Jeśli jest jakiś jeden magiczny przepis na pozytywny wynik reprezentacji Polski w meczu z silniejszym rywalem, to niewątpliwie jego niezbędnym składnikiem jest fura szczęścia, do której, zależnie od okoliczności, dochodzą przeróżne inne przyprawy. A kadra Jerzego Brzęczka do tej pory miała wprost niesamowitą umiejętność wykorzystywania uśmiechów losu. I długo doskonale widać to było w starciu z Holendrami. Ekipa Franka de Boera przeważała, dominowała, prezentowała wyższą kulturę piłkarską, ale my zapieprzaliśmy, przesuwaliśmy, ofiarnie broniliśmy i wyprowadzaliśmy całkiem ciekawe kontrataki. Problem w tym, że i to okazało się za mało. Polska kadra znów przegrała z mocniejszym rywalem, a czarne chmury nad głową selekcjonera Brzęczka wcale się nie ulotniły, a może nawet zagęściły.
Jedno jest pewne: to był znacznie lepszy mecz w wykonaniu biało-czerwonych niż ten z Włochami.
Polakom nie można było zarzucić braku energii. Nie było tej wnerwiającej apatii, stagnacji, marazmu, żałosnej bezradności. Rzuciliśmy się na Holendrów dosyć odważnie, wygłodniale, agresywnie, ale absolutnie nie w sposób, w jaki Góralski dopiero co wjeżdżał w nogi Belottiego. Holendrzy byli chyba nawet nieco zdziwieni skalą pozytywnej energii, prezentowanej przez Polaków. Był w tym pomyślunek. Nisko, na kierownicy, rozgrywać starał się Lewandowski. Kilka razy wybitnym wyszkoleniem technicznym błysnął Zieliński. Na jeden kontakt grę przyspieszał Klich. I było fajnie, blisko – doskok, przejęcie, doskok, przejęcie, doskok, przejęcie.
No i z mega strony pokazały się husarskie skrzydła.
Bramkowy rajd Kamila Jóźwiaka jest godny kilkunastokrotnego odtwarzania. No dobra, nie doszacowaliśmy, kilkudziesięciokrotnego. Serio. Pełna klasa. Odbiór. Prostopadłe podanie od Lewego. Wygranie biegowego rajdu z Klaassenem, niczym kiedyś Bale z Maiconem czy innym Bartrą, wpadnięcie w pole karne, nawinięcie sobie Blinda i brameczka. Oklaski. Fanfary. Wuwuzele.
Ależ to był fajny moment.
Tym bardziej, że akompaniować swojemu koledze z drugiej flanki, raz po raz, próbował energiczny Przemysław Płacheta. Ma ten chłopak gaz. To niewątpliwie. Już w meczu z Ukrainą wyglądał fajnie, pisaliśmy wówczas, że zasłużył sobie na dalszą obserwację i z Holendrami pokazał, że zasługuje na kolejne szanse. Bujał się po prawej stronie, schodził do środka, robił szum i dym. Z ostrego kąta trafił w słupek. Chwilę później chciał dograć w pole karne do Jóźwiaka, ale pomocnika Derby uprzedził Krul. Jeszcze później strzelał za lekko sprzed pola karnego, po tym, jak piłkę dograł mu Lewandowski.
Szkoda tylko, że zawalił doskonałą sytuację w drugiej połowie, kiedy to wybitną okazję wypracowali mu Zieliński (co złożył Klaassena, to jego) i Piątek. Na jego usprawiedliwienie strzelał gorszą nogą, ale no, nie będziemy robić sobie jaj, powinien trafić.
Żeby być jednak uczciwym: między tym wszystkim Holendrzy dominowali.
Momentami, z każdą minutą coraz dłuższymi, nasza gra przypominała obronę Częstochowy. I to wcale nie taką najmanowską. Było, czego bronić, a nam dopisywało szczęście. A to Reca zawalił, ale Bednarek się wrócił, a to Kędziora zdążył przyblokować Depaya, a to Glik twardo wszedł w Wijnalduma.
Holendrzy nie grali wielkiego meczu, w końcu wystawiali drugi garnitur, wcale nie byli niezwykle mocarni, ale widać było, że w piłkę grać potrafią. Fabiański dwoił się i troił. Sam na sam z bramkarzem West Hamu zmarnowali i De Jong, i Wijnaldum. Swoje szanse mieli Stengs, Malen, van Aanholt i Hateboer, ale zawsze coś nam pomogało. Albo defensywa, albo źle dołożona noga, albo Fabian, albo jeszcze coś innego.
Totalnym kuriozum była sytuacja, którą mieli Depay, Klaassen i Wijnaldum. Ich trzech i jeden Fabiański. Depay główką na pustą bramkę do Wijnalduma, ten w obramowanie bramki, tam Klaassen z przewrotki, ale obronił polski golkiper. I nic, że w tej sytuacji i tak nie byłoby bramki, bo sędzia odgwizdał w miarę ewidentnego spalonego, ale kapitalnie pokazuje to, że mogliśmy wierzyć w pozytywny wynik.
Bo długo prowadziliśmy, mimo że rywal napierał i nie odpuszczał.
Wiara była chociażby wtedy, kiedy Zieliński rozkręcił się w drugiej połowie i kilka razy pięknie zabawił się w środku pola. Kiedy Klich próbował wypuścić Jóźwiaka, kiedy Fabiański wybronił szczura Depaya.
Aj, no może znowu, może znowu tej kadrze się upiecze.
I to nawet mimo tego, że od 45. minuty na murawie nie było już Roberta Lewandowskiego, który może nie rozgrywał wybitnego meczu, ale był wyraźnie aktywniejszy niż w meczu z Włochami, choć też mocno poirytowany, o czym najlepiej świadczy odzywka dla Brzęczka w czasie meczu, która jeszcze pewnie bardzo, bardzo długo będzie analizowana.
Tym bardziej, że przegraliśmy.
Przegraliśmy, bo Jan Bednarek totalnie głupio faulował w polu karnym Wijnalduma, a Depay nie pozostawił szans Fabiańskiemu, a chwilę później pomocnik Liverpoolu sam znalazł drogę do siatki, strzałem głową, po dośrodkowaniu z rzutu rożnego.
Polacy nie mieli już ani wystarczająco siły, ani wystarczająco talentu, żeby gonić wynik.
Znowu silniejszy rywal z europejskiego topu okazał się od nas mocniejszy. Nie zagraliśmy źle, ale nie zagraliśmy też dobrze. Niewątpliwie są pozytywy, nie ma całkowitej biedy z nędzą, ale czy niekompromitująca porażka z Holandią to wszystko, na co stać to pokolenie polskiej reprezentacji? Absolutnie nie. Musimy wymagać. Dyskusja na temat przyszłości Jerzego Brzęczka w kadrze będzie trwała. Ta porażka właściwie niczego do niej nie wnosi.
POLSKA 1:2 HOLANDIA
Jóźwiak 5′ – Depay 77′ z karnego, Wijnaldum 82′
Fot. Newspix