu zawodników, którzy albo na stałe trafili do pierwszej reprezentacji Polski, albo przynajmniej się o nią otarli. Drużyna była młoda, głodna sukcesów. Ważne było to, że w pewnym momencie nastąpiła wewnątrz klubu zmiana podejścia do budowy zespołu. Zrezygnowano niemal zupełnie ze ściągania zawodników z dużymi nazwiskami. Postawiono na wychowanków, na piłkarzy z regionu, którzy jakoś mogli się czuć związani z Hutnikiem albo ogólnie z Małopolską. To zaprocentowało. Trener odpowiednio to poukładał. Początkowo nie miał nas wielu do grania. Może czternastu, piętnastu równorzędnych zawodników. Ale na pewno stanowiliśmy dobry kolektyw.
Przez szatnię Hutnika rzeczywiście przewinął się szereg klasowych graczy. Poza wspomnianym Bukalskim można wspomnieć choćby Marka Koźmińskiego, Mirosława Waligórę, Tomasza Hajtę, Waldemara Adamczyka, Kazimierza Węgrzyna, Łukasza Sosina czy Marka Zająca. I jeszcze przez dłuższą chwilę moglibyśmy ciągnąć wyliczankę graczy wychowanych, albo co najmniej ukształtowanych w klubie.
Wspomina Waligóra: – Mieliśmy fantastyczną drużynę. Graliśmy, jak na tamte czasy, totalną piłkę. Nie było nastawienia na obronę, tylko bardzo radosny, ofensywny futbol. Byliśmy małym Hutnikiem, ale nie baliśmy się nikogo. Gdy wchodziłem do pierwszej drużyny Hutnika, wraz ze mną weszło jeszcze dwóch innych zawodników z juniorów. Był to okres przemiany z komunizmu na kapitalizm. Huta została zamknięta, etaty nie były płacone. Pojawiły się problemy finansowe w klubie. Piłkarze będący na etatach kombinatu huty odeszli. Zrobiło się dużo wolnych miejsc w zespole. My dostaliśmy szansę i tę lukę zapełniliśmy. Praktycznie wszyscy, przed którymi wtedy otworzyła się okazja gry w pierwszej lidze, wykorzystali swój czas. Krzysiek Bukalski, „Koza”, Darek Romuzga, Andrzej Zięba. Chłopcy, którzy wyszli z juniorów, młodzieżówki, trampkarzy Hutnika. W klubie było wtedy bardzo dobre szkolenie.
Banknoty w kanapkach
Nad wszystkim czuwał Stanisław Kmita – krakowski restaurator, być może pierwszy prywatny sponsor polskiego klubu piłkarskiego po transformacji ustrojowej. – Co mnie skłoniło na Hutnik? Zacznę od początku – wspominał Kmita na łamach “Przeglądu Sportowego”. – W Rynku organizowano biegi. Rano, siódma była, słuchałem Radia Kraków. I tam mówili, że Łodzińscy, złotnicy, ufundowali nagrodę dla zwycięzcy. Sygnet o ciężarze 2,5 grama. Operowałem złotem, no i sobie myślę: kurde, co to za sygnet może być. 25 to rozumiem, ale nie 2,5. Wielkie mi cudo. Zadzwoniłem do redakcji „Głosu Nowej Huty”, rozmawiałem z redaktorem Pietrzykiem, on jest dzisiaj doradcą prezydenta Krakowa. Rzuciłem, że dam milion złotych strzelcowi pierwszego gola dla Hutnika w ekstraklasie.
