Gdy Bartosz Bida wchodził do Ekstraklasy, dawał nam bardzo mało okazji, by trochę pobawić się jego nazwiskiem. Bidy zdecydowanie nie było – chłopak strzelił pierwszego gola poprzedniego sezonu, do końca rundy dorzucił jeszcze dwa trafienia, asystę, wywalczenie karnego i generalnie recenzje zbierał niezłe. Wiosna była słabsza, ledwie z momentami, a teraz chyba już najwyższa pora napisać, że strasznie nam się “zekstraklasowiał” były kandydat na odkrycie. Gra w sumie nie tak wiele, choć wciąż jest młodzieżowcem, a jak już melduje się na placu, to zazwyczaj (bo wyjątkiem ostatni mecz młodzieżówki) więcej z tego szkody niż pożytku.
Skąd ten wstęp? Ano stąd, że Bida to antybohater dzisiejszego meczu pomiędzy Śląskiem Wrocław a Jagiellonią Białystok. W końcu dostał szansę gry w pierwszym składzie od Bogdana Zająca (do tej pory cztery wejścia z ławki, łącznie 94 minuty na placu), a odwdzięczył się:
a) bardzo mizerną grą, którą trudno przykryć jednym celnym strzałem w sam środek bramki,
b) idiotyczną stratą na początku drugiej części gry, po której Praszelik popędził na bramkę Węglarza i pewnie zapakował futbolówkę do siatki.
Młodość ma swoje prawa, jednym z nich są wahania formy, ale no właśnie – to stwierdzenia oznacza, że mecze dobre przeplatane są słabszymi, a u Bidy ostatnio występują tylko te drugie. Oczywiście to nie tak, że 19-latek włożył kij w szprychy rozpędzającej się białostockiej machiny. No ale jeśli spytalibyście o to, czy Jagiellonia była od Śląska gorsza i powinna ten mecz przegrać, to odpowiedzielibyśmy, że niekoniecznie. Ot, typowe spotkanie na remis, w którym o wyniku zadecydowało zaćmienie jednostki. Do nich ekipa z Wrocławia ma zresztą ostatnio szczęście – w środku tygodnia odwalił Jędrzejczyk a dziś coś podobnego zrobił młodzieżowy reprezentant.
Oznacza to też tyle, że wrocławianie nie pokazali dziś tej drugiej, znacznie przyjemniejszej twarzy.
Ostatnio podział był dość jasny: fajna, widowiskowa gra na własnym stadionie i kicha w spotkaniach wyjazdowych. Mecze we Wrocławiu pozwalały wierzyć, że ekipę Laviczki stać na coś więcej niż piąte miejsce ugrane w poprzednim sezonie, ale starcia na wyjazdach (no, poza tym do Krakowa) sprowadzały na ziemię. Po spotkaniu z Jagiellonią może pojawić się mętlik – trzy punkty są, ale by dostrzec mankamenty, nie trzeba używać lupy.
Ech, wynudziliśmy się strasznie. Pierwszą połowę warto było obejrzeć bodaj tylko dla fajnych interwencji bramkarzy – Putnocky w dobrym stylu odbił strzał głową Imaza, a Węglarz zrewanżował się tym samym po próbie Celebana. Druga połowa, poza opisaną już sytuacją bramkową, w sumie wyglądała dość podobnie. Zaimponował nam tylko Błażej Augustyn. Wszedł na boisko siedem minut przed końcem, ale zdążył rozwalić łuk brwiowy Piaseckiemu, zmasakrować piłkarza Śląska przy wyskoku do główki i sfaulować rozpędzającego się rywala pod własnym polem karnym. I – co najlepsze – nie zobaczył przy tym nawet żółtej kartki. No, dorzucił też strzał w maliny, czym ostatecznie wyróżnił się na tle szarego tłumu.
Aaa, no i warto przyjrzeć się jeszcze skrzydłowemu Jagi, który nazywa się Kris Twardek. Czech z Kanady (albo jakoś tak), który ostatnio grał w klubach irlandzkich i nie notował tam zbyt dobrych liczb, kiwa się z powietrzem. Naprawdę! Z jednej strony – fajnie, bo potrafi przełożyć nogę nad piłką, nie robiąc sobie krzywdy, z drugiej – pożytku z tego tyle, co z niemowy w radiu. Powtarzanie tego z uporem maniakiem wygląda po prostu śmiesznie. Pierwszy ligowiec, który nabierze na przekładankę Twarda, otrzyma od nas tytuł “naiwniaka roku”.
W normalnych okolicznościach pewnie nie zwrócilibyśmy na to uwagi, ale taki to właśnie był mecz.
Fot. FotoPyK