Reklama

Potrzeba odrodzenia – czy wróci jeszcze fantastyczny Sebastian Vettel?

redakcja

Autor:redakcja

16 listopada 2020, 13:16 • 10 min czytania 1 komentarz

W swoich czterech mistrzowskich sezonach w Red Bull Racing notował za każdym razem ponad 250 punktów w sezonie. W trwającym sezonie, do minionego weekendu, tyko sześciokrotnie przyjechał za to w punktach. Zdobył ich w tym czasie osiemnaście, a jego najlepszym wynikiem na mecie było szóste miejsce w GP Węgier. Czy trzeba było jeszcze kogoś przekonywać, że Sebastian Vettel nie jest ostatnio dobrze dysponowany? Nie ma w tej chwili w Formule 1 kierowcy, który bardziej potrzebuje rehabilitacji, niż opuszczający Ferrari Niemiec. Dlatego wielkim oddechem ulgi musiało być dla niego wczorajsze podium, wywalczone w Grand Prix Turcji, na które wspiął się po szesnastu z rzędu nieudanych próbach.

Potrzeba odrodzenia – czy wróci jeszcze fantastyczny Sebastian Vettel?

Było sobie Grand Prix Brazylii roku 2013, Vettel kończył sezon z czwartym mistrzostwem świata.

Wygrywał wtedy dziewiąty wyścig z rzędu, a trzynasty w całym sezonie, który liczył 19 Grand Prix. Brytyjski komentator Sky i były kierowca F1, Martin Brundle, twierdził, że nie narodził się jeszcze kierowca, który będzie w stanie rzucić Niemcowi wyzwanie. Ale to przeszłość. Gdy szybko przeskoczymy do roku 2020, zobaczymy Vettela na czternastym miejscu klasyfikacji generalnej. Czterokrotny mistrz świata odchodzi z Ferrari w atmosferze rozczarowania. Jeździ cały sezon ze świadomością, że przez sześć minionych lat nie zdobył tytułu dla stajni z Maranello. Jest człowiekiem bez mistrzostwa, bez wsparcia zespołu i bez uśmiechu na twarzy. W Aston Martinie, w kolejnym sezonie, będzie chciał wszystko naprawić. Ale czy tę karierę da się jeszcze naprawić? A może po prostu najlepsze Vettelowi dał ten rozdział jego kariery, gdy jeździł w barwach Red Bulla, i o więcej prosić nie powinien?

***

Trudno bowiem napisać, że Vettel w trakcie swojej kariery nie umiał znaleźć się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.

To człowiek, któremu wielokrotnie sprzyjało szczęście, o jakim wielu kierowców w stawce mogło tylko marzyć. Weźmy jego pierwszy wyścig w Formule 1 w 2007 roku, a zarazem pierwsze punkty. Raz, że skorzystał z przymusowej pauzy Roberta Kubicy, przez którą wskoczył do bolidu, a dwa – na ósmym miejscu dojechał dzięki awariom samochodów Nicka Heidfelda i Nico Rosberga. Później zdobył także punkty w Grand Prix Chin, gdy w deszczowym wyścigu przywiózł swoje Toro Rosso na czwartym miejscu.

Idźmy dalej. Pierwsze pole position i zwycięstwo w zespole z Faenzy? Deszczowy wyścig na torze Monza. Pierwsze pole position i zwycięstwo w głównej stajni Red Bulla? Deszczowy wyścig na torze w Szanghaju. W takich okolicznościach wpisywał się w księgi statystyków. Wszystkie te rzeczy osiągnął przed 22. urodzinami. Za jego sukces w Red Bull Racing odpowiadali też jednak inni ludzie.

Reklama

Dyrektor techniczny, Adrian Newey, zarabiał swego czasu więcej niż obaj kierowcy Red Bulla – Vettel oraz Mark Webber. Nie ma co się temu dziwić. Kiedy nastąpiła rewolucja w przepisach regulaminu technicznego, po której docisk aerodynamiczny samochodów spadł nawet o 30 procent, najlepiej przystosował się do tego właśnie Newey. To on jest ekspertem w tej dziedzinie. Jego samochody projektowane dla Williamsa, McLarena oraz Red Bulla zawsze bywały awaryjne. To jednak one umiały zyskiwać cenne dziesiętne części sekundy przy pokonywaniu kolejnych zakrętów. Kierowcy z Heppenheim można było z kolei przyznać tytuł mistrza jednego okrążenia oraz jazdy przy pustym torze, na czele stawki. Kombinacja geniuszu Neweya i skuteczności Vettela musiała być zabójcza.

