Tak postawione w tytule pytanie z miejsca prowokuje do dyskusji. Zawsze znajdziemy przeciwników stawiania takiej tezy i w sumie im się nie będziemy dziwić. Wielcy tego sportu wyznaczali pewne ery, których nie da się zestawić jeden do jednego. Hamilton jest wielki, ale czy najlepszy spośród wszystkich? Postaramy się w jakiś sposób powiedzieć wam, gdzie leży prawda na temat starego-nowego mistrza świata Formuły 1.
Zacznijmy od tego, że i tak dokonał się przełom.
Doszło do tego, że Michael Schumacher nie jest już samodzielnym liderem pod względem liczby zdobytych mistrzostw Lewis Hamilton zdobył bowiem swój siódmy tytuł, zrównując się z Niemcem. Nowe granice będzie wyznaczał już tylko 35-letni Brytyjczyk, który obecnie ma o dwa lata mniej, niż Schumacher, gdy ten po raz pierwszy kończył karierę. Każdy zastanawia się dziś, czy Lewis rzeczywiście powalczy o ósmy tytuł, czy też da sobie spokój, jak ukradkiem zapowiadał. Wydaje się, że Mercedes i on mogą zrobić już właśnie tylko jedno – powalczyć właśnie o pobicie niemieckiego mistrza. A potem i Lewis, i jego szef, Toto Wolff, mogliby zniknąć z Formuły 1.
***
Na razie jednak, dopóki Lewis jest wciąż w Formule 1, wszelkie rekordy są zagrożone.
Spójrzcie jednak na to, gdzie już udało mu się dojść. Brytyjczyk wystartował w F1 264 razy. Od debiutu nie opuścił dotąd żadnego wyścigu, nie pauzował ani razu, a Schumacherowi przecież taki okres się przydarzył – choćby wtedy, gdy złamał nogę w wypadku na Silverstone w 1999 roku. Lewis ma na swoim koncie 94 zwycięstwa, z czego 57 razy wygrywał po starcie z pole position. Wygranymi kończyło się 39,39% jego startów w Formule 1. Moment, w którym pobił rekord 91 zwycięstw, należący od lat do Schumachera, znalazł się wśród najważniejszych w karierze Hamiltona. Jeszcze w tym roku ma trzy szanse na wygrane – jeśli za każdym razem będzie najlepszy pozostałe trzy wyścigi, to zanotuje 13 zwycięstw w sezonie. Tyle odnosili też Schumacher oraz Sebastian Vettel – odpowiednio w 18-wyścigowym sezonie 2004 i 19-wyścigowym sezonie 2013.
***
Do tych osiągnięć dorzucić wypada pozostały dorobek Hamiltona:
- 73 razy wygrywał dla tego samego konstruktora – Mercedesa. 21 zwycięstw zaliczył w McLarenie, również jeżdżącym z silnikiem Mercedesa;
- 163 razy stawał na podium – stanowi to 61,74% liczby jego wszystkich startów. Schumacher zaliczył 155 podiów na 308 GP, czyli 50,32%;
- 97 pole positions – dorobek Schumachera to 68;
- 53 najszybsze okrążenia w wyścigu. Tu króluje Schumacher – Niemiec wykręcił ich aż 77;
- Lewis zdobył 3738 punktów – ale w tym pomógł mu w tym nowy system punktowy stosowany od 2010 roku, gdzie dostaje się 25 punktów za zwycięstwo. Drugi w tej klasyfikacji Sebastian Vettel ma „ledwie” 3018 oczek;
- 22 razy prowadził w wyścigach od startu do mety, a ogółem zaliczył 161 wyścigów z chociaż jednym okrążeniem na prowadzeniu;
- prowadził w wyścigach przez 25 597 kilometrów;
- był najmłodszym liderem mistrzostw świata – kiedy wysunął się na prowadzenie po GP Hiszpanii w wieku 22 lat i 126 dni;
- w debiutanckim sezonie został wicemistrzem świata, tracąc do mistrza – Kimiego Raikkonena – zaledwie jeden punkt;
- w 2008 roku został najmłodszym mistrzem świata w wieku 23 lat i 300 dni – wynik ten pobił tylko Sebastian Vettel w 2010 roku – Niemiec miał wtedy 23 lata i 134 dni;
- Lewis wygrywał na 29 różnych torach w 28 różnych GP;
- zdobywał pole positions na 28 torach w 26 różnych GP;
- w domowym wyścigu na Silverstone zwyciężał najczęściej, bo aż 7 razy;
- co sezon notował zwycięstwo;
- co sezon zaliczał też co najmniej jedno pole position.