“Hutnik awansował, ale nie płacił. To były biedne chłopaki, weszli z drugiej ligi. Co im tam dawali? Nic. Kaziu Węgrzyn miał niewypłacone chyba 100 milionów. – Może się spotkamy? – zapytał Pietrzyk. Zaproponowałem moją restaurację. Przyszli do nas też działacze Hutnika. Ustaliliśmy, że przy każdym meczu będę dawać pieniądze i tak przez cały sezon. Oni wtedy nawet nie wiedzieli, jak mnie nazywać. Mówili dobrodziej, a nie sponsor”
Stanisław Kmita
W takich okolicznościach Kmita zaczął wspierać klub z Nowej Huty. Wspierać w nietypowym stylu, ekscentrycznym nawet jak na realia szalonych lat dziewięćdziesiątych. Fundował drużynie kosztowne bankiety. Przed meczami wyjazdowymi robił piłkarzom kanapki na drogę, ale do jednego sreberka wkładał nie bułkę, lecz rulon banknotów. Któryś z zawodników docierał zatem do celu głodny i bogatszy o znaczną sumę pieniędzy. Często wręczał też piłkarzom podarunki – złote łańcuszki, sygnety. Za każdego gola zdobytego dla Hutnika wypłacał milion starych złotych. A to oznacza, że forsę otrzymywali również rywale, jeśli zdarzyło im się strzelić samobója.
Nie trzeba chyba dodawać, że Kmita – co sam przyznał – regularnie dogadywał też wyniki spotkań z działaczami rywali.
Kmita podczas jubileuszowego meczu Hutnika Kraków wypłaca 1000 złotych bohaterowi spotkania
Sponsor Hutnika działał z rozmachem obcym większości biznesmenów kręcących się wokół piłki. Po części dla hecy i dla podkarmienia ego, jak choćby wówczas, gdy zaczął drukować banknoty ze swoją podobizną. Ale w tym szaleństwie niekiedy była również metoda. W 1991 roku Kmita na własną rękę ściągnął do Krakowa i zatrudnił bardzo solidnego bramkarza, Siergieja Szypowskiego, który stał się pierwszym w Polsce piłkarzem… prywatnym. – Mogę mu tylko podziękować – mówił Szypowski o Kmicie. – Traktował mnie jak syna.
– Zawsze się można było dogadać. I miał gest. Wchodził do szatni i mówił: “Panowie, jak dzisiaj wygrywacie, te pieniądze są wasze”. I zostawiał pokaźną sumkę. Mojemu synowi i mnie dał po złotym medaliku Matki Boskiej Częstochowskiej. (…) Kiedyś dzwoni do mnie Stanisław, mówi: “Siergiej, przyjechały biznesmeny. Wpadnij zapoznać się, pogadać”. Przyjeżdżam pod restaurację, tam same BMW i Mercedesy. Wchodzimy z żoną, patrzymy, znam tych ludzi: mafia. Stanisław mnie wprowadza: “Siergiej, to są biznesmeni z Katowic. To jest „Krakowiak”. Janusz Trela”. Ten, co ożenił się z Cyganką i połączył swoją mafię z Cyganami. Bandzior wstaje, buzi buzi, witamy się. W międzyczasie przyjeżdżali ludzie z rynku i z Floriańskiej, ci, co handlowali złotem lub dolarami. Rękę mu całowali i siadali.
– Sporo gadaliśmy o piłce – dodał golkiper. – „Krakowiak” chciał Hutnika przejąć. Proponował też biznesy, żeby spirytus i papierosy wozić na wschód, ale mnie to kompletnie nie interesowało. Po dwóch godzinkach spakowaliśmy się i pojechaliśmy do domu. Dwa tygodnie później krążyły po mieście historie, że gang “Krakowiaka” zrobił porządki w Krakowie, zebrał haracze i wrócił do siebie. Takie były wtedy czasy, mafia często kręciła się wokół piłki. Miliarder Pniewy? Też mafia.
Pucharowa przygoda
Problem polega jednak na tym, że przed startem sezonu 1996/97, w którym nowohucka ekipa miała reprezentować Polskę w Pucharze UEFA, zespół poważnie się osłabił. Kmita wycofał się z już z aktywnej działalności w Hutniku, zakręcił kurek z forsą. Do Belgii odszedł Bukalski, postać absolutnie fundamentalna dla sukcesu z poprzednich rozgrywek. Gdyby szukać porównań do obecnych czasów, Bukalski był dla Hutnika chyba nawet kimś więcej niż Dominik Furman dla Wisły Płock. Na Majorce wylądował z kolei Zakari Lambo. Oczywiście w zespole nadal nie brakowało mocnych postaci, takich jak Szypowski, Kaliszan, Zając, Ozimek czy niezapomniany (i niesforny) Moussa Yahaya, ale na pewno nie była to paka, po której ktokolwiek mógł oczekiwać skutecznych występów na wielu frontach.
