– Wałbrzych był jedynym zespołem, dla którego warto było przejechać trochę kilometrów, zmarznąć lub zmoknąć. Inne drużyny I ligi i reprezentacje na to nie zasłużyły – listopad 1983 roku, śp. Jerzy Zmarzlik.
37 lat. Z perspektywy nowych pokoleń okres raczej niewarty uwagi, bo nieokraszony w bitwy na szable, muszkiety czy bronie maszynowe. Szkoda, bo akurat ten punkt na osi polskiej historii był naprawdę nietuzinkowy. W podręcznikach szkolnych utożsamiany przede wszystkim z końcem stanu wojennego, a dla bardziej łaknących wiedzy kojarzony z Pokojową Nagrodą Nobla w rękach Lecha Wałęsy. Słowem: działo się. Ale nie o polityce będzie tutaj mowa, choć naiwny byłby ten, kto nie dopatrywałby się śladów tego brudnego światka w miejscu, gdzie swego czasu roznoszone w proch były takie ekipy jak Legia Warszawa czy Wisła Kraków. Gdzie na trybunach regularnie pojawiało się kilkadziesiąt tysięcy gardeł, a miejscowi piłkarze doczekali się miana rewelacji najwyższej klasy rozgrywkowej. Nie na wyrost zresztą, bo tak imponującego wejścia w sezon na własnej murawie nie miał absolutnie nikt. Bojowa drużyna! – z podziwem komentowali poczynania wałbrzyskiego beniaminka korespondenci ówczesnych gazet. Właśnie oni, wtórując kibicom z tej części miasta, mieli okazję rozsławić wieść, że gospodarz tłukł każdego napotkanego rywala aż do remisu z Pogonią Szczecin w 17. kolejce. Nieważne, czy na Stadion Miejski w Wałbrzychu przyjeżdżały Szombierki Bytom czy Ruch Chorzów. Górnik zebrał osiem skalpów z rzędu, sprawiając wrażenie niewzruszonego na widok lepszych od siebie. Dziś oddalibyśmy mu hołd, mówiąc chapeau bas.
Niestety okres chwały Górnika Wałbrzych nie trwał dłużej niż sześć lat. Z każdym sezonem zdobywanych punktów było coraz mniej i jeszcze przed końcem lat 80. wałbrzyski klub spadł z ligi. Jak pokazuje historia, nigdy do piłkarskiej elity nie wrócił. Nie mógł. Trzykrotnego półfinalistę Pucharu Polski zabiły perturbacje finansowe związane z zamknięciem tamtejszych kopalń. Płuca przestały dostarczać tlen do serca, a kibice Górnika mogli się jedynie przyglądać, jak ich powód do dumy dosłownie maleje w oczach.
Blog piłkarski Krzysztofa Truszczyńskiego (zdjęcie archiwalne z 1983 roku)
Dzisiaj, po paśmie historycznych sukcesów (dwukrotnie 6. miejsce w tabeli I ligi), został tylko oddech. Martwy oddech wielkiego futbolu. I o ile w minionej dekadzie (2010-2015) wałbrzyszanom udało się wrócić na poziom II ligi, o tyle z perspektywy mijających lat ten powrót przypomina podryw ponad stan z konsekwencjami w postaci ogromnych zadłużeń. Z biegiem czasu coś po prostu pękło, a sam klub stał się ofiarą piłkarskiego efektu jo-jo. Spadł bowiem tak nisko, że w niedzielne popołudnia mierzy się z przeciwnikami pokroju Unii Bogaczowice (1316 mieszkańców) czy Sudety Dziećmorowice (1374).
„Biało-niebiescy” muszą ponownie poczekać, aż nadejdzie lepsza era, przy czym warto się w ogóle zastanowić, czy to jest jeszcze możliwe. Szczerze mówiąc, trudniejszego pytania kibicowi Górnika zadać chyba nie można. Szczególnie teraz, kiedy dawna pozycja Wałbrzycha na piłkarskiej mapie Polski przeobraziła się w miejską legendę przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Obecna rzeczywistość jedynie wzmaga nostalgię, choć trzeba zaznaczyć, że ten okręt nie utonął. Mimo że go nie widzimy, na nim wciąż krzątają się ludzie, którzy nie wyobrażają sobie Wałbrzycha bez Górnika, a przy ciężkiej pracy i łutowi szczęścia Górnika nawet na poziomie centralnym. Marzenia odważne, ale poparte niezłomną wiarą i bujną w piękne wydarzenia historią.
Blog piłkarski Krzysztofa Truszczyńskiego (zdjęcie archiwalne z 1983 roku)
Jest takie jedno miejsce…
… w którym legendarne wspomnienia ożywają, a rdzenni kibice Górnika rozglądają się dookoła ze łzami w oczach. Z jednej strony dlatego, że kilkadziesiąt lat wcześniej ich ulubieńcy deklasowali choćby „Legionistów” (5:1) m.in. z Andrzejem Buncolem, Stefanem Majewskim i Dariuszem Wdowczykiem w składzie, a z drugiej, że mekkę wałbrzyskiego futbolu zostawiono na pastwę losu.