***
Po raz ostatni Hamilton do mety nie dojechał w Grand Prix Austrii w roku 2018, czyli ponad dwa lata temu. Gdyby ukończył tamten wyścig w punktach, miał w posiadaniu kolejny absolutny rekord – 81 wyścigów z rzędu zakończonych na punktowanych miejscach. Inna sprawa, że i tak do niego należą dwa najlepsze osiągnięcia: 33 wyścigi z rzędu od GP Japonii 2016 do GP Francji 2018, a także kolejny, gdy pobił samego siebie – 47 wyścigów z rzędu od GP Wielkiej Brytanii 2018 do GP Turcji 2020. Od tego jednego, nieudanego wyścigu w Spielbergu, zdążył też dorzucić do swojego dorobku trzy mistrzowskie tytuły.
Pomyślcie też o tym, że gdyby nie tytuł dla Nico Rosberga z 2016 roku, ten tekst byłby o facecie, który zdobył mistrzostwo świata Formuły 1 siedem razy z rzędu. A w tym przegranym sezonie i tak wygrał 10 wyścigów! Tutaj znów włączy się chór z ramienia sceptyków, którzy przedstawią koronne argumenty świadczące na niekorzyść Lewisa. Pojawią się oczywiste narzekania, że Hamilton nigdy nie miał partnera zespołowego, który byłby w stanie go pokonać. Dojdą też twierdzenia, że Brytyjczyk wszystko zawdzięcza swojemu samochodowi, który dominuje nad resztą stawki. I wystarczy do niego wsiąść, by wygrywać.
I w tej chwili proszę, abyście sami siebie posłuchali, drodzy sceptycy. Pomyślcie, czy to brzmi logicznie i rozsądnie.
***
Wiele rzeczy można zarzucić Lewisowi Hamiltonowi. Na niekorzyść Brytyjczyka świadczy też poniekąd jego wizerunek. Tak naprawdę jest jedynym ambasadorem F1 poza światem wyścigów. Otwiera się na nowe idee, jest celebrytą w pełnym tego słowa znaczeniu. Do jego znajomych zaliczycie Willa Smitha, Ritę Orę i całe towarzystwo Hollywood, w którym śmiało mógłby się obracać. Gościł już choćby w talk show Grahama Nortona. Oprócz tego wspiera akcję „Black Lives Matter”, której idea jest dla niego słuszna, ale która wywołuje mnóstwo dyskusji na całym świecie (a często wręcz wzbudza wrogość). Jest też przy tym człowiekiem, który z jednej strony mówi, że chce dbać o środowisko, a z drugiej sam posiadał do niedawna prywatny odrzutowiec i kilka superaut – jak sam twierdzi, już z nich nie korzysta i pod presją przerzucił się na elektryczne pojazdy.
Coś mi jednak mówi, że kiedy wyjdzie z tego „formułowego klosza”, to Lewis nagle wyda się fajnym gościem – tak jak działo się to też z Sebastianem Vettelem. Niemiec, który kiedyś irytował wszystkich swoim wymachiwaniem palcem, dziś stał się nowym ulubieńcem tłumu. Tego samego tłumu, który Hamiltonem się już znudził.
