Reklama

Valmiera? Benfica? Bez różnicy. Lech ma jaja

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

22 października 2020, 22:32 • 7 min czytania 44 komentarzy

Lech przegrał z Benficą. No i co z tego? Czy ktoś powinien mieć do niego jakiekolwiek pretensje? Nie, bo pokazał, że ma jaja i nie boi się grania tego, co chce.

Valmiera? Benfica? Bez różnicy. Lech ma jaja

Przed meczem mówiłem sobie, że wynik mnie nie interesuje. Szanse na to, by Lech pokonał Benficę – faworyta nie tylko naszej grupy, ale i kandydata do wygrania całej Ligi Europy – były znikome. Wiadomo, zawsze dobrze urwać punkty, ale oczekiwanie tego przed meczem z takim rywalem należałoby uznać za naiwność. Albo wręcz głupotę. Nawet po fajnych eliminacjach. Nawet mając w pamięci to, co Lech wyczyniał kiedyś w grupie z Juventusem, City i Salzburgiem.

Oczekiwałem dziś tylko jednego – takiej samej gry jak w eliminacjach. Lech wówczas stale podnosił sobie poprzeczkę. Co rundę dostawał trudniejszego rywala, z każdym kolejnym meczem taktyki nie zmieniał. Miało być odważnie. Widowiskowo. Efektownie. Ofensywnie. Miało być granie w piłkę, a nie przeszkadzanie.

I to wszystko było także z Benficą.

A wynik? Dajmy spokój, w kontekście tego meczu to tylko nieistotna ciekawostka.

Reklama

Znamy doskonale trenerów, którzy zamurowaliby dostęp do własnej bramki, licząc na to, że jakimś cudem uda się doprowadzić rywala do białej gorączki i urwać punkty. Ale Lech – mimo wyniku, który z pozoru wskazuje na naiwną piłkę – nie dał się zepchnąć do defensywy. Lech grał na swoich warunkach. Lech grał dokładnie tak, jak z Valmierą, Hammarby, Apollonem, Charleoi. Mam poczucie, że gdyby na Bułgarską przyjechał Bayern Monachium, Lech dalej próbowałby grać swoje.

Oczywiście – nie zawsze się to opłaca. W europejskich ligach widzimy, że pójście na wymianę ciosów z faworytem zwykle kończy się zerowym dorobkiem punktowym. Ale moim zdaniem, właśnie to jest najfajniejsze w Lechu. Nie gra pod wynik, choć wynik osiąga, bo sam awans do Ligi Europy to – w świetle ostatnich lat – duży wyczyn. Wydaje mi się, że “Kolejorz” traktuje puchary na zasadzie nagrody. Zupełnie, jakby Dariusz Żuraw powiedział przed meczem: “panowie, to nasza chwila, bawmy się nią”.

Nie było robienia w gacie przed rywalem.

Nie było gry na udo, czyli „albo się udo, albo się nie udo”.

Nie było bezradności.

Nie było futbolu reaktywnego i murowania, by przyjąć jak najmniejszy wymiar kary.

Reklama

Nie było bylejakości.

Nie było akceptowania tego, co chciała narzucić Benfica.

Ktoś może powiedzieć, że z porażki cieszyć się nie wypada, jakakolwiek by ona była, ale najmocniej przepraszam – mnie mecz Lecha  satysfakcjonuje. Nie tylko dlatego, że – nawet z perspektywy postronnego widza – świetnie się to oglądało. Także z tego powodu, że taka gra daje nadzieję przed meczami z Standardem Liege i Glasgow Rangers. Po prostu – wyobrażenie sobie, że Lech wychodzi z grupy Ligi Europy w efektownym stylu, nie wymaga przedawkowania substancji dozwolonych od lat 18. To jak najbardziej realny scenariusz.

Nie chcę więc, by z tego tekstu wybrzmiało, że uważam Lecha za drużynę idealistyczną, naiwną, stworzoną do pięknych porażek. Wręcz przeciwnie. Po prostu znacznie bardziej wolę ładną porażkę po próbie efektownego zwycięstwa niż przegraną po farfoclu i próbie grania na brzydkie 1:0. Przecież Lech po raz kolejny pokazał, że taktyka “na nich!” przynosi znacznie lepsze efekty niż to, co zwykle proponują nam polskie kluby w pucharach. Co więcej, mogła przynieść punkty także i dziś. Wyobraźmy sobie, że sędzia dyktuje czerwoną za przewrócenie Skórasia. Albo że Kaczarawa wykorzystuje jedną z dwóch sytuacji, które miał w końcówce (przynajmniej jedną powinien). Lub że Moder nie trafia w poprzeczkę, ale pod nią. Wiadomo, klasyczne gadanie polskiego kibica – gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka. Ale w tym spotkaniu Lech naprawdę nie chciał, by los w swoje ręce wzięli przypadek, fart i szczęście. „Kolejorz” chciał zagrać na swoich warunkach i mu się to udało. Wszystkie wypowiedzi przedmeczowe o tym, że nie przestraszy się drużyny z Lizbony, nie były wyssane z palca.

“Kolejorz” był po prostu słabszy. Zresztą, o czym my mówimy. Benfica wydała latem na transfery prawie 100 milionów, kiedy w Polsce była podjarka, że udało sprzedać się Modera za 10 baniek. Inne światy. Letnie okno plasuje Benficę, w dobie kryzysu koronawirusowego, w światowej czołówce najbardziej rozrzutnych klubów. Jak wspomniałem, nie zdziwię się, jeśli Portugalczycy wygrają całą Ligę Europy. A Lech wyszedł z nimi na boisko i zaprosił do grania w piłeczkę. Taką, jaką chce, taką, jaką lubi.

