Nie nastąpi zmiana selekcjonera. Do Euro zostaje Jerzy Brzęczek. Nic już tego nie zmieni. Pozostaje myślenie życzeniowe. Bo przecież kibicuję, aby selekcjoner zamknął wszystkim mordy, bo oznaczałoby to sukces reprezentacji Polski. A tego ostatecznie wszyscy chcemy. Rzecz w tym, że wiara, iż tak się może stać, bierze się z nieprzewidywalności futbolu, a nie z tego, co zostało zbudowane przez dwa lata.
Naprawdę patrzę sobie na palce. Nie chcę brać udziału w owczym pędzie. Dziś rozmawiałem z kilkoma byłymi piłkarzami, których szanuję, a oni mówili: od medialnego dokręcania śruby selekcjonerowi został zerwany gwint. To się robi aż mechaniczne. Tendencyjne. Nudne i jałowe. Czasem pozbawione merytoryki, jazda jak po łysej kobyle.
Zgadzam się z nimi w tej kwestii, że proporcje pomiędzy odpowiedzialnością piłkarzy, a trenera, są zachwiane. Po Włoszech, gdzie niektórzy zagrali jedne z najgorszych meczów w historii swoich występów, nie potrafiąc wykrzesać nic, wszyscy skupili się tylko na selekcjonerze, a ci, którzy też mogliby dać impuls z boiska, skryli się w cieniu.
Nie zgadzam się natomiast, że ta presja, której doświadcza Jerzy Brzęczek, jest jakąś nowością, z jaką nie zmagali się poprzednicy. Każdy selekcjoner reprezentacji Polski w momencie, gdy nie miał wyników, albo gdy pojawiały się wokół gry kadry uzasadnione wątpliwości, miał jazdę. To, co się zmieniło, to czasy – zupełnie inaczej wyglądała jazda w 1976, kiedy Górski przegrywał igrzyska, inaczej wyglądają teraz w dobie mediów społecznościowych. Ale trener kadry nigdy nie był głaskany. To fucha wymarzona, a za to marzenie płaci się tym, że jesteś na świeczniku i zmagasz się z dużymi oczekiwaniami.
Dochodzę już czasem do momentu, kiedy, tak po ludzku, szkoda mi chłopa. Dostał szansę życia, no to ją wziął, nie wpychał się na to stanowisko. Kto by nie spróbował. A niech już wygra coś. Niech zrobi wynik. Niech ma swój dzień. Bo ileż można.
Ale potem patrzę, z chęcią szukania pozytywów, i jest zwyczajnie ciężko.
Ukraina – słabiutki pod względem kultury gry mecz, w którym mieliśmy więcej szczęścia niż jakości. Oni lepsi.
Włochy – nie było czego zbierać, zostaliśmy całkowicie zezłomowani, to nie było uprawianie piłki nożnej. Oni znacznie lepsi. Znowu. Tak jak w 0:0 w Gdańsku, gdzie wynik zamglił obraz.
Holandia – mieliśmy prowadzenie, mieliśmy je u siebie, a jednak, ostatecznie, w łeb. I to zasłużenie, bo również Holendrzy byli od nas lepsi.
Ja wiem, że Włochy i Holandia to są zespoły, które – cytując mądrość ludową – nie wypadły kogutowi spod ogona. Ale no nie przesadzajmy. Imponuje mi rozwój Squadra Azzurra, Bośniacy – pierwszy gol! – przekonali się o ich klasie. Ale Włosi zagrali z nami z trzecim garniturem stoperów – ich obrońcy numer 5 i 6 nie pozwolili nam na nic. Nie jesteśmy tak słabi, by włoska prasa porównywała nas do Estonii, a więcej zagrożenia pod włoską bramką potrafił stworzyć Liechtenstein. Holandia przyjechała bez van Dijka. Niedawno Holendrzy w trybie nagłym stracili selekcjonera. Graliśmy z nimi u siebie. Czy naprawdę musiało być tak, że my sobie tam trochę poprowadzimy, połudzimy się, a ostatecznie jak Holendrzy wbiją swoje, to każdy powie: zapowiadało się. Wygrali zasłużenie.
Dzisiaj Bogusław Kaczmarek, członek sztabu Beenhakkera, przypomniał o sytuacji przed Euro 2008. 35-letni Bąk był nieodzowny, choć grał wtedy w katarskim Al-Rayan. Dziś na stoperze mamy do dyspozycji rosnącego w siłę w Premier League Bednarka, wciąż solidnego Glika, który potrafił z Monaco dotrzeć do półfinału Ligi Mistrzów, a także rozpychającego się łokciami w Serie A Walukiewicza. Idźmy dalej: Krzynówek przed Euro 2008 był rezerwowym w Wolfsburgu u Magatha. Żurawski kopał w przeciętnej Larisie, a Smolarek zawodził zawodził w Santander.