Powiecie, że przy pustym torze jazda zdaje się łatwiejsza. Nic bardziej mylnego. To właśnie wtedy koncentrację utrzymuje się znacznie trudniej. A Vettel potrafił się wyłączyć na tyle, że nikt nie był w stanie go powstrzymać. Nie znosił rozpraszaczy. A kolejne auta Red Bulla były po prostu na tyle szybkie, że rywale nie mieli nic do powiedzenia. Walka w kwalifikacjach z Red Bullem prowadzonym przez Niemca również była ogromnym wyzwaniem. 44 spośród swoich 57 pole positions Niemiec wywalczył właśnie w barwach austriackiego zespołu.

Co spieprzył zatem sam Vettel?

Z reguły kierowcy dojrzewają z wiekiem. Niekoniecznie jest tak jednak w przypadku Sebastiana Vettela. Nie dość, że Niemiec potrafi krzyczeć i pouczać wszystkich dookoła, to jeszcze robi to w sposób irytujący, a czasem dziecinny. W momentach kryzysowych nie umiemy dostrzec różnicy między 23-letnim Vettelem kręcącym palcem przy głowie po wypadku z GP Turcji 2010, a 32-letnim Vettelem wrzeszczącym na Charlesa Leclerca po kolizji w GP Brazylii 2019, którą spowodował sam Niemiec.

Największy dysonans poznawczy odczuwaliśmy właśnie, kiedy widzieliśmy, że ten starzejący się przecież kierowca naprawdę nadal zachowywał się jak nieopierzony młokos. Nie doszło do przekształcenia „Sebka w Sebastiana”. To wiecznie odzywał się niepokorny dzieciak, któremu należy się wszystko, a otoczenie ma się do tego dostosować. A przecież sytuacji, w których pokazywał się z negatywnej strony w Ferrari, było dużo. To tylko kilka momentów na przestrzeni lat 2016-19:

Reklama
  • słynne „message to Charlie” z GP Meksyku 2016, kiedy krzyczał do dyrektora wyścigu „wypier****j” po tym, jak ten nie reagował zbyt szybko z wlepieniem kary Maksowi Verstappenowi;
  • domniemany brake-test w GP Azerbejdżanu 2017, gdy Vettela zirytował szykujący się do restartu Hamilton, a Niemiec wjechał w jego samochód;
  • kolizja z GP Singapuru 2017, w której za bardzo ściął tor jazdy i razem z Kimim Raikkonenem „upolowali” dość niechcący Verstappena;
  • kolizja z GP Francji 2018 – zderzenie się z Valtterim Bottasem;
  • wypadnięcie z toru w GP Niemiec 2018, kiedy prowadził i jechał po zwycięstwo;
  • obrócenie bolidu w GP Włoch 2018, kiedy pod presją Hamiltona źle wyczuł samochód w szykanie Variante Roggia;
  • kolizja z GP Japonii 2018, gdy wjechał wprost w Verstappena, próbując zbyt optymistycznego manewru wyprzedzania;
  • obrót samochodu w GP Stanów Zjednoczonych 2018, kiedy mógł jeszcze odłożyć w czasie świętowanie mistrzostwa świata przez Hamiltona;
  • kolejny obrót w trakcie walki z Hamiltonem w GP Bahrajnu 2019;
  • kolejna utrata kontroli nad samochodem z GP Włoch 2019.

To właśnie za sprawą Vettela wkradł się nam też do kanonu dowcipów w F1 „Mission Spinnow”. Jest on przeróbką nazwy sponsora tytularnego Ferrari „Mission Winnow”. Zamiast zwycięstw, są obroty, kolizje i wypadki w większości powodowane z własnej winy. Tylko w taki sposób Vettel zaprzepaścił tytuł mistrza świata chociażby w roku 2018. Momentami czuliśmy się, że oglądamy juniora z Formuły Renault 2.0, który uczy się dopiero, jak w ogóle wyczuć bolid. Diagnoza, że auto Red Bulla było większą częścią jego sukcesu, niż własne umiejętności, okazywała się być celna.