I ani razu nie dał przy tym zepchnąć się do rozpaczliwej defensywy. W końcówce, mając niekorzystny wynik, cały czas atakował, parę razy był blisko celu. Tymoteusz Puchacz mówił w wywiadzie dla TVP, że z perspektywy boiska czuł, iż portugalski zespół gra na czas. A do tego zdradził, że Vertonghen przyznawał lechitom coś w stylu “miałem duże szczęście w sytuacji, gdy sędzia nie dopatrzył się faulu na Skórasiu”. Przy 2:3 oglądaliśmy takie rzeczy jak „szybką nogę” Marchwińskiego, którą założył rywalowi siatę. A przecież mecz zaczął się od groźnych strzałów Modera, a nie „wyczucia rywala”, przecież Lech odpowiedział od razu po straconej bramce, przecież Lech grał tak samo przez cały mecz, niezależnie od tego, jaki wynik był akurat na tablicy świetlnej.

Lech ma jaja, bez dwóch zdań.

Jedyne, co mi się nie podobało, to wprowadzenie Muhara za Ramireza i zdjęcie Ishaka, który był w gazie. Ale to detale. I rozumiem też, że skoro Liga Europy ma być zabawą, to każdy powinien wziąć w niej udział. Swoją drogą, a propos Ishaka, przez niego 2. Bundesliga jawi mi się jako najtrudniejsza do rozgryzienia liga świata. A sami wiecie, że w Ekstraklasie sytuacji z gatunku „mózg rozwalony” nie brakuje. Przyszedł chłop po sezonie, w którym zdobył tylko jedną bramkę. W kontekście ligi – lepszej niż Ekstraklasa, ale też bez ogromnej przepaści – był w zeszłym sezonie nieistotną postacią. Przyszedł do wicemistrza Polski i z miejsca zaczął być gwiazdą. Dziś, po tylu meczach, nie będzie przesadą stwierdzenie, że daje Lechowi jeszcze więcej niż Gytkjaer, przecież król strzelców, człowiek – jeszcze kilka miesięcy temu pomyślelibyśmy – nie do zastąpienia. A jednocześnie w 2. Bundeslidze pewne miejsce w składzie mają jeszcze do niedawna ligowe pierdoły: Rodrigo Zalazar, Ognjen Gnjatić, Thomas Dahne (gdy jest zdrowy) i David Kopacz. W tej samej lidze, w której taki gość jak Ishak kompletnie się zaciął.

Jak to się dzieje? Nie wiem.

Ale to uwaga na marginesie, którą Lech dziś (ani nigdy) przejmować się nie musi. Sam Ishak zdobył dwie bramki i to jego należy uznać największym bohaterem „Kolejorza”. Ale podobał mi się też Jakub Kamiński, który miał spory udział przy drugim golu. Zacząłem zastanawiać się – czy widziałem w ostatnich latach polskiego 18-latka, który grałby lepiej? I wydaje mi się, że nie. Na Boga, to dopiero rocznik 2002. Przecież Kamiński dopiero przygotowuje się do matury. A już wychodzi na Benficę w Lidze Europy i potrafi być wyróżniającą się postacią. Ogromy talent, nie zdziwię się, jeśli wkrótce przebije sumą odstępnego Jakuba Modera. Coś mi mówi, że Lech takiej perełki jeszcze nie wychował.

Można narzekać na występ środkowych obrońców. O ile Crnomarković – jako zawodnik pierwszego składu – jest gościem, na którym powinna spoczywać odpowiedzialność, o tyle Dejewskiego – przywołując poznańskiego klasyka – winiłbym najmniej. Tak, maczał paluchy przy trzech golach, tak, zagrał słabo. Ale jak miał zagrać? To gość wyciągnięty z bidnej Warty Poznań głównie po to, by zapewnić głębię składu. Jeśli już powinniśmy mieć o tę sytuację pretensje, to bardziej do władz Lecha, że nie zapewniły przed Ligą Europy solidnych wzmocnień (zwłaszcza wiedząc, że Satka wypadnie na pierwszy mecz, a Rogne jest szklany). Ale z drugiej strony – czy Lech naprawdę był w sytuacji, w której powinien konstruować kadrę do gry na trzech frontach? Przecież sam awans to pewna niespodzianka. A ściąganie piłkarzy last minute – po meczu z Charleoi trochę okienka transferowego zostało – nie zawsze kończy się sukcesami. Zagrał Dejewski, trudno. Przecież – o czym wspominałem wcześniej – chodzi o to, by się dobrze bawić.

Benfica miała znacznie większą jakość. I to wyszło. Musiało wyjść. Ale nie wyszło po nadstawianiu policzków i modleniu się o to, by wszystkie ciosy okazały się chybione. Wyszło po ich wymianie. I jeśli przegrywać, to właśnie tak – w dobrym stylu, po odważnej piłce, po grze, która daje nadzieję, że kolejne mecze „Kolejorza” mogą być nie tylko ładne, ale i skuteczne.

Grajcie swoje, wyniki w Europie przyjdą.

Fot. newspix.pl

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Po czterdziestce i ze sztucznym kolanem. Lindsey Vonn wróciła i marzy o igrzyskach

Sebastian Warzecha
1
Po czterdziestce i ze sztucznym kolanem. Lindsey Vonn wróciła i marzy o igrzyskach

Felietony i blogi

Komentarze

44 komentarzy

Loading...