Zamknięcie w kompleksie Disneylandu, ograniczony kontakt z rodziną oraz światem zewnętrznym, występy bez publiczności – zawodnicy NBA musieli w ciągu ostatnich tygodni mierzyć się z wieloma niedogodnościami. Wreszcie jednak dłużące się rozgrywki 2019/2020 dobiegły końca. Triumfują Los Angeles Lakers. Zespół, który miał wielu bohaterów, ale dwóch szczególnych: LeBrona Jamesa i Anthony’ego Davisa.
Mało która drużyna ucierpiała tak mocno, zanim jeszcze sezon NBA został wznowiony. W czerwcu gracz pierwszej piątki Lakers – Avery Bradley – ogłosił, że z powodów rodzinnych nie będzie w stanie przyjechać do kompleksu w Orlando. W tamtym momencie zmalał nie tylko optymizm fanów „Jeziorowców”, ale i szanse zespołu w oczach ekspertów czy bukmacherów – tytuł zaczęto bardziej przepowiadać Los Angeles Clippers.
Ekipa Kawhiego Leonarda w półfinale konferencji sensacyjnie uległa jednak Denver Nuggets. I kiedy to właśnie klub z Kolorado stanął na drodze Lakers, niewielu pamiętało o absencji Avery’ego Bradleya. Jeśli już coś wspominano, to fakt, że Denver nie mają ważnego zawodnika, kontuzjowanego Willa Bartona. LeBron i spółka wyglądali natomiast piekielnie mocno i trudno było sobie wyobrazić, że kogoś im brakuje.
Portland Trail Blazers, Houston Rockets, Nuggets – wszystkich tych rywali odprawili w pięciu meczach. Powiedzieć, że się nie napocili – to przesada, ale przed wielkim finałem z Miami Heat stawiano ich w roli zdecydowanych faworytów. A kiedy wygrali dwa pierwsze spotkania, a liderzy przeciwników – Goran Dragić oraz Bam Adebayo – męczyli się z urazami, każdy wiedział, że sprawa zmierza ku nieuniknionemu.
Przewaga talentu
Obaj doznali kontuzji w pierwszym meczu – Adebayo wrócił na czwarty, Dragić nie powinien na parkiecie pojawić się zapewne w ogóle, ale zaliczył osiemnaście minut w szóstym. Pech to pech, ale to przecież nie pierwszy raz, kiedy jeden z finalistów ma tego typu problemy. W 2015 roku LeBronowi wypadli Kyrie Irving i Kevin Love, a w ubiegłym roku urazy Kevina Duranta i Klaya Thompsona pomogły Toronto Raptors.
Heat i tak zdołało urwać dwa mecze i nieco pogrozić rywalom, doprowadzając w piątek stan rywalizacji do 2:3. Potrzebne były do tego dwa fenomenalne występy Jimmego Butlera (40 punktów, 11 zbiórek i 13 asyst oraz 35 punktów, 12 zbiórek i 11 asyst). Można mieć jednak wrażenie, że Lakers przez cały czas nie odsłaniali pełni swojego potencjału.
Bo kiedy już odpięli wrotki – czyli dzisiaj w nocy – to naprawdę nie było co zbierać. W pierwszej połowie spotkania Jeziorowcy bronili tak, że zawodnicy Miami nie mogli znaleźć żadnej łatwej pozycji do rzutu, żadnych łatwych punktów. W ciągu dwudziestu czterech minut zdołali uzbierać zaledwie 36 oczek (przy 64 Lakers)! A przecież żyjemy w erze trójek, pełnej utalentowanych ofensywnie zawodników. Taka sytuacja, stłamszenie ataku rywali, jest żywcem wyrwana z lat dziewięćdziesiątych.
Losy tytułu zostały zatem szybko rozstrzygnięte, strata dwudziestu ośmiu punktów była już nie do odrobienia. Choć Butler i spółka i tak zdołali ją mocno zniwelować, bo ostatecznie przegrali 93:106 (a serię 2:4). Godne pożegnanie z finałami. Finałami, do których będą chcieli jak najszybciej wrócić. Jakie mają na to szanse?