Tu pojawiam się ja, narrator. Bynajmniej nie człowiek z wałbrzyskich stron, ale wystarczy wiedzieć, że po prostu rodowity Dolnoślązak. Co prawda mający tyle wspólnego z Wałbrzychem, co Jerzy Brzęczek z Kazimierzem Górskim, ale nie uznałbym tego za ujmę. Wręcz przeciwnie. Znam to miasto z mglistych wspomnień z dzieciństwa i być może dlatego decyzja o wyruszeniu w podróż była tak prosta. Czułem, że dotknę zupełnie obcej i ciekawej historii, jednocześnie pozostając w rodzinnych stronach. Każdemu życzę podobnej możliwości, a tymczasem koniec prywatnych dygresji. Wracamy do głównego wątku.
Ruiny, zgliszcza, rudera. Nie ma potrzeby, żeby przebierać w słowach, skoro przede mną rozpościera się coś na wzór ogromnego cmentarza. Bez nagrobków, ale z duszą zmarłego. Bez świętego immunitetu, ale z aurą innego miejsca niż wszystkie. Aurą metafizyczną, która sprawia wrażenie, jakby wkroczyło się do wehikułu czasu działającego tylko w jednym kierunku.
Przyroda gra swój własny, wieloletni mecz. Brakuje niewiele, żeby na trybunach zaczęły rosnąć grzyby
Niestety tak jak obowiązek grzebania zmarłych spoczywa na barkach rodziny zmarłego czy władzach lokalnych, tak w tym przypadku trudno doszukiwać się podobnego wzorca postępowania. Rdzenny stadion Górnika Wałbrzych umarł samotnie i od lat nikt nie kwapi się do przywrócenia temu miejscu należytej godności. Osobiście tego nie odczułem, ale potrafię sobie wyobrazić, co czują starsze pokolenia na widok degradacji ich piłkarskiej świątyni. To już nawet nie jest miejsce spoczynku, a odpoczynku. Oczywiście miejscowej młodzieży, która w wypadzie na stadion raczej nie upatruje wycieczki turystycznej. A żeby dodać odrobinę atmosfery grozy, dodam ciekawostkę, którą podzielił się mój Przewodnik (Krzysztof Janczak, człowiek z klubu, nazwany tak na potrzeby narracji). — Swego czasu zebrania mieli tutaj świadkowie Jehowy – opowiadał niewzruszony. Te słowa wystarczyły, żebym wzdrygnął się na myśl o odwiedzinach Stadionu Miejskiego w niewłaściwym czasie.
Żal, nienawiść i postapo
Takiego obrazu zniszczenia nie jest łatwo opisać, ale z pomocą dobrze działającej wyobraźni nie jest to zadanie niewykonalne. Dzisiaj dawna chluba Wałbrzycha przypomina budowlę poważnie nadgryzioną zębem czasu, a zarazem zdradzającą podobieństwo do miast, którym 81 lat temu los zsyłał z nieba śmierć. Gdy dodamy żyjącą własnym życiem przyrodę, tworzy się obraz rodem z postapokaliptycznej rzeczywistości. Naprawdę. Ten stadion byłby doskonałym planem zdjęciowym do kolejnego filmu pokroju „Jestem legendą”. Wymowne, ale bardzo dotkliwe. Dzisiaj to pewnego rodzaju wyrzut sumienia, z którym muszą borykać się nie tylko sympatycy Górnika Wałbrzych, ale również mieszkańcy traktujący piłkę nożną jak coś więcej niż najprostszy sposób na oderwanie się od codziennych zajęć.
Kiedyś swoje wiece mieli tutaj Adolf Hitler i Lech Wałęsa
Fakty są brutalne: perspektyw na poprawę sytuacji nie ma. Jak podkreślał mój Przewodnik, na gruntowny remont stadionu trzeba aż (i to w wersji optymistycznej) 70 milionów złotych. Dla takiego miasta jak Wałbrzych, miasta po zapaści finansowej w latach 90., kwota absolutnie poza zasięgiem. Jeden z kibiców, z którym miałem okazję porozmawiać już po wizycie w Wałbrzychu, przyznaje, że ma tutaj miejsce pewien cykl. Od wyborów do wyborów, kiedy ktoś z partii walczącej o władzę w kraju przyjeżdża do miasta i obiecuje złote góry (czytaj: remont stadionu). Ta sama osoba zapomina dodać, że tak naprawdę mydli ludziom oczy. Wzbudza nadzieje, które gasną za każdym razem, gdy prezydent Wałbrzycha podejmuje szerokie inwestycje na każdym polu oprócz piłki nożnej. Wśród „tutejszych” zapracował na opinię człowieka, który jest ze sportem na bakier.