Naprawdę nie ma przypadku w tym, że potencjał pobytu Niemca w Ferrari został zatracony. Vettel w żadnym sezonie nie pozostawał w grze o mistrzowski tytuł do ostatniego Grand Prix. Żeby pokazać, że w bolidzie włoskiej ekipy dało się walczyć z najlepszymi – Fernando Alonso w czasach swojego pobytu w Ferrari potrafił walczyć z Vettelem startującym w Red Bullu. W 2010 i 2012 roku Hiszpan miał wciąż szanse na mistrzostwo podczas ostatnich wyścigów – kolejno Grand Prix Abu Zabi oraz Grand Prix Brazylii. Przegrywał je o mały włos, różnicą pojedynczych punktów, jadąc za każdym razem gorszym samochodem niż Niemiec.

A co spieprzyli inni?

Nieuczciwym będzie jednak obwinianie samego Vettela. Opinia na jego temat oczywiście zmieniła się drastycznie przez minionych siedem lat. Ale trudno nam napisać, że Ferrari dostarczyło mu za każdym razem odpowiednie narzędzia. Tak po prostu nie było.

Włoska stajnia to wyścigowa sinusoida. Odkąd zarządzają nią wyłącznie Włosi, nie ma mowy o podbijaniu świata F1 i kolejnych mistrzostwach. A co jest? Wieczne przegrane. Czasy, gdy ekipie szefował Jean Todt, dyrektorem technicznym zostawał Ross Brawn, Rory Byrne był głównym projektantem samochodów, a kierowcą numer 1 został Michael Schumacher, zapisano na kartach historii. To tamci panowie stworzyli organizm przeznaczony do przywożenia kolejnych mistrzostw.

Ale to tylko wspomnienia, one już nie wrócą. Dziś Ferrari nie ma ani dobrego szefa zespołu, ani odpowiedniego pionu technicznego. Z kolei jeżeli już samochód nagle prowadzi się dobrze, konstruktor nie zawiedzie, a silnik jest konkurencyjny, to brakuje innych elementów. Zawodzi kierowca-lider, albo w garażu nagle zjawiają się smutni panowie z FIA i mówią, że trzeba jednak ukrócić zabawę w balansowanie na skraju przepisów.

Ferrari zaliczyło wzrost formy w 2015 roku, po czym w kolejnym sezonie nastąpił jej gwałtowny spadek – nie umieli wtedy wygrać choćby jednego wyścigu. Szybkie i konkurencyjne auto mieli z kolei w 2017 roku. Przegrali jednak walkę o oba tytuły – kierowców i konstruktorów – popełniając zbyt wiele błędów strategicznych. Często przydarzały im się też pomyłki, których umiejętnie unikał z kolei Mercedes. Najgorzej jednak musieli się czuć po 2018 roku, również przegranym. To on kosztował Maurizio Arrivabene utratę posady szefa zespołu. Tę przejął dyrektor techniczny, Mattia Binotto, który zaczął łączyć te dwie funkcje.

Co oznaczało to zatrudnienie? Przepis na jeszcze większą katastrofę. Potencjał na pojedyncze zwycięstwa istniał tylko za sprawą Charlesa Leclerca, nowej gwiazdy Ferrari. To wszystko jednak się rozmyło – okazało się, że silniki Ferrari wciąż spalają zbyt wiele oleju. Limit ten w Formule 1 przez ostatnie lata był stopniowy obniżany – spadał z 0,9 litra na 100 km do 0,6, a następnie 0,3 litra na 100 km. Wciąż jednak napływały sygnały, że Ferrari spala go więcej niż regulaminowo wskazano. I tu właśnie pojawiły się problemy Włochów. Nagle okazało się, że za trik odpowiedzialny był Binotto, wcześniej szef działu silnikowego. Nagle też silniki Ferrari, po tajnym porozumieniu z FIA, mają największy deficyt mocy wśród jednostek używanych w 2020 roku. Sekret został odkryty.

Jak to wpłyneło na Ferrari? Teraz, gdy skończyły się jakiekolwiek wyniki, zaczęli szukać winnych. Obwinili za wiele rzeczy Vettela, który zmarnował potencjał poprzednich konstrukcji. Uczciwe, ale jednak zabawne. Bo różna szybkość kolejnych samochodów Ferrari to jedna sprawa, ale to, że Włosi przegrywali z Mercedesem również za sprawą strategii, to zupełnie inna kwestia. Panom z Maranello niejednokrotnie zdarzało się na przykład nie wyczuć odpowiednich momentów na zmianę ogumienia w wyścigach. Wiele Grand Prix przez ich nieudolność przegrał także Kimi Raikkonen.