PIAST GLIWICE WYGRA Z GÓRNIKIEM ZABRZE? KURS: 2,80 W TOTOLOTKU!
Na dodatek trener Kasalik wyrzekł się ofensywnego, kombinacyjnego stylu gry, który był znakiem rozpoznawczym młodej ekipy Hutnika na początku jej ekstraklasowej przygody. Szkoleniowiec stawiał na twardą walkę w środku pola, a organizowane przez niego obozy i treningi były dla piłkarzy istną mordęgą. W 1996 roku przyniosły sukces, owszem, lecz sympatii swoich podopiecznych Kasalik i tak nie zyskał. Ich zdaniem zdecydowanie przesadzał z zamordyzmem i niepotrzebnie bawił się w dyktatora.
Choć gdy trzeba było, potrafił o dobro swoich graczy ostro się wykłócać:
– U Kasalika dzień bez pyskówki z zespołem był dniem straconym – wspominał Szypowski. – Postawił na to, że będzie codziennie robił wstrząs. Wchodził do szatni i wyzywał. Wchodził nam na ambicję. “Jak ty grasz? Do czego się nadajesz?”. Krzysiu Bukalski wstawał i mówił: “Panie trenerze, my panu nie ufamy”. Były takie momenty, gdy Kasalik wchodził półtora godziny przed meczem i mówił: “Wiem, że dzisiejszy mecz brzydko pachnie. Wiem, czym śmierdzi”. A potem wychodził.
“Na treningu – piana. Na meczu – piana. I tak zrobiliśmy wynik i awans do pucharów”
Siergiej Szypowski
O rosnącym bałaganie w klubie mogą też zaświadczyć okoliczności rozstania z Bukalskim. Reprezentant kraju, lider zespołu. Zawodnik, przez którego w sezonie 1995/96 przechodziła każda akcja Hutnika. Będący w najlepszym dla piłkarza wieku, wzbudzający olbrzymie zainteresowanie. Taki gość musiał się prosić działaczy, by podjęli z nim rozmowy o przedłużeni umowy.
Na dodatek nieskutecznie.
– Liczyłem, że Hutnik się wzmocni, takie były plany. Wygasał mi kontrakt, ale nigdy nie dostałem propozycji jego przedłużenia – opowiada Bukalski. – Sytuacja stała się patowa. Hutnik nie zamierzał podpisać nowej umowy, ale wówczas nie mogłem jeszcze odejść jako wolny zawodnik. Klub był właścicielem mojej karty zawodniczej. Równie dobrze mógł nie przedłużyć kontraktu i mi nie płacić. Byłbym niewolnikiem. Czułem się zaszantażowany: albo będziesz grał na warunkach, które ci w końcu łaskawie damy, albo tkwisz w zawieszeniu. Jedyną szansą na wyrwanie się z tego układu stał się wyjazd zagraniczny, czego efektem transfer do Racingu Genk.
REMIS GÓRNIKA Z PIASTEM? KURS: 3,35 W TOTOLOTKU!
Mimo wszystko, na europejskiej arenie Hutnik zdecydowanie nie przyniósł wstydu. A wręcz przeciwnie, zaprezentował się nadspodziewanie dobrze. W pierwszej rundzie Pucharu UEFA klub z Nowej Huty bezproblemowo rozprawił się z Chazri Buzowną Baku. U siebie podopieczni Kasalika powieźli Azerów aż 9:0, a jednego z goli zdobył Szypowski. Na wyjeździe było już tylko 2:2, lecz nie miało to naturalnie większego znaczenia. Azerowie przyjęli delegację z Polski bardzo gościnnie – zorganizowali wystawną kolację, połączoną z… pokazem tańca brzucha. Po cichu namawiano piłkarzy z Krakowa, by nie powtarzali strzeleckich popisów, bo podłamie to morale lokalnej publiczności, a być może nawet skłoni możnego sponsora klubu do wycofania swojego wsparcia. Piłka w niepodległym Azerbejdżanie dopiero wówczas raczkowała.