Wracając do przechadzki po stadionie, o dziwo okazało się, że jedyną jego częścią, która podlega ścisłej kontroli, jest murawa. Trybuny ledwo zipią, szkło na szkle, dziura na dziurze, dzikie ostępy na dzikich ostępach i kilka innych rzeczy, o których lepiej nie wspominać, ale akurat o boisko władze miasta dbają. Ono wciąż nadaje się do gry, z czego chętnie korzysta Górnik Nowe Miasto Wałbrzych (A-klasowy klub założony w 2004 roku) za odpowiednią opłatą. Nawet mimo faktu, że zawodników otacza gruzowisko i nieokrzesana Matka Natura.
Dzisiaj trybuny są ogrodzone, ale tylko dla mniej sprytnych
Jak to celnie ujął pewien kibic starszego pokolenia, który podsłuchał moją rozmowę z Przewodnikiem, sposób, w jaki został potraktowany Stadion Miejski, zakrawa o skandal. — Oni potrafią tylko k*rwa budować, żeby za 5-10 lat powiedzieć, że coś już nie nadaje się do użytku. I zamiast coś z tym zrobić, po prostu zostawiają albo robią k*rwa rozbiórkę. Właśnie to stało się z naszym stadionem – krzyczał z ogniem w oczach. Nie był pijany. Wypełniał go żal, który z biegiem czasu przerodził się w nienawiść do ludzi odpowiedzialnych za tę katastrofę. — To wina tych j*banych komunistów. Polityka zniszczyła naszą historię – dodał. Z dalszej rozmowy zrezygnowaliśmy, bo nie zmierzała w dobrym kierunku. Ale to nie koniec.
Po drodze na przeciwną stronę obiektu minęliśmy jeszcze jednego z zawodników Górnika Nowe Miasto, który na wieść, że przyjechałem z daleka i robię reportaż, nie omieszkał wtrącić kilku gorzkich słów. — Niech Pan opowie, co tutaj się dzieje. To jest chore. Zamiast zainwestować jakiekolwiek pieniądze w piłkę nożną, prezydent woli drogi budować. Nasze dzieci dorastają z piłką przy nodze, ale ktoś chyba nie rozumie, że futbol też może przynosić korzyści. A tak jesteśmy pośmiewiskiem z takim stadionem – spuentował z papierosem w ustach. Gorycz czuć było na kilometr.
W tym miejscu stanąłem nad wyrwą. Kiedyś była tutaj trybuna i… otwarty basen
Żeby nie przesadzić, tu zatrzymam dość smutny bieg tej opowieści. Kolejny rozdział przybierze bardziej optymistyczny ton, choć nie da się ukryć, że tam, gdzie mowa o Górniku Wałbrzych, najmocniej dają o sobie znać negatywne emocje. Co prawda przeplatane nadzieją na lepsze jutro, ale jednak. Pewnych przeciwności po prostu nie da się pokonać i tak też można podsumować historię związaną ze Stadionem Miejskim. Obok niesamowitych wydarzeń z dawnej przeszłości on ginie w odmętach błędnych decyzji i zakulisowych rozgrywek politycznych, a mówiąc wprost, rdzenna dusza wałbrzyskiego futbolu umiera w sposób, jaki przysparza miastu wstyd na całą Polskę. I może nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, ale warto ów fakt przypomnieć: Wałbrzych jest obecnie drugim największym miastem na Dolnym Śląsku. Miastem, które na piłkarskiej mapie musi rodzić się na nowo.
Zrodzeni z ciemności
Od feralnych lat 90. w Górniku aż trzykrotnie gasło światło. To swego rodzaju fenomen, że mówimy o klubie, który aż tyle razy musiał wycofywać się z rozgrywek na wyższych szczeblach. Problem był zawsze ten sam: pieniądze. Ponad 20 lat temu w wyniku zamknięcia kopalń, które – swoją drogą – z perspektywy czasu uważa się za decyzję podyktowaną wyłącznie układami politycznymi, klub i jego piłkarze stracili kontrakty. Wówczas członkowie klubu byli niejako podpięci pod to samo źródło dochodu, co rzesze górników. Kraina obfitości przestała dostarczać kluczowe do funkcjonowania zasoby, a miasto w żaden sposób nie mogło temu zaradzić. Też stało się ofiarą, która musiała zmierzyć się z bezrobociem na poziomie, bagatela, blisko 20%. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że właśnie to wydarzenie zmiotło Wałbrzych z radaru na wiele lat. Nie tylko z perspektywy kibiców.