Kto w tym 2008 miał najmocniejszą pozycję z Polaków w europejskiej piłce? Boruc? I tak była mniejsza niż dzisiejsza Szczęsnego, bo gdzie Celtic, gdzie Juve. Poza nim kto? Wasyl? 31-letni Żewłakow z Olympiakosu? Załapaliby się do dzisiejszej kadry, ale raczej przegraliby walkę o skład. Taka rotacja. Swój czas miał Mariusz Lewandowski, ale już widzę, jak wokół niego rozgorzałaby dyskusja: no fajnie tam Cycuś przerywa, ale po co nam on, skoro są tacy, którzy do przerywania dokładają trochę więcej. A z całą sympatią dla Lewandowskiego, faktycznie zapamiętałem go z tego, że brakowało mu mocno rozegrania. Ale po co miał się za nie brać, w brazylijskim Szachtarze miał kto to robić.
Piję do tego, że odkąd śledzę reprezentację Polski, to była to drużyna pełna ograniczeń. Średniak. Przeciętniak. Co było widać czarno na białym. Zagraniczni eksperci załatwiali mówienie o naszej drużynie per “kolektyw bez gwiazd”. I wtedy zdarzało im się, tym przeciętniakom, że komuś większemu podbili oko.
Gdy teraz słyszę, że tę kadrę stać tylko na to samo, to jest mi żal.
Bo pamiętam aferę wokół nie zabrania Frankowskiego na mundial w 2006. Frankowskiego, który strzelał w eliminacjach, mógłby zaskoczyć na finałach, czemu nie. Ale czysto klubowo, przez pół roku przed imprezą nie strzelił żadnego gola w Wolverhampton. Ten, który miał odmienić dla nas mundial, był na wylocie w średniaku Championship. Takie były nasze ówczesne realia.
Pamiętam w jak miernej formie w Austrii był Tomasz Iwan, którego nie zabrał na finały Jerzy Engel. Że za rozgrywającego, najbardziej kreatywnego środkowego pomocnika naszej drużyny w Korei miał wtedy uchodzić Piotr Świerczewski, a Engel zaklinał rzeczywistość, że 30-letni Świrek będzie kreatorem, po którego po mistrzostwach ktoś sięgnie za dwadzieścia milionów dolarów.
I tak jest z każdą reprezentacją. Smuda się skompromitował, nawet z tym, co miał, w grupie śmiechu powinien zrobić awans. Szczególnie, że było już trio z Dortmundu. Ale były też pozycje bardzo słabo obsadzone.
Pod względem minionych kadr, zastanawiam się tylko nad Nawałką, bo miał Krychowiaka w szczycie kariery, a wtedy Krychowiak na moment wszedł na światowy poziom. Pamiętacie: jedenastka sezonu La Liga. Transfer do PSG. To jednak niezaprzeczalny kapitał, mieć drugiego generała o tej klasie trochę głębiej na boisku. Tego Brzęczek, gwiazdy europejskich boisk w środku pola, nie ma, nawet jeśli konkurencja jest tutaj o wiele większa niż za Nawałki. Ale już taki Błaszczykowski, który był gwiazdą Euro: przecież on walczył o ten wyjazd, klubowo już się zmagał. Głębia zespołu też dziś większa, na lewej obronie wtedy Jędza, dzisiaj Reca, Rybus, gdzieś dalej potencjał Puchacza.
Nie wiem.
Nie widzę w tej obecnej kadrze potencjału na wyłącznie przeciętność.
Na to, by Holandia, mimo swoich problemów, przyjeżdżała do Polski jak po swoje.
Jak wtedy, gdy pod kątem potencjału my atakowaliśmy w skali Europy anonimowym kimś tam, gdy musieliśmy się zasłaniać kolektywem, a oni wystawiali piłkarzy z plakatów nad łóżkiem. Dlatego ten styl tak boli. Bo mamy papiery na fajną drużynę. A jest powrót do czasów minionych. Epok stania u drzwi i nieśmiałego pukania, gdzie nawet jak nas wpuścili na bankiet, to zaraz przychodziło wyproszenie, bo weszliśmy w zabłoconych gumiakach.
Nie czekam na kolejny mecz reprezentacji Polski. Pamiętam, trwała pandemia, czekałem, stęsknił się człowiek za biało-czerwonymi. Teraz cztery miesiące odpoczynku mogą być czymś, czego mi potrzeba.
Kibicuję jak zawsze, mam nadzieję, że znikąd przyjdą wyniki. To się zdarzało – nikt się nie spodziewał 2:0 z Niemcami za Nawałki, 3:1 w Kijowie za Engela, 2:1 z Portugalią za Beenhakkera. Ale rzecz w tym, że są dziś logiczne przesłanki za tym, by za obietnicą dobrych wyników stało trochę rozsądku, a nie tylko fantazja i nadzieja.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK