Pewnego dnia Kamil Twarzyński, trener Pomorzanina Nowogard, uświadomił sobie, że zostało mu tylko kilka miesięcy życia. Nie wiedział, co powiedzieć córce, która wróciła zapłakana ze szkoły, gdy dowiedziała się o jego chorobie. O chłoniaku Hodgkina, który zaatakował osobę wysportowaną, energiczną, oddającą się swoim pasjom i poświęcającą większość życia piłce nożnej. Co czuł, gdy wszystko, na co długo pracował, zaczęło się rozpadać? Jak przeżył wręcz wyniszczającą dawkę leków i 23-dniową izolację na szpitalnym oddziale? Jak to się stało, że pokonał wszystkie przeciwności i wrócił do zdrowia? Zapraszamy.
Jakim człowiekiem stał się po chorobie Kamil Twarzyński?
Jestem obecnie człowiekiem zdystansowanym do pewnych spraw życiowych. Niestety, zanim lekarze postawili diagnozę, przede wszystkim praca była u mnie na pierwszym miejscu. Moje życie toczyło się w strasznie szybkim tempie, co generowało u mnie duży stres. Nie myślałem dawniej w kategorii – „muszę być zdrowy”. To bywa nierzadko bardzo złudne. Od najmłodszych lat prowadziłem zdrowy tryb życia. Regularnie trenowałem, występowałem na boiskach ligowych, starałem się jak najlepiej odżywiać. Jednakże, tak jak już wspomniałem, stres, dużo obowiązków, a przede wszystkim mój charakter – bo lubię wszystkiego dopilnować, musi być dyscyplina, muszę czuć, że wszystko gra – były problemem. Te czynniki nakładały się często na niezdrowe emocje, czułem ciągle taką wewnętrzną presję. Obecnie zszedłem na ziemię. Bardziej dbam o siebie, o swój rytm dnia codziennego. Przede wszystkim moje zdrowie jest najważniejsze.
Gdy przyszedł dla mnie bardzo ciężki czas w życiu, otrzymałem ogromne wsparcie od rodziny, przyjaciół czy znajomych. Pokazało mi to, że to, co robiłem zawsze – starałem się pomagać ludziom, jeśli była taka możliwość – wróciło w najtrudniejszych chwilach do mnie. Dobro wraca. Ostatnie 2-3 lata sprawiły, że jestem jeszcze bardziej empatyczny w stosunku do drugiego człowieka. Obecnie pragnę na swoim przykładzie pokazać wielu osobom, że życie nie jest łatwe, ale trzeba każdego dnia walczyć z przeciwnościami losu.
Cofniemy się teraz do dnia, w którym dowiedziałeś się o niekorzystnej diagnozie. Co czułeś wtedy na samym początku pojedynku z nowotworem? Miałeś żal do losu, do życia, że akurat spotkało to ciebie – sportowca, który zawsze prowadził się profesjonalnie, osobę zaangażowaną społecznie w pomoc dla innych, a przede wszystkim jeszcze młodego mężczyznę?
W marcu 2018 roku po ćwiczeniach siłowych na moim ciele, w okolicy pachy pojawiło się zgrubienie. Pierwsza diagnoza wskazywała, że jest to powiększony pakiet węzłów chłonnych. Podczas operacji wycięto mi to oraz zrobiono na poczet zabiegu dodatkowe badania. Gdy otrzymałem wyniki i okazało się, że mam złośliwy nowotwór. To była jedna z najtrudniejszych chwil w całym moim życiu. Nagle pojawił się strach i pytanie, co będzie dalej. W ułamku sekundy całe moje pozytywne nastawienie względem życia i świata zmieniło się o 180 stopni. Zacząłem wówczas czytać różne strony internetowe, na których znajdowały się informacje dotyczące chłoniaka z komórek B typ T. Uświadomiłem sobie, że mogą mi zostać już tylko ostatnie dni mojego życia. A przecież posiadałem wtedy tyle planów.