Jest prawdą, że Brytyjczyk naprawdę często nie trzymał języka za zębami i tworzył niezbyt prawdziwy obraz siebie. „Greatest fans in the world” powtarzane na każdym torze brzmiało równie fałszywie, jak Barack Obama mówiący „to nasz największy sojusznik”, o niemal każdym państwie świata. Kiedy Hamilton powiedział, że jego rodzinne Stevenage było jak slumsy, a powszechnie wiadomo, że jego ojciec wcale nie należał do najbiedniejszych, to zwyczajnie dorabiał do swojej postaci historię. Niemniej, przyznać trzeba, że Anthony Hamilton oddał wszystko dla tego, by Lewis kilka dni temu sam mógł powiedzieć do młodzieży, że niemożliwe nie istnieje.
– Mój ojciec też miał marzenie. Pracowaliśmy razem, by znaleźć się właśnie tutaj, w tym miejscu – podkreślał młodszy z Hamiltonów w niedawnym wywiadzie dla Lawrence’a Barretto z F1.com. To prawda – McLaren w 1997 roku zaufał właśnie temu 12-latkowi i jego ojcu. Lewis swój kask malował wtedy w żółte barwy, bo chciał zostać kimś pokroju Ayrtona Senny. Ron Dennis, szef McLarena osobiście wziął go do swojego programu rozwoju, wierzył, że wychowa nowego mistrza. A Lewis rwał się do przodu. Startował w Formule Renault u boku między innymi Roberta Kubicy. Jeździł w Formule 3, chciał jak najszybszego awansu do GP2. Ale posłuchał ostatecznie starszych i bardziej doświadczonych – zaufał planowi, który zakładał, że wszędzie spędzi po dwa sezony i zostanie wychowany na bardziej kompletnego kierowcę.
Jak więc zatem skomentujecie fakt, sceptycy, że ten młody szaleniec, marzyciel jest jedynym mistrzem świata w barwach McLarena w XXI wieku? Przełamał tym samym dziewięcioletni impas tej ekipy, trwający od czasów Miki Hakkinena. Miał wtedy ledwie 23 lata. To właśnie on to zrobił. Nikt inny. Koniec końców, kredyt zaufania, jakim go obdarzono, został spłacony.
***
Brytyjczyk po wygraniu klasyfikacji generalnej GP2 – serii wprowadzającej do F1 – w 2006 roku, wszedł do zespołu McLarena jako oczywisty numer 2. Obok niego jedził w tym zespole dwukrotny mistrz świata, gość, który utarł nosa Schumacherowi i Raikkonenowi. Fernando Alonso nie znosił konkurencji, chciał mieć czyste kapcie i status kierowcy numer 1. A Lewis mu się postawił. Od szóstego wyścigu sezonu 2007, czyli wygranej w GP Kanady, Hamilton co chwila pokazywał, że będzie dla Hiszpana rywalem, a nie pomagierem. Rywalizował z mistrzem, by odebrać mu jego własne miano. Wygrał z Alonso w swoim pierwszym sezonie – mieli tyle samo punktów, ale to Brytyjczyk był bliżej tytułu. Tytułu, który sam przegrał, trwoniąc przewagę 17 punktów na dwa wyścigi przed końcem sezonu.
Robienie z Hamiltona nieudacznika, bo nie udźwignął takiej presji w debiutanckim sezonie, będzie po prostu nieodpowiednie.
Alonso nie był jedynym rywalem Hamiltona, z którym Lewis musiał się naprawdę namęczyć. W 2008 roku tytuł wygrał w GP Brazylii właściwie na ostatnich metrach, wyprzedzając jadącego na niewłaściwym ogumieniu Timo Glocka. Felipe Massa przegrał wtedy różnicą ledwie jednego punktu. Potem nastał sezon 2009, w którym Hamilton wysunął poważne argumenty przeciwko jego krytykom, twierdzącym, że nie poradzi sobie w słabszym bolidzie. Wygrał wówczas wyścig o GP Węgier w McLarenie, który na początku sezonu był co najwyżej samochodem drugiej połowy stawki. To jego punkty pomogły zespołowi wyjść na trzecie miejsce w klasyfikacji konstruktorów. On walczył o zwycięstwa i pole positions, a nie jego partner – Heikki Kovalainen.