Po jednej wycieczce przyszedł czas na kolejną. Tu Górnik Wałbrzych gra obecnie (Stadion Tysiąclecia)
Najwięksi fanatycy musieli pogodzić się z rzeczywistością, w której ich klub ledwo kołysze się na nogach. Ba, w pewnym momencie (1992) nie było wręcz innego rozwiązania niż wejście w fuzję z największym rywalem Górnika – Zagłębiem Wałbrzych. Brakowało środków, żeby utrzymać dwa kluby na powierzchni wody, co oczywiście spotkało się z falą niezadowolenia wśród kibiców, ale na dłuższą metę dawało chociaż iluzoryczną gwarancję lepszej przyszłości. Do czasu. W nowe stulecie Wałbrzych wszedł bez drużyny na poziomie centralnym, rosnącymi problemami ze stadionem i zgliszczami, które nijak napawały optymizmem przed wyczekiwaną odbudową.
W końcu na horyzoncie pojawił się człowiek, który objął funkcję prezesa na początku XXI wieku, a następnie wprowadził Górnika na dobre tory. Udało się wrócić na poziom II ligi, ale optymistyczne nastroje nie mogły trwać wiecznie, ponieważ po sezonie 2010/2011 (w roli beniaminka) ten sam jegomość zdecydował się na odejście. Jak się później okazało, stery przejęli ludzie, którzy na przestrzeni kilku lat w II lidze zadłużyli klub na kwotę prawie 1,5 miliona złotych. Sytuacja stała się katastrofalna i widmo całkowitej kapitulacji zbliżało się nieuchronnie.
Nie ma co ukrywać. Kapitalna panorama
Szczęśliwie dla Górnika bohater z poprzedniej dekady wrócił w 2017 roku, żeby posprzątać bałagan po swoich poprzednikach. Jak powiedział mój Przewodnik, nikt inny nie chciał podjąć się tego wyzwania. Zero śmiałków. Czesław Grzesiak (bo o nim mowa) wskoczył na głęboką wodę, ale patrząc na obecny stan finansowy Górnika, pod jego sterami wbrew pozorom jest o niebo lepiej. Fakty są takie, że w niespełna trzy lata długi stopniały do poziomu 200 tys. złotych. Pesymiści mogliby teraz wykrzyknąć, że przecież klub cofnął się o dwa kroki, schodząc na szczebel A-klasy, ale koniec końców obyło się bez ogłoszenia upadłości. Sukces o gorzkim smaku, ale jednak sukces, choć jak podkreśla mój rozmówca, była to bardzo trudna decyzja niosąca wątpliwości aż do dzisiaj.
Przeszłość okiem zbawcy
Godzina 14:30, ul. Ratuszowa, kawiarnia w centrum Sportowo-Rekreacyjnym „Aqua Zdrój” przy stadionie Górnika Wałbrzych. Niezła pogoda, przyjemna aura do rozmowy. Rozmowy nie z byle kim, bo postacią, która klubowi w trudnej sytuacji pomagała już wielokrotnie. I wciąż nie złożyła broni. Mecze “Biało-niebieskich” pamięta jeszcze z lat 70., a dziś ponownie poświęca swój czas i energię, żeby choć w małym stopniu nawiązać do dawnej wielkości wałbrzyskiego futbolu. Czułem, że mam do czynienia z kimś nietuzinkowym w skali całego regionu, ale nie spodziewałem się, że poznałem miejscowego zbawcę. Moje wrażenia potwierdzili później kibice. Właśnie oni pokusili się o stworzenie obrazu, na którym ów człowiek pełni rolę budowniczego i architekta za jednym zamachem.
Standardy drugoligowe jak się patrzy
Pewnego rodzaju zmęczenie miał wypisane na twarzy, ale kiedy przyszedł czas na dłuższą gawędę o Górniku, w jego oczach pojawił się błysk. Szczególnie w momencie, gdy cofnęliśmy się do pięknych wspomnień z lat 80. Wówczas nie było nawet chwili, żeby sięgnąć po łyk ciepłej herbaty.
— Pamiętam słynny mecz z Legią Warszawą (4:1) w sezonie 1983/1984, kiedy Włodzimierz Ciołek wykonywał rzut wolny z ponad 20 metrów. Strzelił w samo okienko bramki, ale sędzia kazał powtórzyć strzał. Co zrobił Ciołek? Uderzył dokładnie w to samo miejsce. Bramkarz, Jacek Kaźmierski, był bezradny, to było niesamowite. Każdy kibic Górnika na pewno ma swoje szczególne wspomnienie z danym spotkaniem, ale mi właśnie to starcie utkwiło w pamięci. Kolejny mecz to spotkanie z Wisłą Kraków (5:1) i cztery bramki Włodzimierza Ciołka. Ono odbywało się w skrajnie trudnych warunkach, bo wcześniej miały miejsce intensywne opady deszczu. Piłkarze grali dosłownie w piłkę wodną, a dodatkową trudność rywalom sprawiał fakt, że stadion został położony w niecce. Specyficzny mikroklimat w obrębie obiektu dawał się we znaki – wspominał z nieukrywaną satysfakcją Czesław Grzesiak.