Córka dopiero co zaczęła edukację szkolną. Miałem bardzo dobrą pracę – menedżer gminnej hali widowiskowo-sportowej wraz z hotelem. Mój zespół, którego byłem szkoleniowcem – Rega Trzebiatów – znajdował się na podium IV ligi. Długo i żmudnie pracowałem na to wszystko, a za moment mogło mnie już nie być. Na dodatek gdy pojechałem do Warszawy na bardziej kompleksowe badania, po dokładnej analizie wyników wyszło, iż jest to IV stopień zaawansowanego rozwoju choroby i do czasu tej konsultacji tak naprawdę już 3 lata żyłem z nowotworem! No nie będę ukrywał, było mi cholernie ciężko tamtej pamiętnej wiosny.
Co było dla ciebie najgorsze w trakcie leczenia? Świadomość, że mogą to być twoje ostatnie dni? Rozłąka z rodziną i trudy jakie twój organizm znosił w trakcie chemioterapii?
Najtrudniejszym momentem było to, jak musiałem wytłumaczyć 8-letniej córce, co tak naprawdę działo się wówczas ze mną. Pewnego dnia Natasza przyszła zapłakana ze szkoły i pyta się mnie: „Tatusiu, czy to prawda, że ty umrzesz? Bo koleżanki powiedziały, że ludzie zbierają dla ciebie pieniążki i jesteś śmiertelnie chory”. To było dla mnie ogromne wyzwanie, by w odpowiedni sposób powiedzieć jej prawdę. Oczywiście wytłumaczyłem jej, że jestem ciężko chory, ale że będę walczył i zrobię wszystko, by być dla niej zdrowym. Samo leczenie także było dla mnie próbą charakteru. Życie na walizkach. Trzebiatów-Warszawa. Dom-szpital. Na samym początku pobrano mi komórki macierzyste. Przechodziłem także 3-tygodniowe cykle chemioterapii. Łącznie aż 8…
W lutym 2019 roku konieczna była 23-dniowa izolacja na specjalnym oddziale, po tym, jak dokonano mi przeszczepu tych komórek. Otrzymałem najsilniejszą, wręcz wyniszczającą dawkę leków. Myślę, że to były najtrudniejsze chwile podczas procesu leczenia. Cała kuracja jest czymś wręcz obdzierającym człowieka z godności. Po pierwszej dawce przyjętej chemii na mojej głowie nie było już ani jednego włosa. Schudłem aż 14 kilogramów – z 86 na 72. Na dodatek nie dość, że fizycznie czułem się wrakiem, to przebywanie w izolacji, inni ludzie walczący o życie, inni umierający gdzieś salę obok – te czynniki sprawiły, że przeszedłem załamania nerwowe. Choć podkreślę jeszcze raz. Miałem wsparcie rodziny, miałem wsparcie przyjaciół, miałem powody, dla których chciałem przeżyć. Udało się. I tak o to siedzimy tutaj sobie, pijemy kawkę i spokojnie rozmawiamy.
Na tyle, ile cię znam, mimo iż dostałeś przeogromny cios od losu, to pewnie ani przez moment nie myślałeś, żeby odpuścić i zacząć powoli żegnać się ze wszystkimi.
Nie będę ukrywał, że przez okres leczenia w mojej głowie rodziły się różne myśli. To zresztą normalne dla osoby będącej w takiej sytuacji. Jednakże duży wpływ na moją postawę miał fakt, iż od dziecka byłem związany ze sportem. Jestem bramkarzem, a na tej pozycji wypada mieć silny charakter i mimo tego, że przegrywasz mecz, często po twoim błędzie, to następnego dnia trzeba iść na trening i walczyć. Sądzę, że dusza sportowca wpłynęła na to, iż się nie poddałem. Powiedziałem sobie, że jest to kolejna szansa. Następna walka, którą muszę wygrać. Przy czym czekało mnie spotkanie o najwyższą stawkę. Na pewno pomoc mentalna od bliskich, a także finansowa od całego środowiska lokalnego, również związanego ze sportem, dawała mi poczucie nadziei i tego, że nie jestem zmuszony walczyć sam.