Zawodnicy Hutnika mieli tylko jedno życzenie – żeby organizatorzy bankietu zgarnęli gdzieś Kasalika, który podczas biesiady dyszał swoim podopiecznym w karki i nie pozwalał na wyluzowanie się. Prośba została spełniona.
Szypowski trafia do siatki. Mecz w całości do obejrzenia TUTAJ
W kolejnym starciu HKS zaskoczył jeszcze bardziej, wyrzucając za burtę Sigmę Ołomuniec – wicemistrzów Czech. Pierwsze starcie zakończyło się zwycięstwem rywali 1:0, w rewanżu podopieczni Karela Brucknera również bardzo szybko wyszli na prowadzenie. Wydawało się, że kwestia awansu jest już rozstrzygnięta. Ale nowohucka drużyna nie odpuściła. Wyrównał Yahaya, a potem fenomenalnego gola zapisał na swoim koncie Michał Stolarz. Kolejny wielki, choć niespełniony talent ze szkółki Hutnika. Stolarz wkręcił piłkę do siatki bezpośrednio z rzutu rożnego. Rywali dobił natomiast Romuzga. – Dzisiejszy mecz oznacza coś kapitalnego dla naszego klubu, oznacza po prostu wielką sprawę. Hutnik osiągnął swój największy sukces w historii – piał z zachwytu Kasalik. Choć fakt faktem, że jego zespół momentami miał furę szczęścia. Sigma zmarnowała mnóstwo dogodnych sytuacji, a Szypowski wyczyniał cuda między słupkami.
Kolejny etap rozgrywek – pierwsza runda właściwego Pucharu UEFA – przyniósł już zaporowego przeciwnika. AS Monaco – z Barthezem, Scifo, Petitem, Andersonem, Henrym czy Ikpebą w składzie – zakończyło pucharowy sen Hutnika. Ale porażka 1:4 w dwumeczu z późniejszym półfinalistą rozgrywek na pewno nie była powodem do wstydu.
LECHIA WYGRA ZE ŚLĄSKIEM WROCŁAW? KURS: 2,27 W TOTALBET!
– Mieli kapitalny skład – przyznał Szypowski. – U nas bida aż piszczała. Wymagane było 25 piłek do treningu przedmeczowego. W klubie brakło, kierownik musiał się na szybko fatygować do Katowic i pożyczać. Na przedmeczowej konferencji tylko woda i słone paluszki. Wojtek Gorczyca, krakowski dziennikarz, opowiadał mi potem, jak oni naszą delegację ugościli. Swoją drogą, delegacja ciekawa. Tak zwani biznesmeni z Huty pojechali, wchodzą do hotelu, gdzie drzwi już były na karty magnetyczne. Ci się awanturują – po co ta karta, gdzie klucz, otwierać! I walą w te drzwi. Monaco zorganizowało Hutnikowi bankiet w restauracji przy plaży, Wojtek potem opowiadał, że na stole ryby, kalmary, alkohole, cuda po prostu. Zarzekał się, że podszedł do niego książę Albert i zapytał:
– Jak tam, smakuje?
– Tak, wszystko wspaniale, dziękuję.
– Przepraszam, że zapomnieliśmy o jednej rzeczy: nie ma słonych paluszków.
Polecamy również audycję #KiedyśToByło, poświęconą pucharowej przygodzie Hutnika:
Spadek w oparach kontrowersji
Swój ostatni mecz w Pucharze UEFA piłkarze Hutnika rozegrali 24 września 1996 roku. Łączenie gry w Europie i w lidze wychodziło im przeciętnie. Po dziesięciu ligowych kolejkach mieli wprawdzie na koncie cztery zwycięstwa, w tym dwa bardzo cenne – z Legią Warszawa i w derbach z Wisłą Kraków. Kasalik po triumfie nad “Białą Gwiazdą” studził jednak nastroje i przypominał, że osłabiony kadrowo Hutnik jest znacznie słabszym zespołem niż w poprzednim sezonie i nie można oczekiwać po nim cudów, a sprostanie napiętemu terminarzowi będzie dla drużyny olbrzymim wyzwaniem, biorąc pod uwagę brak wartościowych opcji wśród zmienników. No i miał rację.