Trudno powiedzieć, bo mówimy w końcu o kopciuszku, drużynie, na którą przed startem sezonu, w kontekście gry w finałach, nie stawiał niemal nikt. Po świetnych rozgrywkach regularnych optymistów było już więcej, ale wciąż – typowano raczej Milwaukee Bucks czy Boston Celtics. Niewykluczone, że w przyszłym sezonie będzie podobnie.
Bo drużyna z Florydy – na papierze – może nie robić piorunującego wrażenia. Przez większość sezonu na pozycji rozgrywającego występował debiutant Kendrick Nunn, w playoffach zastąpił go 34-letni Dragić. W pierwszej piątce oglądaliśmy też drugoroczniaka Duncana Robinsona, czy wędrującego w ostatnich latach od klubu do klubu Jae’a Crowdera. Na pierwszy rzut oka: to nie jest drużyna kalibru mistrzowskiego.
Jednak parkiet pokazał co innego. Zespół, który świetnie rzuca za trzy, w którym gra ofensywna jest rozdzielona na wielu graczy, a podstawowy środkowy porusza się lekko jak sarenka w obronie i potrafi kryć każdego gracza – może zajść naprawdę daleko. Ale – przynajmniej tym razem – to nie wystarczyło na Lakers.
Sukces ma wielu ojców, ale jeden to Lebron
W lipcu ubiegłego roku Lakers zabulili za Anthony’ego Davisa jak za zboże. Pożegnano się m.in. z Lonzo Ballem, Brandonem Ingramem, Joshem Hartem oraz kilkoma wyborami w pierwszej rundzie draftu. Już wtedy wydawało się, że gra jest warta świeczki. A jeśli znajdowali się jacyś niedowiarkowie – Davis szybko zaczął ich wyjaśniać.
Pojawiały się opinie, że to najlepszy zawodnik, z jakim kiedykolwiek grał LeBron (a dzielił przecież parkiety z Dwyanem Wadem czy Kyriem Irvingiem). Ma to swoje uzasadnienie.
NBA może odchodzić od tradycyjnych podkoszowych, ale dla gracza, który potrafi kozłować, rzucać z półdystansu i zza łuku, przy tym mierzy około 210 cm, a z budowy ciała bardziej przypomina pterodaktyla niż człowieka – zawsze znajdzie się miejsce. Dominacja podkoszowego Lakers na przestrzeni 21 meczów w playoffach była niesamowita. Oto kilka jego najlepszych występów:
43 punkty (14 celnych z 18 rzutów z gry), 9 zbiórek i 4 asysty – przeciwko Blazers.
34 punkty (15 z 24), 10 zbiórek i 4 asysty – przeciwko Rockets.
37 punktów (12 z 21), 10 zbiórek i 4 asysty – przeciwko Nuggets.
32 punkty (15 z 20), 14 zbiórek i asysta – przeciwko Heat.
Średnia skuteczność rzutów z gry? 57,1 procent. Inne zespoły nie miały na niego recepty – musiały po prostu zaakceptować fakt, że Davis zrobi swoje. I próbować wygrać mimo tego.
Zastanawiano się nawet, czy to właśnie Davis nie zasługuje na statuetkę dla najlepszego gracza Finałów. W dwóch ostatnich spotkaniach sezonu LeBron rozwiał jednak wątpliwości. To trochę tak, jak w przypadku wczorajszego popisu Rafy Nadala – naprawdę kończą nam się słowa na opis wyczynów tego gościa. Trzydzieści pięć lat na karku (w grudniu skończy trzydzieści sześć), siedemnaście sezonów na liczniku – on nie ma prawa grać tak dobrze!
Nie było w historii NBA bardziej atletycznego gracza po trzydziestce. James może nie skakać tak wysoko, jak za czasów w Cavaliers i Miami, ale wciąż sięga chmur, a kiedy zechce wejść pod kosz, pędzi niczym lokomotywa. Do tego dochodzą aspekty czysto koszykarskie – gracz Lakers jest niepowtarzalnym kreatorem gry i jednym z najinteligentniejszych, najlepiej czytających wydarzenia boiskowe zawodników w lidze – bo przecież już wszędzie był i wszystko widział.
W pomeczowej rozmowie ze Scottem Van Peltem z ESPN oznajmił, że „35-letni LeBron zdominowałby 27-letniego LeBrona”. I w sumie mu wierzymy.