Byłeś mocno zaskoczony rozmiarami wsparcia i tym, jak wielka liczba osób zaangażowała się w zbiórkę na leczenie? Praktycznie większość zachodniopomorskiego świata piłkarskiego – kluby, sędziowie, byli zawodnicy – udzielili ci pomocy finansowej. A przecież przed chorobą potrafiłeś wzbudzać swoją postawą na ławce trenerskiej duże kontrowersje. Wielu przeciwników po prostu nie przepadało za twoją osobą. Nie ma co ukrywać, sędziowie też nie mieli z tobą lekko. Jak byłeś jeszcze młodzieniaszkiem, kibice określali cię mianem „trzebiatowski Radek Madjan”. A jednak kiedy potrzebowałeś wsparcia, to ludzie związani ze sportem bez wahania zjednoczyli się dla ciebie i po prostu pomogli.
Było to dla mnie duże zaskoczenie. Zresztą jak słusznie zauważyłeś, jestem ambitny i strasznie nie lubię przegrywać. W życiu prywatnym również, choć klęski się zdarzają i należy je z pokorą przyjąć. Czasami nie potrafiłem pogodzić ze skutkami porażek. Stąd myślę, że odbiór mojej osoby był różny i wielu osobom mogło się to nie podobać. Obecnie staram się aż tak mocno nie uzewnętrzniać negatywnych emocji. Przeszedłem z etapu „Kamila młodego” na „Kamila dojrzałego”’, co zresztą staram się – chyba z dobrym efektem – stosować w relacjach z moimi zawodnikami. Co do samej zbiórki – finanse akurat nie były w tym momencie dla mnie tak istotne. Bardziej liczył się sam gest. Kiedy zobaczyłem, ile osób wzięło udział w akcji i wpłaciło jakąś tam symboliczną kwotę, uświadomiłem sobie, że ludzie mimo wszystko mnie szanują i chcą mi pomóc. Wzmocniło mnie to psychicznie. Dało wiarę, że historia skończy się happy endem.
Najgorsze masz już za sobą? Nowotwór to już absolutnie przeszłość?
Myślę, że dzięki tej zbiórce [zebrano prawie 70 tysięcy złotych – red.] i moim bliskim udało mi się – chyba mogę postawić taką tezę – wyjść z choroby. Byłem 28 sierpnia na badaniach. Wyniki są niezłe. W końcu po trzech latach wszystko jest w normie, jeśli chodzi o odporność. Wiadomo, że muszę być czujny i dalej dbać o siebie – brać suplementy, trzymać odpowiednią dietę. Ale psychika też jest bardzo ważna. Powinno się optymistycznie patrzeć w przyszłość. Jednak z tyłu głowy mam gdzieś zakodowane to, że po pięciu latach może, ale nie musi nastąpić reemisja choroby. W październiku jadę na kolejne badania, tym razem tomografia. Jestem dobrej myśli.
Widzę, że wróciłeś w podobnym zakresie do wykonywanych zajęć przed chorobą. Ta sama praca, znowu realizujesz się jako szkoleniowiec.
Jestem człowiekiem, który lubi żyć intensywnie i być tam, gdzie coś się dzieje. Potrzebuję, zwłaszcza teraz, troszkę więcej odpoczynku i spokoju, dłuższego czasu na regenerację, bo organizm jeszcze nie jest na tym etapie, co przed nowotworem. Jeżeli coś robię, to staram się włożyć maksimum zaangażowania w to, stąd może czasem grafik mam mocno napięty. Sam się o tym przekonałeś, umawiając się na rozmowę. Staram się spędzać z rodziną jak najwięcej czasu. To jej poświęcam obecnie najwięcej uwagi. Cieszę się każdą chwilą. Zdecydowanie w moim życiu zaszło pewne przewartościowanie. Uważam, że w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Dzień, w którym nastąpił twój powrót na ławkę trenerską po chorobie, był jednym z najszczęśliwszych w twoim życiu?
