Red Bull Salzburg przegrał u siebie z Bayernem 2:6. Pogrom? Szkoła futbolu? Wykład niemieckich profesorów piłki sprezentowany austriackim uczniakom? Wynik idzie w świat, więc faktycznie można odnieść takie wrażenie. Ale prawda o tym spotkaniu jest inna – Salzburg przez większość meczu grał dokładnie tak, jak powinno się grać z Bayernem.
Dość stwierdzić, że do 79. minuty utrzymywał się wynik 2:2.
Mniej więcej wtedy podopieczni Flicka zrobili klasyczny Blitzkrieg. Ale zanim to nastąpiło, pod adresem austriackiej ekipy można było słać same pochwały. Salzburg nie bawił się w szczególnie wyszukany futbol. Jest piłka pod nogą? No to bach, byle do przodu, byle przyspieszyć, byle prostym środkiem zagrozić Neuerowi. Czwarta minuta, Bayern zalicza obcinkę, więc Austriacy błyskawicznie stoją przed stuprocentową sytuacją. Strzał Koity jest jeszcze zablokowany, ale z dobitką Berishy bramkarz mistrzów Niemiec nie ma już szans. Ledwie początek meczu, a już 1:0 dla ekipy Jessego Marscha.
Tak, Bayern względnie szybko odrobił stratę. Mwepu bez sensu wyciął Muellera w polu karnym, na 1:1 strzelił z jedenastki Lewandowski.
Ale Salzburg dalej grał swoje i tym samym…
- poważnie zagroził główką po rogu Andre Ramalho,
- Szoboszlai postraszył z wolnego (nad bramką)
- Koita niemalże wyszedł sam na sam (bez sensu strzelał po ziemi w Neuera z daleka, ale i tak był spalony)
- świetne, profesorskie zagranie z głębi pola otrzymał chwilę po rozpoczęciu drugiej połowy Mwepu, próbował dać po długim, Neuer to sparował.
Oczywiście, w międzyczasie były też akcje Bayernu, jak choćby nieuznany gol Gnabry’ego, strzał nożycami Lewego w obrońcę, kontra, po której lewy egoistycznie próbował sam sprzed pola karnego (chyba niesłusznie, a już na pewno niecelnie) czy poprzeczka Comana, ale mamy nadzieję, że wiecie, co chodzi nam po głowie – Salzburg atakował bardzo odważnie i spokojnie mógł wyjść ponowie na prowadzenie. Tak się nie stało, bo pod koniec pierwszej części gry monachijczycy wepchnęli gola po samobóju Kristensena (wrzucał Mueller). Po drodze mogły być jeszcze dwa kolejne karne, ale uznajmy, że wynik w kontrowersjach jest remisowy, bo zapachniało jedenastkami dla obu drużyn.
Salzburg zdołał wyrównać w 66. minucie. Mocno zawinił przy tej bramce Lewandowski, w głupi sposób tracąc piłkę na własnej połowie. Szybka prostopadła do Okugawy, Japończyk zdobył gola minutę po wejściu na boisko. Mniej więcej wtedy Bayern ruszył do zmasowanych ataków i zmiażdżył swojego rywala, wbijając w końcówce aż cztery gole.
- zaczęło się od główki Boatenga po rogu, która wyprowadziła Niemców na prowadzenie,
- poprawił Sane rogalem na długi słupek po stracie Salzburga w środku pola,
- na dwie minuty przed końcem regulaminowego czasu gry głową dołożył Lewandowski (warty odnotowania fakt – po kolejnej, drugiej już w tym sezonie LM, asyście Martineza),
- na kilka sekund przed końcem odbitą piłkę zgarnął Hernandez i huknął nie do obrony.
Bayern wygrywa więc zdecydowanie, imponująco, dużą różnicą bramek. Ale nie mamy wrażenia, że wynik oddaje do końca obraz meczu, w którym niejednokrotnie mruczeliśmy pod nosem „kłopoty, kłopoty Bayernu”. Czy ofensywny, wymagający pomysł na grę Salzburga musiał przynieść straty w siłach w końcówce? Być może. Tak czy inaczej to kolejny, po meczu ligowym z Hoffenheim, przykład, jak można coś ugrać z Bayernem.
O ile oczywiście ten w którymś momencie meczu nie włączy trybu “cztery gole w kwadrans”.
Red Bull Salzburg 2:6 Bayern Monachium
4′ Berisha, 66′ Okugawa – Lewandowski 21′, 88′, Kristensen (s) 44′, Boateng 79′, Sane 83′, Hernandez 90+2′
Fot. newspix.pl