Trzy mecze, jeden punkt. Trzy gole strzelone, ale aż pięć straconych. Zero minut na prowadzeniu. Nie da się łączyć gry w pucharach z ligowymi potyczkami, no co pan zrobisz. Taki wniosek, nie po raz pierwszy zresztą, można wyciągnąć na podstawie obserwacji trzech z czterech meczów ligowych naszych eksportowych drużyn. A jaja po stronie zdobyczy nie ma tylko dzięki temu, że Cracovia wyszarpała punkt z gardła beniaminkowi. Smutne to trochę, przyznajcie sami.
Na papierze ekipa Pasów miała więc łatwiej niż Legia grająca z Jagiellonią czy Piast podejmujący Pogoń. Ale – tak z drugiej strony – Podbeskidzie pokazało dziś też, że niekoniecznie walą kulą w płot ci, którzy właśnie w “Góralach” widzą najmocniejszą z nowych drużyn w ligowej stawce. Mieliśmy wrażenie, że w Zabrzu mieli oni pełne portki – do tego stopnia, że ich zawartość przeszkadza w żwawych ruchach. Ten mecz to potwierdził. Gdy stresik związany z powrotem minął, obejrzeliśmy kilka dobrych akcji.
W pierwszej fazie podobał nam się przede wszystkim Danielak. Facet podchodzi do tej Ekstraklasy po raz trzeci, w Pogoni i Arce w zasadzie nie zaistniał, ale najwidoczniej do tylu razy sztuka. Dla Ferraresso był dziś tym samym, czym piłkarze Malmoe dla Siplaka. Brazylijski Bułgar (albo odwrotnie) bywał ośmieszany. A gdy Danielak raz uciekł ze swojego skrzydła, strzelił bramkę, korzystając z wbicia futbolówki w pole karne przez Sierpinę i tego, że jeden z graczy Pasów złamał linię spalonego. Dostaliśmy sygnał z Bielska, że Jablonsky stoi tam do teraz, trzymając w rękę w górze i domagając się spalonego. Czech zamiast skupić się na zatrzymaniu przeciwnika przy golu, oddał się właśnie tej czynności, kompletnie nie mając świadomości, że jeden z jego kumpli zawalił.
Podobać mógł się też drugi skrzydłowy beniaminka, który męczył Pasy dokładnymi dośrodkowaniami. Jeszcze przy stanie 0-0 posłał piłkę na głowę Komora, ale strzał defensora Podbeskidzia zatrzymał się na słupku. Za drugim razem jednak się nie pomylił i dokładnie ten sam duet dał Podbeskidziu drugiego gola. Przy obu sytuacjach Komora krył Marquez, ale był w to mniej więcej tak zaangażowany, jak Petteri Forsell w walkę z fast-foodami. I o ile Jablonsky zrehabilitował się pod bramką przeciwnika, bo w końcówce pierwszej połowy zapakował gola po wrzutce Loshaja, o tyle Hiszpan nie dał dzisiaj drużynie niczego podobnego.
Czy Podbeskidzie mogło strzelić więcej bramek? Owszem, mogło. Nawet strzeliło, ale w górę wędrowała chorągiewka asystenta. Trzeba jednak oddać Cracovii, że również wypracowała sobie sporo okazji. To generalnie były żywy mecz. Ale oprócz bramki Jablonsky’ego drogę do siatki znalazł tylko Vestenicky, który dołożył szuflę po zagraniu Wdowiaka. A skutecznością nie grzeszyli wspomniany przed chwilą skrzydłowy, van Amersfoort czy Thiago. Totalnym rozczarowaniem znów był Rivaldinho, a wprowadzony w drugiej połowie Alvarez coś na plac wniósł, ale to było za mało, by ograć beniaminka.
Kibice Pasów tydzień temu, widząc grę Podbeskidzia w Zabrzu, dość zgodnie zakładali, że dziś wylądują nad kreską. Być może również, jeśli dobrze ułożą się inne wyniki, że Cracovia opuści ostatnie miejsce. Ostatecznie ta śmieszna kara nie została w pełni obśmiana i trzeba się będzie jeszcze pomęczyć, co oczywiście nie zmienia naszego stosunku do niej.
Fot. FotoPyK