Kolejna część opowieści nie brzmiała już tak pozytywnie. Nie mogło być jednak inaczej, skoro dotyczyła istnej katastrofy z lat 90. Tutaj prezes Górnika Wałbrzych starał się przedstawić ciąg przyczynowo-skutkowy ówczesnych wydarzeń, nie ukrywając głęboko schowanego żalu. Dawał do zrozumienia, że ten historyczny upadek jawił się jako nieuchronny wyrok. Wzruszanie ramionami przy omawianiu wątków związanych z finansami było aż nadto wymowne.
— W Wałbrzychu, począwszy od okresu powojennego, zawsze było kilka klubów piłkarskich, które rywalizowały na różnych szczeblach rozgrywkowych. Z czasem wykuły się dwa najmocniejsze – Zagłębie i Górnik Wałbrzych. Lata 70. były dobre dla obu klubów, aż w końcu nadeszły lata 80., kiedy Górnik zdobył awans do I ligi. Wywalczyło go grono zawodników bardzo znanych w tutejszym regionie na czele choćby z Włodzimierzem Ciołkiem, jednym z najwybitniejszych, który wrócił do Wałbrzycha ze Stali Mielec. Co więcej, zawsze prowadził szkolenie młodzieżowe. Świadczy o tym fakt, że swego czasu juniorzy dwukrotnie byli mistrzami Polski, a później stawali się czołowymi postaciami drużyny seniorów.
Jeszcze niedawno czarnych chmur nad Górnikiem było zdecydowanie więcej
Dzięki wałbrzyskim kopalniom możliwe było utrzymanie dwóch klubów na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, ale na futbolu się nie kończyło, bo w Wałbrzychu były mocne zespoły w wielu dyscyplinach. Od lekkoatletycznych czy koszykarskich po siatkówkę, boks, zapasy i kolarstwo. Sport był ważną częścią wałbrzyskiej społeczności.
Kluby sportowe i działacze otrzymywali pieniądze na działalność od kopalń i niespecjalnie martwili się, jak je pozyskać od sponsorów. Sami piłkarze wraz ze sztabem trenerskim byli zwykle zatrudnieni jako pracownicy dołowi, a kopalnie były właścicielami obiektów sportowych i ponosiły koszty ich utrzymania. Trwało to do czasu, kiedy podjęto decyzje o zakończeniu wydobycia węgla i całkowitym zamknięciu Zagłębia Wałbrzyskiego. Proces likwidacji kopalń przebiegał szybko i odcisnął piętno na działalności klubów sportowych, które ograniczyły swoją aktywność wobec braku sponsorów.
Grupa działaczy sportowych związana z zakładami powstałymi w miejsce likwidowanych kopalń podjęła inicjatywę ratowania piłki nożnej poprzez fuzję Górnika z Zagłębiem. Wtedy klub jako KP Wałbrzych występował w II lidze. W Wałbrzychu w 1995 roku zawiązała się jedna z pierwszych w kraju Sportowych Spółek Akcyjnych z własnym stadionem i obiektami treningowymi, ale brakowało pieniędzy na działalność klubu, co wiązało się ze spadkiem drużyny seniorów do IV ligi. W 2001 roku spółka ogłosiła upadłość, syndyk sprzedał to, co było możliwe, aby spłacić długi, a stadion na ulicy Ratuszowej ze względu na brak nabywcy trafił za przysłowiową złotówkę do miasta – ciągnął historię Czesław Grzesiak.
Widać gołym okiem, że nieodnowione części obiektu mają pół wieku na karku
Trupy w szafie, dwa razy ta sama rzeka i bierność miasta
W naszej rozmowie w końcu pojawia się niezwykle ważna kwestia: kibice. Jak daje do zrozumienia Czesław Grzesiak, bez ich zaangażowania Górnika dopadłby bardzo kruchy los. Kiedy trzeba było budować historię klubu dosłownie od zera, wokół martwego pacjenta zebrała się wystarczająca grupa ludzi (oczywiście nie tylko kibiców), żeby przeprowadzić udaną reanimację. Z biegiem czasu okazało się nawet, że misja niemożliwa jest jednak możliwa. Bez wkładu bogatych inwestorów czy łutu szczęścia. Nie minęło bowiem 10 lat, nim Wałbrzych zostawił w tyle B-klasę i wrócił na poziom II ligi.