Właściwie jedynym – obok Nico Rosberga – kolegą z zespołu, który stanowił dla niego wyzwanie był Jenson Button, z którym ma taki sam bilans rywalizacji, jak z Nico – 2:1. Chodzi oczywiście o liczbę sezonów, w których kończył w klasyfikacji generalnej na wyższej bądź niższej pozycji niż partner. Button wykorzystał słabość Hamiltona raz, w 2011 roku, kiedy Lewis plątał się w kolejne kolizje z Felipe Massą, a także przeżywał burzliwy okres w życiu prywatnym, co przekładało się na liczne błędy. Ale nawet wtedy Hamilton zdołał wygrać jeden wyścig – w Abu Dhabi.
***
A najnowsze lata i jazda u boku Valtteriego Bottasa dobitnie pokazują, dlaczego Rosberg był uważany za jeden z największych – obok Hamiltona i Roberta Kubicy – talentów już w kartingu. To właśnie on był w stanie rywalizować z Lewisem. Można wręcz powiedzieć, że jego wkład w wyniki Mercedesa jest niedoceniany. Nico to światły umysł, wprowadzony do świata motorsportu za sprawą ojca, Keke Rosberga, mistrza świata z 1982 roku. To młodszy z Rosbergów walczył z Hamiltonem aż do ostatniej rundy mistrzostw świata w 2014 roku. To on odebrał mu tytuł w roku 2016. To z nim Lewis męczył się raz po raz. W czasie tej rywalizacji dochodziło nawet do kolizji na torze i pogrzebania starej przyjaźni. Valtteri? Pewnie mógłby być przyjacielem Lewisa. Choćby dlatego, że nie stanowi dla niego często wyzwania.
Albo inaczej – stanowi, ale zbyt rzadko. W Mercedesie postawiono po prostu na kierowcę, który nie zbliży się poziomem do Hamiltona. To jest również wada obecnych rywali Hamiltona – może i są szybsi, nawet często lepsi, ale ich sprzęt lub stratedzy regularnie ich zawodzą. Kiedy jednak dzieje się tak przez siedem lat z rzędu, trudno zrzucać wszystko tylko na to, że Mercedes jest za szybki. Owszem, to znakomity bolid, ale jest za szybki, bo wy jesteście wolniejsi. Po prostu źle wykonaliście swoją pracę.
Po dominacji Schumachera nastąpił okres różnych mistrzów. Zmieniali się rok w rok – dwukrotnie panował Alonso, później zwyciężał Raikkonen, Hamilton, Button, następnie na cztery lata tron objął Vettel. Lewis dorzucił sześć tytułów z Mercedesem w latach 2014-15 oraz 2017-20, przedzielonych mistrzostwem Rosberga. Jak na to, że miał tak dominujący, szczególnie w kwalifikacjach, samochód, musiał się jednak sporo namęczyć.
Tylko w tym sezonie znajdziemy na to dobre przykłady – sam Lewis popełniał błędy choćby w Austrii. Nie zwrócił uwagę na żółtą flagę, przez co przesunięto go na polach startowych. Potrącił samochód Aleksa Albona. Nie wygrał. Po czym tydzień później, jakby nic się nie stało, zwyciężył na dokładnie tym samym torze. A przecież wiedzieliśmy, że jest to obiekt, na którym totalnie mu nie szło w erze hybrydowej i wygrał tam wcześniej tylko raz – w 2016 roku, po kolizji spowodowanej przez Nico Rosberga. Jakiś czas później, już na Silverstone, eksplodowała mu przecież opona, ale cudem zdołał dowieźć zwycięstwo, mimo zbliżającego się szybko Maksa Verstappena.
Na Monzy z kolei to jego zespół popełnił błąd, ale Hamilton już tydzień później potrafił dowieźć do mety zwycięstwo. Po swoim błędzie w Rosji natychmiast się otrząsnął i zdołał wygrać w Niemczech. W Turcji miał go zatrzymać nowy asfalt, a tymczasem zamiast miejsca poza podium, było zwycięstwo z przewagą ponad 31 sekund.