Jeszcze zabawniejsze jest, kiedy zwrócimy uwagę na to, jak zespół nagle zwrócił się w kierunku Charlesa Leclerca, swojego wychowanka. Vettelem z kolei przestano się interesować tak samo, jak nie interesowano się Felipe Massą przy Fernando Alonso, albo Raikkonenem przy… Vettelu właśnie. Ferrari po prostu odwróciło hierarchię i strąciło Vettela do roli kierowcy numer 2. Ten poczuł się jak Mark Webber, który przez lata mógł w Red Bullu liczyć tylko na sporadyczne sukcesy. Nie musimy chyba wspominać, że Australijczyk w swojej biografii utyskiwał mocno na faworyzowanie Niemca. Wtedy sytuacja Vettelowi odpowiadała. Dziś pewnie już taki radosny nie jest.

Dlaczego można to naprawić?

Cóż, nie da się ukryć, że mając do dyspozycji odpowiedni samochód, Vettel jest w stanie walczyć przynajmniej na poziomie prezentowanym przez Maksa Verstappena. Pod względem umiejętności wciąż znajduje się zapewne w pierwszej piątce najlepszych zawodników z obecnej stawki. W Grand Prix Turcji pojechał najlepszy wyścig od czasu ostatniego zwycięstwa – tego z zeszłorocznej rywalizacji w Singapurze. Nie popełnił żadnego błędu, potrafił jak równy z równym walczyć z Hamiltonem, a także kierowcami Red Bulla. Sprytny manewr z ostatniego okrążenia i wykorzystanie błędu Leclerca było prezentem, na który Sebastian zasługiwał.

Sytuacja, która szykuje się nam w 2021 roku, jest dla niego bardzo korzystna. Racing Point zmienia nazwę na Aston Martin. Główny inwestor zespołu, Lawrence Stroll, skupił swoje finanse tylko na Formule 1. Drugi kierowca ekipy to jego rodzony syn, Lance. On jednak nie będzie dla Vettela żadnym zagrożeniem – to gość, który pewnego poziomu po prostu nie przeskoczy.

Każda stajnia będzie miała zarysowanego lidera. Mercedes zapewne Hamiltona, bo nie wierzymy, że Lewis da sobie spokój po obecnym sezonie. Red Bull – Verstappena. Ferrari – Charlesa Leclerca. McLaren – Daniela Ricciardo. Alpine – Fernando Alonso. A Aston Martin będzie miał właśnie Vettela. Biorąc pod uwagę, że zespół Niemca będzie dysponował też niemieckimi silnikami, czyli motorami Mercedesa, będzie to tylko przewaga nad resztą. Istotnie możemy częściej oglądać Vettela na podiach, bowiem Aston Martin powinien być już jego ostatnim zespołem w Formule 1.

Mark Webber powiedział kiedyś o Vettelu takie słowa: „On w życiu wszystko zdobył szybko. Zadebiutował szybko, wygrywał szybko, mistrzem został szybko, cztery tytuły też uzbierał prędko. Jego emerytura też nadejdzie szybko”. Na razie Vettel zostaje jednak w Formule 1. Ma być twarzą nowego projektu wyścigowego. Może i nie będzie wygrywał w Aston Martinie, ale to w tej stajni może być pewien, że znów będzie miał po swojej stronie cały zespół. Jeśli myślał o odnowieniu swojego wizerunku jako kierowcy, to nie mógł wybrać lepiej.

Sebastian Vettel w swojej najlepszej wersji jednak w przyszłym roku nie wróci. Prawdopodobnie nie zostanie też już nigdy mistrzem świata. Ale będzie na pewno znaczącą postacią w stawce kierowców. Bo jednak zadziorności u tego gościa nigdy nie brakowało. Jeśli na zbliżające się powoli święta chciał dostać miejsce w normalnym zespole, to  jego prośba zostanie spełniona – do takiego właśnie przejdzie w 2021 roku.

RAFAŁ MAJCHRZAK 

Fot. Newspix

Najnowsze

Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
1
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Formuła 1

Komentarze

1 komentarz

Loading...