Najlepsze, że – co nie jest żadnym odkryciem – on ma jeszcze sporo paliwa w baku. Zdobył właśnie czwarte mistrzostwo, ale wcale nie musi się na nim zatrzymać. Te będzie wspominał jednak szczególnie, bo razem z całym zespołem zadedykował je Kobemu Bryantowi.
Lakers wyglądali jak dwugłowy smok, ale trzeba docenić wkład pozostałych graczy. Od ożywionych weteranów: Rajona Rondo, Dwighta Howarda, Markieffa Morrisa, Danny’ego Greena, przez chimerycznego 25-latka Kyle’a Kuzmę, do wyglądającego jak osiedlowy mechanik Alexa Caruso oraz Kentaviousa Caldwella-Pope, który już w czasie gry dla Lakers odbębnił 25-dniową odsiadkę w więzieniu.
Nie byli perfekcyjni, ale nie dało się odebrać im zaangażowania i determinacji – w czym pewnie niemały udział miało przywództwo LeBrona. I przede wszystkim – noc w noc grali twardą defensywę, która wiele razy okazywała się decydująca. Weźmy za przykład Howarda – w czasie serii z Denver kolekcjonował faule, ale „zagościł” przy tym w głowie Nikoli Jokica, który przez pięć spotkań nie miał łatwego życia.
Sukces ma zatem wiele ojców, ale najwięcej będzie mówić się o LeBronie. I cóż, słusznie.
Równowaga
Wczoraj Rafael Nadal dogonił w liczbie tytułów wielkoszlemowych Rogera Federera, dzisiaj Los Angeles Lakers złapali Boston Celtics. Mają już siedemnaście mistrzowskich pierścieni, tyle samo co ich odwieczny rywal. A na dodatek w finałach byli… łącznie trzydzieści dwa razy.
Taki mamy klimat w tej najlepszej lidze świata. Jeziorowcy mogą mieć kilka gorszych lat, ale w końcu wracają tam, gdzie ich miejsce. Zazwyczaj w typowy dla siebie sposób – nie opierając przebudowy składu na młodych graczach, tylko pozyskując wielkie gwiazdy. Bo te po prostu chcą grać w „Mieście Aniołów”. Najpierw Los Angeles wybrał James, potem Davis.
Oczywiście pojawią się głosy, że tym razem Lakers zdobyli tytuł „z gwiazdką”. Z podobnymi zarzutami muszą mierzyć się wszystkie zespoły, wszyscy sportowcy, którzy odnosili sukcesy w czasach pandemii.
Jasne, za nami specyficzny sezon. Nie da się ukryć, że gra przy pustych trybunach wiąże się z innymi emocjami, ze zdecydowanie mniejszą presją. A publiczności nie było przecież w ogóle – chyba że liczymy dziennikarzy albo rodziny zawodników, które w pewnym momencie zawitały do Disneylandu. Takie warunki rzekomo miały promować strzelców, bo wiecie – niby ręką nie zadrży, kiedy na hali jest nieco ciszej.
To się jednak nie do końca sprawdziło. Może i snajper z Denver Jamal Murray znajdował się w życiowej formie, ale choćby specjalista od trójek (i defensywy) z Lakers – Danny Green – rzucał tak słabo, że… kibice wysyłali mu groźby śmierci. A na koniec – wszyscy po prostu mierzyli się z tym samym. Życie w bańce mogło być uciążliwe zarówno dla zawodników Lakers, jak i, przykładowo, Orlando Magic. LeBron i spółka może i zdobyli wyjątkowy tytuł, ale wcale nie gorszy od tych z poprzednich lat.
Wraz z powrotem Los Angeles na tron końca dobiegł, wyjątkowo przeciągnięty w czasie, sezon 2019/2020 w NBA. Kiedy znowu zobaczymy wielką koszykówkę? Zapewne dopiero w styczniu, może nawet lutym. Celem ma być powrót na hale, powrót do gry przy aplauzie choćby kilku tysięcy fanów. Na to też liczymy – że występy w bańce przejdą do historii. Ale trzeba przyznać: to był całkiem udany projekt.
Fot. Newspix.pl