Szubienica, Miedź z Widzewem, broń – dobry losie, weź mnie przed tym chroń. Gdyby Quebo piątkowy wieczór rozpoczął z pierwszą ligą, być może tak brzmiałby od dziś refren jego niedawnego przeboju. Meczyk zapowiadał się całkiem fajnie, liczyliśmy, że piłkarze z Legnicy i Łodzi sprawią, że nie zatęsknimy za niegrającą Ekstraklasą, ale zostaliśmy przez nich strasznie przeczołgani. Ciekawa była sama końcówka, z doliczonym czasem łącznie jakieś 10 minut, ale kto odda nam pozostałe 82 minuty życia?
Straciliśmy je bezpowrotnie. Okej, ekipę Widzewa jeszcze możemy jakoś rozgrzeszyć. W koronawirusowej loterii drużyna ta nie wyciągnęła szczęśliwego losu. Część piłkarzy do Legnicy nawet się nie wybrała (przede wszystkim Marcin Robak), część do treningów wróciła dopiero w ostatnich dniach. Pewnie sporo by dał Enkeleid Dobi, by w związku z tym zagrać ten mecz na orliku, w okrojonych składach. Ale skoro trzeba było wyjść na pełnowymiarowe boisko, musiał mocno pokombinować ze zestawieniem szkoleniowiec łodzian. I tak zobaczyliśmy choćby debiutującego w I lidze 18-latka Roberta Prochownika, Daniela Mąkę, który do tej pory tylko wchodził na boisko z ławki, Bartłomieja Poczobuta, który stracił miejsce w składzie po pamiętnych derbach Łodzi, w trakcie których grał w kości, czy Michała Grudniewskiego, który na co dzień przegrywa rywalizację z duetem Tanżyna-Nowak.
I w pełnym składzie Widzew na wyjazdach miał ogromne ciężary (wygrał tylko z Jastrzębiem, bo mecz… został przeniesiony do Łodzi), więc tutaj znajdujemy jakieś wytłumaczenie.
No ale Miedź? Tu wymówek nie widzimy. Nie zagrał Mateusz Hewelt, ale to tylko decyzja trenera, by posadzić go na ławce i wystawić Jędrzeja Grobelnego. Legniczanie mieli wszystko, by w końcu przerwać liczącą do dziś cztery mecze serię remisów na własnym stadionie, ale najwyraźniej spodziewali się, że osłabiony rywal położy się przed nimi na murawie i poczeka aż pan Roman z kolegą Zapolnikiem wpakują im kilka bramek.
O dziwo, nic takiego się nie wydarzyło, co spowodowało u gospodarzy w niemały szok. Do pierwszej części gry nawet nie chce nam się wracać. Napiszemy tylko o jednej statystyce. Zero. To liczba celnych strzałów, którymi uraczyli nas panowie piłkarze. I to wcale nie tak, że obijali słupki oraz poprzeczki lub tylko minimalnie się mylili. Nie, to idealne odzwierciedlenie boiskowych wydarzeń. To była paskudna połówka. A skoro już o „połówce” – domyślamy się, że pewnie mniej więcej tak smakuje przepuszczony przez chleb denaturat.
Na początku drugiej części gry dostaliśmy znak, że może coś się ruszy – oko w oko z Grobelnym stanął Fundambu, ale górą z tego pojedynku wyszedł bramkarz Miedzi. No i nadzieje okazały się złudne, dalej trwała bezładna kopanina. Przerwał ją dopiero w 83. minucie Filip Becht, który dopadł do piłki po akcji Kosakiewicza i nieco szczęśliwie, ale jednak zapakował futbolówkę od słupka do bramki. Nie wisiał ten gol w powietrzu, mniej cierpliwi widzowie na pewno do niego nie dotrwali, ale dość niespodziewanie to Widzew miał Miedź na widelcu. I jeszcze bardziej niespodziewanie łodzianie ruszyli po drugie trafienie. Najpierw Grobelny musiał bronić strzał Kosakiewicza, później Kun walnął w słupek. W cztery minuty Widzew zrobił znacznie więcej niż obie drużyny przez cały mecz.
Ale też Widzew nie byłby sobą, gdyby bez przeszkód dowiózł ten wynik do szczęśliwego końca. Rzut rożny, zamieszanie w polu karnym, niepewna interwencja Mleczki, piłka pod nogami Mijuskovicia i 1-1 za sprawą Czarnogórca. Klasyka gatunku.
No przez moment nawet trochę szkoda nam się zrobiło tego Widzewa. Ale potem przypomnieliśmy sobie, że najbardziej poszkodowani jesteśmy jednak my, czyli wszyscy, którzy ten mecz obejrzeli.
Miedź Legnica – Widzew Łódź 1-1 (0-0)
Mijusković 92′ – Becht 83′
Fot. newspix.pl