Choć, trochę paradoksalnie, HKS posypał się dopiero po odpadnięciu z pucharów. Być może z drużyny uleciał entuzjazm, a może dopiero wówczas pojawiły się kłopoty z wytrzymaniem zwiększonych obciążeń. Tak czy owak, między 9. a 25. kolejką Hutnik wygrał zaledwie jeden mecz. Nowohuckiej ekipie zdarzyła się nawet seria siedmiu meczów bez strzelonego gola w lidze. Stało się jasne, iż w tym sezonie niedawny pucharowicz będzie się musiał ostro boksować z rywalami w walce o utrzymanie w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Pewnie lepiej by to wyglądał, gdyby wspomniany już Yahaya nie przeniósł się zimą do Hiszpanii. Inna sprawa, że pochodzący z Nigru zawodnik do większości meczów ligowych podchodził na pół gwizdka.
“Moussa przykładał się tylko do meczów dużego kalibru”
Leszek Walankiewicz
Na dodatek nasilały się animozje na linii Kasalik – piłkarze. – Trener skłócał ze sobą zawodników. Ciągle rotował składem, nawet po wygranych meczach. Notorycznie nam zarzucał, że przechodzimy obok spotkań – opowiada Leszek Walankiewicz, wieloletni piłkarz Hutnika. Ostatecznie Kasalik stracił pracę w marcu 1997 roku. Zamienił go Władysław Łach – trener, który dowodził Hutnikiem na początku pierwszoligowej przygody klubu. To właśnie za jego kadencji zespół imponował ofensywnym stylem i promował kolejne talenty. Ale nowy-stary szkoleniowiec miał naprawdę niewiele czasu, by oczyścić atmosferę w zespole i uporządkować jego grę.
Przez moment wydawało się, że Łach sobie poradzi. Hutnik przerwał fatalną passę meczów bez zwycięstwa, zaczął nieco solidniej punktować. Na dwie kolejki przed końcem drużyna znajdowała się na 15. miejscu w tabeli. Ostatnim, które oznaczało spadek piętro niżej. Ale strata do czternastego GKS-u Bełchatów wynosiła zaledwie jeden punkt.
ŚLĄSK POKONA LECHIĘ? KURS: 3,30 W TOTALBET!
Na 18 czerwca 1997 roku zaplanowano starcie Hutnika z Ruchem Chorzów, również znajdującym się w strefie spadkowej. Gdyby podopieczni Oresta Lenczyka przegrali w Krakowie, byłoby po nich, a Hutnik wciąż miałby szansę, by pozostać w elicie. Jednak szalone spotkanie zakończyło się triumfem gości 5:3. Jak to w przypadku spotkań o takim ciężarze gatunkowym bywało w latach dziewięćdziesiątych, nie mogło się obyć bez karnego z kapelusza. – Gdyby Ruch i Hutnik spadły, nie byłoby to dobre dla polskiego piłkarstwa – martwił się Lenczyk. – Nie uważam, że spadłyby najgorsze drużyny w lidze.
Finalnie Ruch się uratował – wygrał ostatni mecz, a GKS stracił punkty i osunął się a piętnastą lokatę. Hutnik nie miał tyle szczęścia. Pożegnał się z najwyższym poziomem rozgrywek. Jak się zresztą okazało – na dobre. Choć w 1998 roku do powrotnego awansu zabrakło zaledwie trzech oczek.
Hutnik Kraków 3:5 Ruch Chorzów (33. kolejka I ligi 1996/97)
– To był taki mecz, że kto przegrał, spadał – wspominał Szypowski starcie z Ruchem. – Co sędzia wyprawiał, po prostu niemożliwe. Załatwił nas, choć wszystko kręciły kamery. Dostałem po tym meczu półroczne zawieszenie, bo złapałem arbitra, podniosłem i powiedziałem: “Widzisz tych kibiców? Oni cię zabiją!”. Wiadomo, że nie powinienem tego robić, ale sędziowie byli bezwzględni.