Zdecydowanie pierwszy mecz sparingowy oraz następnie ligowy stanowiły bardzo ważne wydarzenie. Wtedy pomyślałem sobie: „kurcze, Kamil, udało się, to o czym nawet nie miałeś odwagi marzyć, gdy spędzałeś kolejne dni w szpitalnym odizolowaniu”. Choć tak naprawdę, szczęśliwy z tytułu powrotu do pracy trenera poczułem się w momencie, gdy tymczasowo objąłem grupę dzieciaków w Redze Trzebiatów. Piłka nożna to nierozłączny element mojego życia. Moja pasja, która mnie ukształtowała. Tamten trening, mimo iż przeprowadziłem ich w swojej przygodzie, myślę, że spokojnie ponad tysiąc, był wyjątkowy i niepowtarzalny. Muszę też otwarcie przyznać, że czułem wówczas stres, taki pozytywny, wręcz ekscytację. W lutym pojawiła się oferta z Nowogardu. Przekonała mnie wizja prezesa oraz to, że jest duże zaangażowanie wielu ludzi w ten projekt. Mam szansę robić to, co kocham. A wracając do pierwszego meczu ligowego po przerwie, to na dodatek okraszony został zwycięstwem mojej drużyny 3:0. Warto było walczyć.
Pewnego razu kiedy mieliśmy okazję spotkać się, powiedziałeś: „jestem teraz trenerem, a nie treserem”. Sam przyznałeś przed chwilą, że ostatnie życiowe doświadczenia poniekąd wymusiły zmianę podejścia w stosunku do piłkarzy, wyznaczonych zadań, a także po prostu relacji z przeciwnikami. Jak byś przedstawił teraz swój profil trenerski?
Moje zachowanie wynikało przede wszystkim z frustracji. Frustrację powodował brak czasu. Brakowało dostatecznej liczby jednostek treningowych, brakowało zawodników na treningach. Zresztą praca trenera w niższych ligach zazwyczaj oznacza, że praktycznie samemu nosisz wszystko na swoich barkach. Począwszy od odpowiedzialności za wynik, kończąc na sprawach prozaicznych wręcz, jak załatwienie transportu na spotkanie wyjazdowe. Zawsze chciałem, aby moja drużyna grała jak najlepiej w piłkę i realizowała wyznaczone zadania taktyczne, a przy tym nie byłem cierpliwy.
Teraz rozumiem, że zespół i jego budowa to proces długotrwały, trwający nierzadko nawet 3 lata. Nie mogę oczekiwać wszystkiego na już. Dzięki temu, że teraz podnoszę swoje kwalifikacje na kursie trenerskim UEFA A, potrafię spojrzeć na niektóre aspekty z zupełnie innej strony. Przede wszystkim, aby proces budowy drużyny przebiegał w sposób prawidłowy, ja muszę okazywać mniej negatywnych emocji, być bardziej wyrozumiały. Stres był, jest i będzie. Moje najważniejsze zadanie to sprawić, by ten stres u mnie i moich zawodników, stanowił czynnik mobilizujący i wzbudzający wzmożony wysiłek na boisku. Moja nowa drużyna, nowy projekt autorski, Pomorzanin Nowogard powinna skorzystać na zmianie mojego nastawienia. Przynajmniej tak myślę.
Zespół, nad którym objąłeś niedawno stery, rzeczywiście zapowiada się na ciekawe przedsięwzięcie. Kadra jak na realia okręgówki dość silna. Prezes Pomorzanina pozyskuje nowych sponsorów, organizacyjnie wygląda to bardzo poprawnie. Na dodatek ostatnio było o was głośno z racji przyjścia do drużyny Radosława Janukiewicza. W opinii mojej i nie tylko, jeżeli chodzi aspekty pozasportowe, jest to ryzykowny ruch. Zawodnik z takim CV może mieć przecież niekorzystny wpływ na szatnię, a także próbować podważać twój autorytet.