— W 2002 roku zaczyna się nowa historia klubu, zawiązuje się Stowarzyszenie Klub Piłkarski Górnik Wałbrzych i od najniższego szczebla rozpoczyna się powrót na wyższe poziomy rozgrywek piłkarskich. W bardzo trudnych realiach, ponieważ perspektywy finansowe nie były zbyt optymistyczne: sytuacja miasta borykającego się z wysokim bezrobociem i zapaścią wywołaną likwidacją górnictwa oraz wielu innych zakładów pracujących w jego otoczeniu. Przy wsparciu kibiców udało się jednak na nowo zawiązać Górnika Wałbrzych. Pojawiłem się w klubie w 2003 roku i razem z kolegami staraliśmy się budować klub. Dużą pomoc uzyskaliśmy od PWSZ Wałbrzych. Dzięki współpracy ze Szkołą otrzymywaliśmy pomoc finansową, a nasi zawodnicy uczyli się i zdobywali wykształcenie. Klub przyjął nazwę PWSZ Górnik Wałbrzych, co było korzystne dla obu stron.
Postanowiliśmy oprzeć trzon zespołu na wychowankach i zawodnikach z regionu Dolnego Śląska, którzy mieli doświadczenie z wyższej klasy rozgrywkowej. Szczęśliwie po 6 latach wróciliśmy na poziom II ligi w 2010 roku. Pamiętam, że walczyliśmy do ostatniej kolejki. Musieliśmy wygrać mecz, co udało się zrobić dopiero w 92. minucie, kiedy sędzia się nad nami zlitował i w końcu podyktował zasłużoną jedenastkę. To był duży sukces. Pod kątem organizacyjnym i sportowym byliśmy dobrze poukładani. Dzięki sponsorom (m.in. PWSZ, Zakłady Koksownicze Victoria, Ronal, Miasto Wałbrzych) spięliśmy budżet na poziomie 1,2 mln złotych. Z klubu odszedłem po sezonie 2010/2011, a Górnik utrzymywał się na trzecim szczeblu rozgrywek jeszcze przez cztery lata – opowiadał Czesław Grzesiak.
Prezes zniknął z przestrzeni klubowej na sześć kolejnych lat. Zadanie zostało wykonane, więc zawieszenie przysłowiowych butów na kołek po tylu latach było czymś zupełnie naturalnym. Górnik wrócił na wysoki szczebel sportowy, jednocześnie dając sygnał, że dawne koszmary to rozdział zamknięty. Niestety pewnego dnia w wałbrzyskich kuluarach gruchnęła wieść, że klub boryka się z ogromnymi zadłużeniami. Ogłoszono alarm. Wówczas jedynym śmiałkiem, który podjął się próby ugaszenia pożaru, był właśnie Pan Grzesiak. Mój rozmówca doskonale wiedział, że życie za sterami takiego projektu postarza człowieka dwa razy szybciej, ale tu chodziło o coś więcej. W każdym razie kajdany w postaci długów tak bardzo przygniotły Górnika, że sprzątanie starych trupów z szafy bez drastycznych zmian graniczyło z cudem.
Mecze seniorów na tej murawie ogląda średnio kilkuset kibiców. Mówimy o A-klasie!
— Kiedy przyszedłem do klubu wraz z braćmi Michalakami i Marcinem Korbą wiosną 2017 roku, zastałem Górnika w trudnej sytuacji sportowej, organizacyjnej i finansowej. Klub był zadłużony na kwotę aż 1,2 mln złotych. Wtedy stanęliśmy przed ważną decyzją: albo zaczynamy całkowicie od nowa, albo staramy się spłacić zadłużenie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na sądowy proces restrukturyzacji Stowarzyszenia. To były trudny okres w naszej działalności. Na treningi drużyny seniorów występującej w III lidze przychodziło po 8-9 zawodników. Znaleźliśmy się w IV lidze w sezonie 2017/2018 i z trudem przetrwaliśmy. W miarę porządkowania sytuacji w klubie chcieliśmy wrócić na poziom III ligi, zwłaszcza że znaczne finansowanie drużyny seniorów pochodziło z Urzędu Miasta, ale warunkiem były występy na poziomie właśnie III ligi.
Stworzyliśmy budżet oraz zabiegaliśmy o zdobycie pieniędzy umożliwiające realizacje naszych planów sportowych i finansowych u sponsorów oraz naszych darczyńców. Za głównego rywala w rozgrywkach 2018/2019 mieliśmy rezerwy Śląska Wrocław, z którym staraliśmy się walczyć o awans. Z zespołem, który stworzyliśmy, myśleliśmy o spokojnym bycie na poziomie III ligi, ale niech o mocy naszego przeciwnika świadczy fakt, że dzisiaj wylądował w II lidze. Po zakończonym sezonie 2018/2019, aby nie zadłużać klubu, który wciąż prowadzi szkolenie młodzieży i kontynuuje proces restrukturyzacji, zdecydowaliśmy o wycofaniu drużyny seniorów z rozgrywek IV ligi. Finansowanie drużyny nie było możliwe w oparciu o deklarowane od miasta i sponsorów pieniądze. Spadliśmy do A-klasy, gdzie występowała nasza drużyna rezerw. Tam występujemy do dziś, ale w obecnym sezonie chcemy awansować do klasy okręgowej.
