Arka po udanym początku sezonu złapała dość sporą zadyszkę. 0:2 z Tychami, 0:0 z Odrą Opole, 0:0 z ŁKS-em, 1:1 ze Stomilem, 0:2 z Górnikiem Łęczna po mega paździerzu. Tylko jeden gol w ciągu 450 minut i to z rzutu karnego – no, to dla gdyńskich kibiców musiało być bolesne, tym bardziej po tak udanym starcie, gdy wydawało się, że Arka będzie golić wszystkich i szybko wróci do Ekstraklasy. No, ale gdzie się przełamać w lidze, jak nie na Sandecji, która jeszcze nie wygrała i właściwie od wszystkich dostaje w łeb (tylko jeden remis)? Oczywiście, że na Sandecji. I Arka to zrobiła.
Jej zwycięstwo nie podlegało większej dyskusji. Była lepsza w każdym elemencie piłkarskiego rzemiosła. Kiedy przeciwnicy raczej kopali piłkę, to Arka ją podawała, oddawała strzały i miała na siebie pomysł. Oczywiście, gospodarzom nawet udało się doprowadzić w pierwszej połowie do remisu, ale to był tylko łabędzi śpiew. W polu karnym zobaczyliśmy świecę, do piłki dopadł Dudik i pokonał Kajzera, natomiast w całym meczu miało to takie znaczenie, jak pociąganie nosem realizatora.
MVP? Marcus Da Silva
Przed przerwą gdynian ciągnął Marcus, który sieknął dwie bramki. I to jedną taką całkiem ładną. Najpierw gdzieś z linii pola karnego uderzył po długim rogu, futbolówka chyba jeszcze zaliczyła rykoszet i wpadła do siatki. Natomiast drugi gol… Ulala, zasługiwał na coś więcej niż mecz przy pustych trybunach i realizację bez komentarza. Przyjęcie na kolanko i zaraz decyzja o strzale z dystansu – piłka spada tym razem w prawy róg posterunku Pietrzkiewicza.
Zbigniew Smółka powiedział kiedyś, że Marcus jest siódmym czy tam ósmym skrzydłowym do grania w jego drużynie. No i legenda klubu nie po raz pierwszy wyjaśnia warsztat i decyzje byłego szkoleniowca gdynian.
A mógł mieć Marcus hattricka, tyle że w pierwszej połowie podpalił się i w dobrej sytuacji, gdy piłka spadła mu pod nogi w polu karnym, postawił na siłę, a nie na precyzję. Że była to zła decyzja, widzieliśmy wszyscy, bo uderzenie poleciało hen daleko, natomiast na potwierdzenie mamy jeszcze słowa Mamrota, który krzyknął „po co tyle siły?!”. Ot, uroki takiego specyficznego meczu.
Sandecja bez argumentów
Sandecja mogła się zastanawiać, czy to ten moment, w którym będzie trzeba rzucać bon motem o niewykorzystanych sytuacjach, bo sam na sam zmarnował jeszcze Jankowski, ale nie. W drugiej połowie Arka tylko potwierdziła swoją wyższość. Najpierw Jankowski w końcu trafił, ponieważ wykorzystał wrzutkę Letniowskiego z rzutu rożnego, potem swoją sztukę zaliczył sam Letniowski.
Ekipa Sandecji krzyczała, że wcześniej była ręką i „kurwa, każdy by to widział”, ale bez powtórek trudno ocenić. Tak czy tak: gospodarze nie mogą nic zwalić na sędziego, bo byli po prostu gorsi i bez tej bramki Arka musiała wygrać. Wreszcie wybiegana, wreszcie z jakimś rozmachem w ofensywie, bo kto widział mecz z Łęczną ten wie, że walenie głową w mur to eufemizm. A tutaj, gdyby było na przykład 1:7, nikt nie mógłby mieć pretensji. Skończyło się na 1:5, gdy wynik ustalił Wolsztyński i było to przeciekawe trafienie. Otóż zawodnik Arki biegł, biegł, wyszedł mu na spotkanie Szufryn, ale… nie chciał piłki. Naprawdę. Przebiegł obok niej. Niesamowite. No to Wolsztyński pobiegł dalej i pokonał bramkarza. Jak dają, to bierzesz, proste.
Ciekawi jesteśmy, czy po dwóch zwycięstwach – jeszcze w Pucharze Polski z Koroną – Arka wraca na właściwe tory, czy jednak trzeba wziąć poprawkę na klasę rywali. Sandecja jest beznadziejna, Korona to też żadni herosi futbolu. W najbliższym czasie się pewni nie przekonamy, gdyż Arka zagra znów z dołem tabeli, ale nawet za takich rywali płaci się trzema punktami przy zwycięstwie.
A ekipa Mamrota łupów potrzebuje, by skutecznie gonić czołówkę, która w trakcie zadyszki trochę odjechała.
Sandecja Nowy Sącz – Arka Gdynia 1:5
Dudlik 32′ – Da Silva 15′ 38′ Jankowski 49′ Letniowski 60′ Wolsztyński 88′
Fot. Newspix