Założenia odnośnie do projektu są takie, że chcemy, aby cały czas drużyna się rozwijała. Istnieją ku temu odpowiednie warunki i możliwości, zwłaszcza infrastrukturalne. Ważne jest to, że możemy młodzieży zapewnić odpowiedni rozwój. Przyjście Radka Janukiewicza do Nowogardu to kolejny krok ku temu, by klub poszedł do przodu. Po pierwsze, wartość dodana dla innych chłopaków. Może przekazać im swoją wiedzę i doświadczenie. Po drugie, dla mnie jako szkoleniowca, to też istotne, by ktoś mógł czasem coś podpowiedzieć, spojrzeć na pewne kwestie z innej perspektywy. Wprawdzie znam swoją wartość i posiadam już 15-letnie doświadczenie trenerskie, ale przecież nikt nie jest doskonały.
Radek może przecież, zresztą tak samo jak inni piłkarze, zwrócić mi w normalny sposób uwagę, że robię coś źle albo że mogę zrobić coś jeszcze lepiej. Poza tym Radek jest profesjonalistą. Nie będzie przecież po kątach buntował chłopaków i zmieniał taktyki ustalonej przez mnie. Ja mam swoją pracę do wykonania, on swoją. Będziemy współpracować. Marketingowo ten ruch również Pomorzaninowi na pewno wyjdzie na plus. Moim zadaniem jest jak najlepiej „wykorzystać” jego postać dla drużyny. Sprawić, by zespół i piłkarze jak najwięcej wynieśli z jego obecności na boisku i treningach. Naszym celem jest awans do IV ligi. Dajemy rywalom jasny sygnał, że robimy wszystko, aby się to ziściło.
Na sam koniec rozmowy, proszę, postaraj się na chwilę wyłączyć myślenie o przebytej chorobie. Zagrałeś kilkanaście spotkań w starej III lidze. Jako 25-latek miałeś okazję być tymczasowo pierwszym trenerem III-ligowej Regi Trzebiatów. Potem po latach byłeś architektem odbudowy zespołu i zaczynając od A-klasy, wprowadziłeś klub do IV ligi. Piastujesz funkcję menedżera gminnego obiektu sportowego i szkoleniowca rozwijającego się klubu. Przede wszystkim masz córkę Nataszę, która jest całym twoim światem. Uważasz siebie za człowieka spełnionego?
Zbliżam się powoli do 40-stki. Mam już swój wiek oraz bagaż życiowych i sportowych doświadczeń. Postanowiłem, że daję sobie jeszcze 3 lata na to, by maksymalnie dążyć do realizacji wyznaczonych przez mnie celów. Po części na pewno jestem spełniony, ale wciąż posiadam ambicję związane z pracą trenerską i aspirację rodzinne. Chciałbym powiększyć swoją rodzinę, lecz choroba i przyjęte leki odcisnęły piętno na moim organizmie. Będzie to – ode mnie i mojej ukochanej partnerki Oli – wymagało cierpliwości. Dzisiejsza medycyna zaskakuje i przy zastosowaniu odpowiednich działań jest duża szansa, że rodzina Twarzyńskich zyska kolejnego członka. Pragnę jeszcze, korzystając z okazji, zwrócić się do wszystkich czytelników z prośbą, aby dbali o zdrowie, a w ciężkich sytuacjach życiowych walczyli. Każdy z nas ma w sobie pierwiastek prawdziwego sportowca. No i przede wszystkim trzeba cieszyć się każdą chwilą z bliskimi.
Rozmawiał PIOTR STOLARCZYK
Foto główne: P. Skiba