Inne katastrofy
Oczywiście Hutnik to nie jest jedyny przypadek degradacji, która nastąpiła tuż po sezonie zakończonym na ligowym podium. Jednak w XXI wieku jeszcze się taka sytuacja nie zdarzyła, a przynajmniej nie w pełni. W 2013 roku Ruch Chorzów zajął bowiem 15. miejsce w lidze, choć rok wcześniej sezon kończył na drugiej lokacie. Teoretycznie – podopieczni Jacka Zielińskiego powinni zlecieć. Chorzowian uratował przed spadkiem fakt, że rozleciała się Polonia Warszawa i to ją karnie wyrzucono z ligi. Jest też sytuacja odwrotna – mistrzowie Polski z 2007 roku, Zagłębie Lubin, kolejne rozgrywki zakończyli na piątym miejscu, lecz zostali zdegradowani za udział w aferze korupcyjnej.
REMIS LECHII ZE ŚLĄSKIEM? KURS: 3,55 W TOTALBET!
To jednak dość specyficzne sytuacje. Można jeszcze przypomnieć o takich historiach:
- Ogniwo/Polonia Bytom – mistrzostwo w 1954 roku, 11. miejsce i spadek w 1955
- Gwardia Warszawa – 3. miejsce w 1959 roku, 11. miejsce i spadek w 1960
- GKS Tychy – 2. miejsce w 1976 roku, 15. miejsce i spadek w 1977
- Górnik Zabrze – 3. miejsce w 1977 roku, 16. miejsce i spadek w 1978
- Stal Mielec – 3. miejsce w 1982 roku, 15. miejsce i spadek w 1983
Szczególnie szokująca była klęska Górnika Zabrze. Wprawdzie hegemonia zabrzan w lidze i ich największe sukcesy w europejskich rozgrywkach to raczej lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, lecz mimo to trudno było uwierzyć, że tak znacząca firma może grać w drugiej lidze. – Nic nam w tamtym sezonie nie wychodziło – opowiada Henryk Wieczorek. – Mówiono, że w drużynie muszą być jakieś wewnętrzne konflikty, bo to niemożliwe, żeby z takim zespołem spaść. Jednak prawda jest taka, że po prostu gra nie kleiła nam się piłkarsko, inne kwestie nie miały tutaj znaczenia. Praktycznie w każdym spotkaniu szybko traciliśmy bramkę, co zmuszało nas do pogoni za wynikiem. To gonienie bardzo kiepsko nam szło. Po prostu kompletnie nieudany sezon. Liga była w tamtym czasie dość mocna, wyrównana. Naszą fatalną formę rywale skrzętnie wykorzystali. Trzeba było się pogodzić ze spadkiem i szybko zrehabilitować poprzez awans.
“Rywale w drugiej lidze widząc nazwę Górnik Zabrze mobilizowali się podwójnie”
Henryk Wieczorek
– Przede wszystkim mobilizacja była u nas w drużynie, wewnętrzna – dodaje Wieczorek. – Wszyscy gracze podstawowego składu zostali, żeby już po jednym sezonie Górnik powrócił do pierwszej ligi. Na początku było dość ciężko. Doszło do paru roszad, zmiany systemu gry. Przegraliśmy z Ursusem, przegraliśmy z Dębicą. Ale szybko żeśmy zaskoczyli i z wielką przewagą awansowaliśmy z powrotem na najwyższy poziom. Ja strzeliłem w tamtym sezonie mnóstwo bramek, chyba z pięć czy osiem. Rzadko się to zdarza stoperowi.
***
Do spadku Piasta Gliwice droga jeszcze bardzo daleka. Jako się rzekło, wydaje się naprawdę skrajnie nieprawdopodobne, by podopieczni Waldemara Fornalika nie zdołali podźwignąć się z szesnastego miejsca w stawce, nawet biorąc poprawkę na to, że w tym sezonie gramy tylko trzydzieści kolejek, bez podziału na grupę mistrzowską i spadkową. Ale warto historię Hutnika przypomnieć, choćby i ku przestrodze. Gliwiczanie również spisali się przyzwoicie w pucharach, właśnie na europejskiej arenie rozegrali swoje najlepsze mecze w sezonie 2020/21. To już jednak było i minęło. Najwyższy czas powrócić do rzetelnego punktowania w szarej, ligowej rzeczywistości.
fot. NewsPix.pl