***
Lewis Hamilton jest odpowiedzialny za element nudy w F1, to prawda. Ale tak samo byli za niego w piłce nożnej odpowiedzialni Lionel Messi i Cristiano Ronaldo. Odniesienie do piłki nożnej jest naprawdę dobre, bo klub najlepszych w F1 przypomina Ligę Mistrzów, w której obsada większości miejsc w fazie pucharowej stała się zagadką dopiero, gdy nadeszła pandemia. Jedna niespodzianka rocznie zdarzała się i wcześniej, ale generalnie – grono zamknięte. W F1 jest podobnie – dominacja lubi zastępować dominację. Tyle że mam dziwne wrażenie, że utrzymanie się na szczycie w obecnej F1 jest zdecydowanie większym wyzwaniem i z roku na roku będzie o to tylko trudniej.
Kiedyś był to mniej bezpieczny sport, a samochody były wolniejsze. Dzisiaj z kolei na kierowców działają ogromne siły przeciążeń, a jednocześnie zawodnicy-atleci biją kolejne rekordy okrążeń na torach całego świata. Samochody są rzeczywiście najbezpieczniejsze od wielu lat, zadbano nawet o osłonę kokpitu (choć ta i tak mogłaby być jeszcze lepsza). Jednak wystarczy wsiąść do pierwszego lepszego symulatora bolidu F1, by przekonać się, jakie wymagania stawiane są ich kierowcom. A potem przypomnieć sobie, że jeden z nich wygrał 94 wyścigi w karierze.
***
To prawda, Tazio Nuvolari i Juan Manuel Fangio, wielcy kierowcy ery wyścigów z odpowiednio lat 30. oraz 50. XX wieku ryzykowali życiem. Fangio zresztą uczestniczył w wyścigu 24-godzinnym Le Mans, który pochłonął w 1955 roku życie 83 osób i był to najgorszy pod względem liczby ofiar wypadek w historii motorsportu. Przez lata w wyścigach ginęli wielcy tego sportu – na testach, podczas rywalizacji i w innych okolicznościach. Widział to chociażby Jackie Stewart, były mistrz świata. Na jego oczach ginął jego kolega z zespołu Tyrrell, Francois Cevert. Też był materiałem na przyszłego czempiona, ale jego karierę i życie zakończył wypadek w Watkins Glen w 1973 roku.
Stewart uważa zresztą, że wspomniany Fangio wyprzedza Sennę w jego rankingu najlepszych kierowców wszech czasów. To człowiek o dość konserwatywnym podejściu. Regularnie broni dawnych czasów. Jest świadomy, że kierowcy dostają dziś bardzo bezpieczny sprzęt w porównaniu z czasami, w których sam jeździł. Tyle że pewnie zapomniał, że to on był pierwszym mecenasem na rzecz poprawy bezpieczeństwa w F1. Jeśli zatem stawia Fangio i Sennę nad Schumacherem oraz Hamiltonem, to trochę też przez swoje dokonania, które rozpoczął.
Lewis Hamilton nie znalazł się w Formule 1 przez przypadek. Brytyjczyk jest przede wszystkim przykładem, jakich naprawdę niewiele. Od dziecka się nim opiekowano, dostarczano najlepszy sprzęt, ale robiono to w pewnym celu. Ludzie z McLarena, a następnie Mercedesa wiedzieli, że jest coś takiego jak maksymalizacja korzyści. Kogo innego mógł wziąć Mercedes do swojego zespołu na 2014 rok, kiedy wiedział, że może mieć przewagę silnikową?
Tylko Hamiltona. Człowieka głodnego następnych tytułów, Brytyjczyka, faceta, który wygrywał wyścigi, nawet nie mając najszybszego samochodu, ale także człowieka, który szybko się nie nasyci, a także nie jest tak konfliktowy jak na przykład Fernando Alonso. Lewis po prostu został stworzony do tego, by zostać mistrzem.
Nie ma w tym przypadku, że to właśnie on, a nie Sebastian Vettel, pobił rekordy Michaela Schumachera.