Dzisiaj jedyne środki, jakie dostajemy z Urzędu Miasta, idą na futbol młodzieżowy. To kwota ponad 200 tys. złotych, ale bardzo pomagają nam również rodzice i Miejski Zakład Usług Komunalnych w Wałbrzychu, a także firmy Ronal i Budimex – zaznaczył Grzesiak.
Za nową trybuną stoi ogromny kompleks sportowo-rekreacyjny. Tam piłkarze mają np. szatnie
Prezes stara się patrzeć w przyszłość jak prawdziwy optymista, ale pewnej rzeczywistości zaczarować się po prostu nie da. Klub nie posiada żadnego zabezpieczenia finansowego i gdyby doszło do sytuacji, w której Górnik wydaje ostatnie tchnienia, władze miasta zapewne nie ruszyłyby nawet palcem. Brutalne, ale prawdziwe. Futbol młodzieżowy to jedno, ale drużyna aspirująca do odbudowania swojej dawnej marki to drugie. Sport jest dziedziną ważną, ale najwyraźniej ktoś na ciepłym fotelu przed biurkiem nie potrafi postrzegać piłki nożnej jako niezłej inwestycji.
Z drugiej strony (jak zresztą podkreślił sam prezes, tonując moje niezrozumienie) nie można zapominać o wątku z lat 90., który wałbrzyszanom odbija się czkawką do dzisiaj. Choć nawet to nie zmienia faktu, że relacje na linii klub-miasto powinny być nieco cieplejsze.
— Pieniądze z kilku źródeł pomagają nam przetrwać. Paradoks polega na tym, że znaczna część pieniędzy wraca z powrotem do miasta jako opłata za korzystanie z obiektów sportowych. Zasady konkursów na sport wyglądają tak, że jakiekolwiek środki na drużynę seniorów otrzymać możemy dopiero na poziomie IV ligi. Musimy temu wyzwaniu podołać, ale jestem dobrej myśli, bo obecny zespół Górnika śmiało poradziłby sobie w klasie okręgowej, a może nawet w IV lidze. Cieszy również fakt, że w ciągu następnych czterech lat musimy spłacić tylko 260 tysięcy złotych z układów z wierzycielami. Z 70 wierzycieli zostało tylko pięciu – podkreślił prezes Górnika.
Szatnia
Przy pytaniu o żal do miasta za brak finansowego wsparcia na twarzy Czesława Grzesiaka wymalowała się bezradność. Po chwili usłyszałem jednak głos zdrowego rozsądku.
— Kiedy spoglądam na sytuację klubu jako działacz piłkarski, oczywiście z żalem patrzę na to, że miasto nie może zaoferować takiej pomocy, jaką otrzymują inne kluby w Polsce. To efekty zapaści finansowej i gospodarczej w latach 90. związanej z likwidacją wałbrzyskiego Zagłębia Węglowego. Pamiętajmy jednak, że Wałbrzych to nie tylko piłka nożna. Każdy chciałby dostać większe pieniądze: piłkarze, koszykarze, siatkarze, kolarze czy lekkoatleci. Mam nadzieję, że w końcu nadejdzie taki moment, że Prezydent Miasta będzie mógł nas wspomóc w budowaniu stabilnego i długoterminowego budżetu umożliwiającego występy co najmniej w III lidze.
Szczerze mówiąc, wciąż się zastanawiam, czy decyzja o wycofaniu się z rozgrywek IV ligi była słuszna. Może lepiej było spaść do okręgówki i tam mieć bliższą drogę do powrotu na szczebel wojewódzki? Z drugiej strony miałem obawy, że niewykonanie dwóch kroków w tył doprowadzi do jeszcze gorszej sytuacji – przyznał Grzesiak.
Wiara buduje, wstyd napędza. Górnik znów chce marzyć
To wstyd – zaznaczał mój Przewodnik za każdym razem, kiedy w trakcie rozmowy dotykaliśmy wątku obecnych realiów. Realiów, z których Górnik Wałbrzych chce się jak najszybciej wyswobodzić, bo takiemu poziomowi organizacji czy jakości zawodników A-klasa po prostu nie przystoi. — Na razie gramy w „Serie A”, ale nie wybrzydzamy, bo jeszcze rok temu nie było żadnej wizji na klub – stwierdził kibic, z którym miałem okazję zamienić kilka słów przez telefon. Jako głos ogółu jasno dawał do zrozumienia, że klub zmierza teraz w dobrą stronę, zdradzając zarazem, że niebagatelną rolę przy zrobieniu kroku naprzód odegrali właśni oni. Najwierniejsi fani, którzy całkiem niedawno pomogli na przykład przy transferze jednego zawodnika.
