Ech, po tym, co zobaczyliśmy w Opolu chciałoby się tylko ironicznie sparafrazować klasyk złotoustego Piotra Ćwielonga. Niedziela, popołudnie, pogada też nie sprzyja do tego, żeby grać w piłkę. Choć świeciło słoneczko i o niesprzyjających warunkach atmosferycznych nie było nawet mowy. Ale no cóż, faworyzowana Arka zawiodła, a Odra nie umiała ukąsić słabo dysponowanej drużyny gości, więc zobaczyliśmy nudny bezbramkowy remis.
To było kiepskie widowisko
O czym my mamy po takim czymś opowiadać?
Może o tym, że obie drużyny chyba zapomniały, że w piłce nożnej istnieje coś takiego jak pressing, co doprowadziło do sytuacji, w której wiele akcji rozgrywanych było przez środkowych obrońców Arki i Odry w uwłaczająco ślamazarnym tempie? A może o tym, że stan murawy był żałośnie kiepski, ale to akurat żadne usprawiedliwienie, bo – jak wiadomo – złej baletnicy zawadza i rąbek u spódnicy.
I tak jak Odrze można jeszcze tę nudę wybaczyć, bo remis z ekstraklasowym spadkowiczem wpisuje się w świetny początek nowego sezonu ekipy Dietmara Brehmera (szesnaście punktów po siedmiu meczach), tak dla Arki kolejny nieudany występ, po tym z Tychami, powinien być lampką ostrzegawczą, że coś idzie nie w tę stronę, w którą powinno iść. Nie ma co też zasłaniać się nieobecnością pauzującego Juliusza Letniowskiego, bo taka szablonowość i nieprzeciętna liczba strat drużynie aspirującej do awansu nie przystoi.
Arka miała sporą przewagę w procentowym posiadaniu piłki, ale nic z tego nie wynikało. Nieatakowani przez nikogo Danch i Kwiecień rozgrywali piłkę tak, że na myśl przychodziła nam niesławna tiki-taka Janickiego i Wasilewskiego z minionego sezonu. Dośrodkowania Marciniaka były sztuką dla sztuki. Do tego sztuką niskich lotów. Szymon Drewniak irytował niedokładnością. Młyński i Marcus zamieniali się raz po raz stronami, ale z ich szarż nie wychodziło nic konkretnego.
Większe zagrożenie pod bramką Odry sprawiał właściwie tylko Kamil Mazek, który oddał dwa strzały, całkiem przyzwoite – jeden niecelny, drugi celny, ale absolutnie nie powiemy, żeby Rosa miał z nim jakikolwiek większy kłopot.
Nie, nie miał
A kiedy Odra zobaczyła, że ta Ara wcale nie jest taka straszna, to zaczęła sobie coraz śmielej poczynać. Doskonale uwidoczniło się, że wystarczy kilka szybszych podań, kilka błyskotliwszych pomysłów i można stwarzać zagrożenie pod bramką Kajzera. A to Janus wkręcał z narożnika boiska, a to Niziołek mocno huknął z dystansu i Odra miała rzut rożny, a to niecelnie główkował Czapliński, ale z nich wszystkich i tak największe zagrożenie stwarzał Arkadiusz Piech.
Napastnik Odry chodził po boisku, jak jakiś rewolwerowiec na Dzikim Zachodzie. Serio, dać mu tylko kapelusz, kamizelkę, oldschoolową kaburę na rewolwer i mógłby wystąpić w filmie z Clintem Eastwoodem. Akcja, w której kiwnął Kwietnia, popędził na bramkę Kazjera i oddał mocny, choć niecelny, strzał – naprawdę klasowa, nawet jeśli koledzy mieli do niego trochę pretensji, że nie poczekał i nie odegrał do kogoś na lepszej pozycji. Tak czy inaczej, oprócz tego, zaliczył jeszcze parę sprintów, parę razy napędził partnerów, parę razy dobrze się pokazał i na dokładkę strzelił z powietrza, ale znów niecelnie.
Skończyło się remisem
Powtórzmy: dla Odry fajny wynik. Na inaugurację dostali 0:4 w czapę od ŁKS, ale pozbierali się, grają pragmatycznie, regularnie punktują i to ponad stan. A Arka, po wybitnym starcie, kiedy wydawało się, że zje I ligę na śniadanie i bez dzień dobry, już na dobre przekonuje się o tym, że tu nie będzie jednak tak łatwo. Już z Termalicą było przepychanie wyniku kolanem, potem przyszedł zimny prysznic od Tychów, a na dokładkę ten remis. Mamrota czeka sporo pracy.
Odra Opole 0:0 Arka Gdynia
Fot. Newspix