Popatrzcie na to w inny sposób. Tak nielubiany program juniorski Red Bulla pokazuje przecież, że da się zajechać psychicznie kierowców, którzy są jego częścią. A wielu z nich ekipa pozbywa się już nawet na wczesnym etapie, gdy tylko nie rokują. Z Hamiltonem tak nie było. W niego wierzono od początku, aż do samego końca. Jasne, kilku kierowców złożono po drodze na ołtarzu ofiarnym, ale dało to swój efekt. Hamilton został niekwestionowanym numerem jeden.
***
Oczywistym jest, że Lewis Hamilton nie jest kierowcą, którego da się porównać w pełni z Fangio, Stewartem, Laudą, Senną, Prostem czy Schumacherem – wielkimi swoich czasów. Formuła 1 wyznacza ery kolejnymi dekadami. Nie jest dzisiaj właściwe stwierdzenie, że Lewis Hamilton jest najlepszym kierowcą wszech czasów.
Jest jednak jednym z najlepszych w historii.
Tak jak każdy kolejny mistrz wyznaczał swoje standardy, tak Lewis wyznacza je dziś reszcie. Zobaczcie na różnicę między Schumacherem a Prostem w liczbie zwycięstw – 91:51. Jeżeli ktoś pobił Niemca, to znaczy, że nie możemy mieć do czynienia z farciarzem, który opiera się na znakomitym bolidzie. Takiej powtarzalności nie znajduje się w chipsach. To trzeba po prostu wytrenować, absolutnie poświęcając się Formule 1.
Farina, Fangio, Hawthorn, Ascari, Brabham, Clark – to nazwiska kierowców, którzy wyznaczali standardy w latach 50. oraz 60. Do nich wracamy, bo w najbardziej niebezpiecznych czasach, to oni mieli sobie największą powtarzalność i, zespoleni ze swoimi maszynami, dojeżdżali na czele najczęściej. Z czasem bezpieczeństwo wzrastało – pojawiały się pasy bezpieczeństwa, spojlery, strefy zgniotu, sekwencyjne skrzynie biegów, mocniejsze konstrukcje, opony zwiększające przyczepność. Także przez to każda kolejna dekada F1 różni się od siebie.
Zmieniły się też na pewno warunki – te dzisiejsze wymagają znacznie cięższych treningów fizycznych. Zmieniła się maksymalna prędkość. Zmieniło się ryzyko śmierci, które zostało zminimalizowane, ale nie wyeliminowane. Ale nie zmieniło się w F1 jedno – w odniesieniu do warunków drogowych dalej jedziesz z zawrotną prędkością, a zwykły śmiertelnik tym samochodem nie pojedzie na poziomie, który prezentuje oglądana w kolejnych Grand Prix dwudziestka kierowców.
Formuła 1 od zawsze była też sportem, gdzie bez dobrego samochodu nie ma się szans na tytuł mistrzowski. Ale do tych najlepszych samochodów, wsiąść może tylko, co naturalne, najlepszy kierowca. Wielu nie dostaje takiej szansy i jest to niesprawiedliwość. Hamilton ją otrzymał. Jego wyników nie można po prostu zignorować. On przez te 14 lat, które spędził już w Formule 1, stał się w świecie motorsportu odpowiednikiem Cristiano Ronaldo. Czasem właśnie ta mentalność człowieka, który chce przekraczać własne granice, jest najważniejsza.
Porównywanie Hamiltona do Schumachera, Senny oraz innych starszych mistrzów tylko na podstawie liczb, nie ma żadnego sensu. Sens ma za to stwierdzenie, że jeżeli ktoś już miał być jedynym z większej grupy utalentowanych kierowców, kto dostanie szansę pobić wszelkie rekordy, to chyba lepiej nie można było trafić. Lewis Hamilton Formule 1 podporządkował całe swoje życie. Jeśli to ma być pierwszy od dawna pokaz wyścigowej sprawiedliwości, to chcę mu dać swoją aprobatę.
Lewis jest bowiem jednym z wielkich – największych tego sportu.
RAFAŁ MAJCHRZAK
Fot. Newspix