— Pamiętam, że w trakcie jakiegoś meczu przyjrzałem się strojom naszych piłkarzy. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że połowa składu ma inne numery na koszulce niż spodenkach. Albo że ktoś gra w długich dresach, bo nie ma spodenek. Powiedziałem sobie, że nie może tak być! Zrobiliśmy z resztą kibiców zbiórkę pieniędzy i kupiliśmy stroje. Do tego doszły również piłki, opłaty sędziowskie czy zrzutka dla chłopaka, który zajmuje się klubowym marketingiem – wymieniał Marcin, jeden z wałbrzyskich kibiców.
To 21-letni Hallyson Gabriel, kluczowy piłkarz Górnika. Łamanym angielskim poprosił o zdjęcie
Jak widać, pomoc kibiców jest w przypadku tego klubu nieoceniona, a warto przytoczyć fakt, że półtora roku temu pod hasłem #RazemDlaGornika udało zebrać się blisko 100 tys. złotych. Wtedy była to suma, która realnie przyczyniła się do możliwości dalszego funkcjonowania Górnika. Ba, pozwoliła również na mądre ulokowanie środków w przydatne segmenty. Dość powiedzieć, że dzisiaj Górnik Wałbrzych posiada zaplecze administracyjne (własny pokój biurowy) i kadrowe w postaci psychologa, trenera od przygotowania motorycznego czy kilku profesjonalnych trenerów na szczeblu młodzieżowym. Co więcej, sprawnie działają również oficjalna strona internetowa, media społecznościowe, transmisje z meczów na własnym stadionie czy sklep z klubowymi gadżetami.
Gdy zobaczyłem to wszystko z bliska, od razu pomyślałem, że skali działań dolnośląskiego przedstawiciela A-klasy nie powstydziłoby się wiele klubów ze zdecydowanie wyższych poziomów rozgrywkowych. Tym bardziej, że tutaj ludzie pracują albo za grosze (niewspółmiernie do poświęcanego czasu), albo za darmo (jak choćby specjalista ds. administracyjnych). Mimo tego i tak udaje się prowadzić na tyle obiecujący projekt, że sympatycy „Biało-niebieskich” w perspektywie kilku następnych lat mogą myśleć o powrocie na szczebel wojewódzki. Obecny prezes wraz ze wszystkimi członkami klubu codziennie pracuje na to, aby przypomnieć o sobie komuś więcej niż tylko miejscowym kibicom. Wiele wskazuje na to, że na wiosnę Górnik Wałbrzych wywalczy awans do klasy okręgowej (aktualnie notuje świetny początek sezonu 2020/2021), a stamtąd droga do 4. ligi, gdzie pojawi się szansa na finansowanie ze strony miasta, powinna być formalnością.
Na zakończenie zostawię głos Czesława Grzesiaka, o którym mogę powiedzieć wprost: sprawia wrażenie odpowiedniego człowieka na odpowiednim miejscu. Wie, jak powstają problemy w organizacji tego pokroju, a przy tym nie boi się powiedzieć, że na lepszą erę w historii Górnika będzie trzeba jeszcze poczekać. Nie wyznaje sposobu budowania „na już”, bo jak stwierdził na koniec naszej rozmowy, chodzi o wieloletni proces.
Miałem szczęście, że tego dnia nie padało
— Dzisiaj mamy nieocenione wsparcie ze strony kibiców. Dzięki nim wyszliśmy z dołka. Zależało nam przed nowym sezonem na stworzeniu dobrej atmosfery i zadbaniu o każdy element nawet przy ograniczonych środkach. Miłym zaskoczeniem jest fakt, że na nasze mecze przychodzi po kilkaset kibiców, co jak na rozgrywki A-klasy jest naprawdę dobrym wynikiem. Co prawda ludzie wciąż nie mogą zdzierżyć, że czasami rywalizujemy z okolicznymi wsiami, ale trzeba cierpliwości. Takie są koleje losu. Górnik Wałbrzych w swojej wieloletniej historii wiele razy występował na tak niskim szczeblu. Gdyby nie długi sprzed kilku lat, klub miałby teraz spokojny byt na obrzeżach III ligi. Nie chcę jednak oceniać pracy moich kolegów (z lat 2012-2016), bo wiem, jak trudno kierować takim klubem. Wierzę, że każdy chciał dla klubu jak najlepiej, a od siebie mogę dodać, że trzeba tutaj ogromnej cierpliwości. Ten projekt to wieloletnia budowa.
Wiara? Jest. Ciężka praca? Jest. Potencjał kadrowy i infrastrukturalny? A jakże. Nie pozostaje więc nic innego, jak życzyć Górnikowi Wałbrzych powrotu do rywalizacji na bardziej poważnych boiskach niż te LKS-u Wiśniowej czy Orła Witoszów.
KAMIL WARZOCHA